Świat

Prawo i przemoc. O źródłach brutalności policji

Egzekwując prawo, policja nie traktuje wszystkich jednakowo. Niewspółmiernie interesuje się ludźmi biednymi, niebiałymi i należącymi do innych grup z dołów społecznej hierarchii.

Już to wszystko widzieliśmy.

Tuż po północy 1 stycznia 2009 roku patrol policji wtargnął do pociągu kolei BART, obsługującej podmiejski rejon San Francisco. Ktoś zgłosił, że w wagonie doszło do bójki. Policjanci zatrzymali kilku młodych mężczyzn, w większości czarnych. Jednym z nich był Oscar Grant. Rzucili go na peron twarzą do ziemi i założyli mu kajdanki. Wtedy jeden z funkcjonariuszy, Johannes Mehserle, wyciągnął pistolet i strzelił mu w plecy. Grant zginął na miejscu.

Cały incydent zarejestrowało z różnych stron kilka kamer wideo. Kilkoro świadków nagrało telefonami moment oddania strzału; zaraz potem ukryli telefony, a nagrania opublikowali w internecie. W ciągu kilku dni w Oakland wybuchły demonstracje, które szybko przeistoczyły się w zamieszki. Starcia rozpoczęły się od ataku na radiowóz policyjny zaparkowany przed siedzibą kolei BART. W trakcie tych zajść ucierpiało ponad 300 firm i zniszczono setki samochodów. Policja interweniowała, a z arsenału wyciągnięto m.in. transporter opancerzony, gaz łzawiący i gumowe kule. Chociaż aresztowano ponad 100 osób, demonstracje nie cichły przez kilka tygodni. Rok później Mehserle został osądzony i skazany – nie za morderstwo jednak, ale za zabójstwo… Na ulicach zagotowało się ponownie. Straty szacowano na 750 tysięcy dolarów.

Jeśli nie widzisz problemu z rasizmem, to sam jesteś problemem

Wyrok sądu w sprawie funkcjonariusza Mehserle, choć zbyt łagodny, by uznać go za pełne zwycięstwo, jest wart odnotowania. Na przestrzeni 15 lat poprzedzających ten werdykt dziennikarze gazety „San Francisco Chronicle” doszukali się zaledwie sześciu przypadków postawienia zarzutów policjantom, którzy oddali strzały na służbie. Przed sądem stanęło łącznie 13 policjantów. Ani jeden nie został skazany. Jeden z uczestników zamieszek komentował później: „Płynie z tego jeden wniosek: Mehserle został aresztowany tylko dlatego, że ludzie zaczęli demolować miasto. Sprawiły to rozruchy i groźba, że za chwilę dojdzie do następnych”.

Zacznijmy od początku

Każdy ujawniony przypadek policyjnej brutalności przedstawia się jako odosobniony, jednostkowy, niepowiązany z innymi podobnymi wydarzeniami. Niezmiennie pytamy: „Co się tam stało?”, a odpowiedzi szukamy w zdarzeniach, które zaszły na kilka sekund, kilka minut lub kilka godzin przed tragicznym incydentem. Te rozważania niekiedy skłaniają nas do złożenia winy na karb jednego funkcjonariusza; inni zaś razem mogą oczyścić go w naszych oczach. Taki sposób rozumowania, właściwy prawu, nie zaprowadzi nas jednak daleko. Najwyżej poznamy okoliczności jednego zdarzenia, ale nie dowiemy się niczego ponadto.

Zabójstwo Oscara Granta, pobicie Rodneya Kinga, aresztowanie Marquette Frye, zamordowanie Arthura McDuffiego – każde z tych wydarzeń można wyjaśnić w kategoriach czynów i postaw konkretnych funkcjonariuszy, którzy w nich uczestniczyli, zdarzeń poprzedzających użycie przemocy przez policję (w tym zachowanie ofiar), a także okoliczności, w jakich działali policjanci. I rzeczywiście, zarówno miejskie władze, jak i ławy przysięgłych często uznają, że takie wyjaśnienia w wystarczającym stopniu tłumaczą policyjne akty przemocy.

W ten sam sposób nie da się jednak wytłumaczyć niepokojów społecznych, do których dochodziło później. By je zrozumieć, trzeba spojrzeć szerzej, wziąć pod uwagę wiele istotnych dla sprawy okoliczności – takich jak warunki życia czarnej społeczności, codzienne relacje między tą społecznością a policją, a także historię nadużywania władzy przez policję i prawidłowości, jakie da się w tej historii dostrzec.

Jeśli mamy zrozumieć zjawisko brutalności policji, nie możemy przyglądać się tylko jednostkowym przypadkom. Zachowanie indywidualnych funkcjonariuszy łatwiej będzie wyjaśnić, kiedy zrozumiemy charakter instytucji, w imieniu której działają. By zaś zrozumieć tę instytucję, trzeba się odwołać do jej początków, jej funkcji społecznej oraz jej relacji z całymi systemami takimi jak kapitalizm i rasizm.

Zacznijmy od podstaw: prawo do stosowania przemocy jest nieodłącznym elementem funkcjonowania policji. Policja jest tym najbardziej bezpośrednim narzędziem, za pomocą którego państwo przymusza obywateli do swej woli. Gdzie nie wystarczają zachęty, perswazja, indoktrynacja czy presja moralna, tam zjawia się policja. Na polu kontroli społecznej policjant jest specjalistą w dziedzinie stosowania przemocy. Jest uzbrojony i ma prawo używać siły. Już samo to w mniejszym lub większym stopniu odciska się na zachowaniu każdego funkcjonariusza. W każdą konfrontację z funkcjonariuszem policji wpisane jest ryzyko, że trafi się do aresztu, ale i niebezpieczeństwo, że policjant użyje przemocy. Policjant reprezentuje i prawo, i przemoc.

Instytucjonalna brutalność

Mimo oficjalnych zaprzeczeń policja jako organizacja, a także jako zbiorowość pojedynczych funkcjonariuszy, ponosi dużą część odpowiedzialności za to, jak powszechna jest policyjna brutalność. Policja jest organizacyjnie złożonym systemem, a przemoc może być inspirowana lub zamiatana pod dywan na różnych (lub na wszystkich) jej poziomach. Zarówno formalne, jak i nieformalne cechy organizacji mogą składać się na klimat, który pozwala godzić się na zupełnie zbędną przemoc lub wręcz ją ośmiela.

Wśród formalnych cech instytucji, które sprzyjają przemocy, są jej wewnętrzne regulacje, jej oficjalnie wyznaczone priorytety, metody szkolenia personelu, podział zasobów, a także mechanizmy awansowania, nagradzania i innych zachęt. Gdy te aspekty organizacji sprzyjają przemocy – niekoniecznie rozmyślnie, niekoniecznie nawet świadomie – możemy mówić o brutalności policji, do której zachęta idzie „z góry”.

Z drugiej strony, gdy panująca w policji kultura i normy przyzwalają na nadużywanie siły, wówczas można mówić o przemocy, która idzie „z dołu”. Takie nieformalne uwarunkowania trudniej jest wytknąć palcem, jednak one również mają swoje konsekwencje. Atmosferę przyzwolenia na przemoc tworzą na przykład hermetyczność czy „wsobność” organizacji, obojętność na przypadki nadużycia siły, powszechna podejrzliwość albo kultura obsesyjnie wymuszająca na każdym kroku okazywanie szacunku. William Westley, który jako jeden z pierwszych socjologów zajmował się przemocą w policji, nazywał te cechy zbiorczo „fundamentalnymi wartościami zawodowymi” i uważał, że to właśnie one, bardziej niż jakiekolwiek inne czynniki, warunkują zachowanie funkcjonariuszy.

Kartonowy lewiatan z paralizatorem

Zachęty do przemocy płyną często z wielu stron. Promuje się ją odgórnie i wspiera od dołu. Tam jednak, gdzie nikt aktywnie nie zachęca do stosowania przemocy, a nawet tam, gdzie przemoc spotyka się z potępieniem niektórych funkcjonariuszy lub przełożonych, nadmierne i bezprawne użycie przemocy jest niemal zawsze tolerowane. Wśród wysokiej rangi urzędników pokutuje dobrze udokumentowana niechęć do dyscyplinowania brutalnych funkcjonariuszy; wśród policyjnych szeregów z kolei istnieje zmowa milczenia.

Policyjna przemoc ma miejsce dlatego, że się na nią pozwala. Tolerują ją sami policjanci – ci na ulicy i ci, którzy wydają im rozkazy. Tolerują ją prokuratorzy, którzy rzadko stawiają funkcjonariuszom zarzuty, a także ławy przysięgłych, które rzadko uznają ich winę. Tolerują ją władze cywilne, burmistrzowie i miejscy radni, którzy nie używają swoich wpływów, by postawić tamę nadużywaniu przemocy przez policję. Pytanie: dlaczego tak jest?

Odpowiedź jest prosta: policyjna przemoc jest tolerowana, ponieważ życzą jej sobie ludzie, którzy mają władzę.

Państwo razi prądem. Bo może

Pachnie to nieco teorią spiskową, jak gdyby rozkazy wydawane w mrocznych gabinetach przekazywano na porannych odprawach policyjnym patrolom, a rezultaty ich wykonania mierzono pod wieczór liczbą osób aresztowanych lub pobitych przez funkcjonariuszy. Nie to jednak mam na myśli. Nie ma tu żadnego spisku: tak po prostu wygląda normalne funkcjonowanie tej instytucji. Jedyne, co warto tu zauważyć, to że oczywisty konflikt między literą prawa a praktyką działania policji okazuje się znacznie mniej istotny, niż mamy skłonność zakładać. Teoria zderza się niekiedy z praktyką, jednak nie ma to większego znaczenia, dopóki obie służą tym samym interesom. Policjanci mogą łamać prawo, o ile łamią je po to, by realizować cele, które ludzie posiadający władzę zasadniczo aprobują, a z realizacji tych celów czerpią zyski.

Egzekwując prawo, policja nie traktuje wszystkich jednakowo. Niewspółmiernie interesuje się ludźmi biednymi, niebiałymi i należącymi do innych grup z dołów społecznej hierarchii. A gdy to policjanci łamią prawo, to właśnie ci ludzie najczęściej padają ich ofiarą. To zbyt rażący zbieg okoliczności, by go przeoczyć.

Jeśli na chwilę odłożymy na bok kwestię legalności, łatwo zauważymy, że w przytłaczającej większości przypadków obiektem zainteresowania funkcjonariuszy policji i celem ich agresji jest ta część populacji, która ma najmniej realnej władzy. I tak dochodzimy do sedna: działając legalnie lub bezprawnie, stosując przemoc lub nie, policja pilnuje, by ludzie, którzy znajdują się na dole społecznej hierarchii, tam właśnie pozostali. Bo tam jest „ich miejsce” – na dnie.

Morderstwo George’a Floyda: Co łączy kradzież z protestem przeciwko rasizmowi? Więcej, niż sądzicie

Można to też ująć inaczej: policja aktywnie chroni interesy i status ludzi, którzy mają władzę i znajdują się na szczytach hierarchii społecznej. Dopóki policja pełni tę funkcję, będzie mieć dużą swobodę realizacji wyznaczonych jej zadań, a jednocześnie będzie mogła sama wyznaczać sobie inne cele. Prawo może stanowić inaczej, ale prawo nie musi przecież być przestrzegane.

W teorii władza amerykańskiej policji jest ograniczona przez prawo stanowe i federalne, a także przez regulacje przyjęte w poszczególnych komendach. W rzeczywistości funkcjonariusze policji często przekraczają prawne granice interwencji i niemal zawsze czynią to bezkarnie. Z przepisów tyle wynika dobrego, jak bardzo są egzekwowane – a egzekwowane są rzadko. Rzeczywiste ograniczenia władzy policji nie wynikają z przepisów i kodeksów – bo żaden przepis nie egzekwuje się sam – ale z postawy przełożonych, a pośrednio z relacji władzy, jakie istnieją w danym społeczeństwie.

Po co bijecie się z policją?

Dopóki funkcjonariusze policji strzegą status quo, a ich działania podtrzymują stabilność systemu, wszelkie ekscesy będą zwykle uchodzić im płazem. Realne ograniczenia pojawiają się dopiero wtedy, gdy wybryki policyjnej przemocy będą zagrażać tej stabilności. Na co dzień przepisy prawa i wewnętrzne regulacje mogą być ignorowane i nic się nie dzieje. Ale gdy nadużycia władzy przybierają tak wielką skalę, że dochodzi do zamieszek, stawką batalii, która po nich następuje, nie są już tylko kary za przewinienia konkretnych funkcjonariuszy, lecz prawa obywatelskie oraz granice władzy państwa.

Z jednej strony policja i państwo usiłują pośpiesznie opanować sytuację i nie dopuścić do osłabienia ich władzy. Z drugiej strony maltretowani przez nich ludzie walczą o prawo do człowieczeństwa. Dlatego to właśnie w starciach ulicznych, a nie tylko przed obliczem sądu, ucierają się nasze prawa.

**
Kristian Williams jest autorem książek Our Enemies in Blue: Police and Power in America, American Methods: Torture and the Logic of Domination, Hurt: Notes on Torture in a Modern Democracy oraz Fire the Cops! Publikuje artykuły o przemocy policji i państwa w magazynach „Clamor”, „Counterpunch”, „New Politics”, „In These Times” i „Toward Freedom”. Mieszka w Portland (Oregon).

Tekst ukazał się na stronie roarmag.org w języku angielskim. Przełożył Marek Jedliński. Skróty od redakcji. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij