Przypomina to wyścig, w którym każda ze stron świetnie rozumie, że kłamie i łamie reguły, ale robi to w imię wyższego celu. Swój dzień na rosyjskich wyborach prezydenckich opisuje wysłannik KP, Oleksij Radynski.
Zwiedzam komisje wyborcze w centrum Moskwy, uzbrojony jedynie w legitymację prasową „Krytyki Politycznej”. Nie mam ani ustalonej trasy, ani żadnej pewności, że dotrę do jakiegokolwiek z miejsc przeznaczenia. Sprawdzam, jak działa rosyjska maszyna „demokracji sterowanej”. Rosyjskie prawo wyborcze głosi, że przedstawiciele mediów mogą śledzić wybory podczas głosowania i liczenia głosów. Jednak to prawo można traktować dowolnie, zresztą jak i wyniki głosowania.
„Czy redakcja zleciła panu relacjonowanie procesu wyborczego w naszej komisji?” – pyta mnie przewodnicząca pierwszej z odwiedzonych przeze mnie komisji wyborczych. Kiedy zobaczyła zagraniczną legitymację, najpierw zaczęła szukać wsparcia u miejscowego policjanta. Jednak szybko przypomniała sobie instrukcję, jak pozbyć się niechcianego dziennikarza. „Proszę pójść do redakcji i wrócić z dokumentem dotyczącym naszej komisji” – złośliwie powiedziała przewodnicząca po zobaczeniu adresu redakcji KP.
Wchodzę do komisji obok. Po długiej wymianie sprzecznych przepisów prawa wyborczego dotyczących dziennikarzy komisja uprzejmie zaprasza mnie, abym sprawdził jej działanie. Na razie działalność komisji polega głównie na miłej pogadance z grupą obserwatorów wyborczych, dużo liczniejszą od komisji. Widać, że powiodła się masowa mobilizacja obywatelska – wśród obserwatorów-wolontariuszy widać licealistów, drobnych przedsiębiorców, prawników, nauczycieli i emerytów.
Od czasu do czasu do komisji wchodzi grupa około pięciu osób i pewnym krokiem idzie do specjalnego członka komisji, który opiekuje się posiadaczami zaświadczeń pozwalających głosować w komisji innej niż ta przypisana do miejsca zamieszkania. Podczas poprzednich wyborów tacy wyborcy jeździli karawanami autobusów od komisji do komisji, głosując w każdej z nich (po rosyjsku nazywa się to „karuzela”).
Teraz jednak – ze względu na oburzonych Rosjan – technologię postanowiono udoskonalić, by nie wyglądała na zbyt bezczelną. Wyborcy mający głosować kilkakrotnie przemieszczają się po mieście transportem lokalnym, w małych grupach i dobierają drogę tak, aby skutecznie pozbyć się próbujących ich śledzić obserwatorów. Wśród takich wyborców najczęściej widać robotników oraz studentów. Skala tego procederu przekonuje, że organizatorzy wyborów są pewni jej skuteczności.
Przemieszczam się do komisji terytorialnej, w której będą zbierane wyniki z całego okręgu. Wchodzę do gabinetu, gdzie przewodniczący komisji prowadzi niekończącą się rozmowę telefoniczną. Facet stojący w kolejce do niego wyjaśnia mi, że o mojej zagranicznej legitymacji prasowej mogę zapomnieć, natomiast on wyposaży mnie w legitymację opozycyjnej gazety „Jabłoko Rossii” – oczywiście z odpowiednio wpisanym tam zadaniem od redakcji. Widać, że celem tego faceta jest maksymalne utrudnienie życia przewodniczącemu komisji. Facet poleca mi jednak zwrócić się z prośbą o dopuszczenie do komisji z moją własną legitymacją, a gdy dostanę odmowę, odwołać się za pomocą wskazanej przez niego procedury.
Legitymację gazety „Jabłoko Rossiji” – zwykły wydrukowany papierek z pieczątką i podpisem redaktora – dostaję od dziewczyny o imieniu Katia, która była kandydatką partii Jabłoko w wyborach samorządowych (odbywają się jednocześnie z prezydenckimi, nie budząc żadnego zainteresowania mediów). Zanim zdążyłem wpisać do legitymacji swoje imię, dostaję propozycję pojechania na najbliższy komisariat, gdzie Katia napisze skargę na przewodniczącą, która pojawiła się na wyborach pijana. Jednocześnie spróbuje zgłosić „karuzelę”, której uczestników przyłapano w jednej z komisji. Mimo tego, że jej uczestnicy zostali złapani i przewiezieni na komisariat, to policjanci wypuścili ich tylnym wyjściem.
W drodze z jednej komisji do drugiej Katia dostaje wiadomość o skardze, którą złożył na nią jeden z konkurencyjnych kandydatów. W dniu wyborów miała prowadzić agitację na rzecz partii Jabłoko. Katia wyjaśnia, że podczas wizyty w poprzedniej komisji chyba zbyt głośno powiedziała: „Jabłoko”. To powinno wystarczyć, aby uznać jej działania za agitację, a ją samą usunąć od udziału w wyborach. Oczywiście drogą sądową, bo tego dnia sądy pracują w trybie przyspieszonym.
Dzień wyborczy kończy się w komisji terytorialnej, gdzie zwykle dochodzi do największych fałszerstw. Opozycjoniści ściągają tutaj najbardziej doświadczonych obserwatorów i dziennikarzy. Przewodniczący komisji pod różnymi pretekstami kilkakrotnie pozbawia mnie prawa przebywania na terenie komisji. Mimo tego, że po każdej kolejnej odmowie wymachuje przed jego nosem legitymacją „Jabłoka Rossiji”, wypełnionej według jego coraz to nowszych wymogów. Przypomina to wyścig, w którym każda ze stron świetnie rozumie, że kłamie i łamie reguły, ale robi to w imię wyższego celu. Jesteśmy zmuszeni fałszować legitymacje prasowe, by mieć możliwość przypilnowania liczenia głosów. A komisja musi bezprawnie usuwać dziennikarzy, ponieważ jest przekonana, że to żadni dziennikarze, a prowokatorzy, pracujący dla amerykańskiego wywiadu, którzy chcą zdestabilizować wybory.
Jeszcze przed walkami o protokoły wyborcze, ktoś sprawdza wiadomości na laptopie. Na placu Manieżnym trwa już demonstracja zwolenników Władimira Putina, który – ustami Dmitrija Miedwiediewa – właśnie ogłosił swoje zwycięstwo. Putin płacze ze szczęścia. „Sześc lat” – nagle mówi stojący obok mnie obserwator, jakby chodziło o wyrok więzienia – „Jeszcze sześć lat”.