„Na miłość boską, ten człowiek nie może pozostać u władzy” – powiedział w Polsce Joe Biden. Entuzjastyczne reakcje na te słowa pokazują, że mamy w kraju sporo zwolenników prowadzenia wojny do ostatniego Ukraińca i Ukrainki.
W potoku słów wypowiadanych przez zachodnich przywódców na temat rosyjskiej agresji na Ukrainę dominują wyrazy moralnego oburzenia, przywiązanie do wartości demokratycznych, zapewnienia o solidarności i obietnice wsparcia. Jednak w tych stanowiskach, starannie zaprojektowanych przez sztaby asystentów, raz po raz wybija na powierzchnię twarda geopolityka, która nie liczy się z moralnością, a wymogi demokracji i solidarności podporządkowuje interesom strategicznym mocarstw.
Widać to było wyraźnie w wezwaniu do obalenia Putina rzuconym w Warszawie przez prezydenta Bidena, a wcześniej w pomyśle wprowadzenia do Ukrainy NATO-wskich sił pokojowych sformułowanym przez Jarosława Kaczyńskiego w Kijowie. Obie wypowiedzi wywołały fale spekulacji. Czy Biden odgrzebuje z popiołów Iraku i Afganistanu skompromitowaną neokonserwatywną strategię „zmiany reżimu”? Czy łamie podstawową zasadę dyplomacji wojennej, która każe pozostawić wrogowi możliwość wyjścia z twarzą z porażki (lub po prostu ucieczki), by w desperacji nie próbował popełnić rozszerzonego samobójstwa, szczególnie groźnego w przypadku przegranego lidera mocarstwa atomowego? Z drugiej strony, czy Kaczyński z kimkolwiek rozmawiał o swojej propozycji? I czy w ogóle zdawał sobie sprawę, że proponuje faktyczny podział terytorium Ukrainy?
Jak zerwać z rojeniami o „strefach wpływów” i odzyskać lepszy świat
czytaj także
Odpowiedzi na te pytania są bardzo istotne, bo może się w nich zawierać wiarygodna prognoza dynamiki wojny i przyszłości naszego regionu świata. Ale co najmniej równie ważne jest to, że obie wypowiedzi wywołały irytację w Kijowie.
Nietrudno zrozumieć taką reakcję. Dlaczego? Odpowiedź jest banalnie prosta i niekoniecznie wynika z samej treści wypowiedzi Bidena i Kaczyńskiego (choć ona jest także dla Ukraińców kontrowersyjna). Otóż i prezydent USA, i polski wicepremier sformułowali swoje wezwania ponad głowami Ukraińców. Nie konsultując tego ani nie pytając ich o zdanie. Co więcej, obaj panowie, bezpiecznie okopani w szańcach Paktu Północnoatlantyckiego, zaskoczyli swoich ukraińskich partnerów, przerzucając na nich ciężar mierzenia się z ewentualną reakcją Rosji.
Trudno to nazwać inaczej niż pokazem paternalistycznego stosunku do Ukrainy. Oto dwaj liderzy Zachodu – każdy na swój sposób – potraktowali zmagający się z agresją mocarstwa kraj jak pętaka, którego można jowialnie poklepać po ramieniu, pochwalić wzniosłymi słowami, ale z którym nie trzeba się dogadywać w sprawach dotyczących jego życia i śmierci. Nic dziwnego, że prezydent Zełenski zdecydowanie zdystansował się od pomysłu Kaczyńskiego, mówiąc, że nie potrzebuje zamrażania linii frontu na terytorium swojego kraju.
czytaj także
Ze słowami Bidena wydaje się polemizować codzienne, gdy powtarza, że jest gotów do poważnych rozmów i kompromisu, byle tylko przerwać rozlew krwi. Przy czym w grę wchodzi jedynie kompromis mający demokratyczną legitymację wyrażoną w referendum. Ukraińcy nie zmartwiliby się oczywiście obaleniem układu rządzącego na Kremlu, nie roniliby też łez nad samym Putinem. Ale wzywanie do usunięcia Putina, którego prezydent Ukrainy zaprasza do bezpośrednich rozmów, nie tylko podkopuje ukraińską strategię dążenia do zakończenia konfliktu, dopóki armia i społeczeństwo się nie załamały pod naporem agresora, a Ukraina ma nad nim względną przewagę (którą może utracić), ale wprost oznacza deklarację prowadzenia wojny aż do całkowitego zwycięstwa. Przy czym „całkowitość” zwycięstwa oznacza dwie rzeczy: po pierwsze, że nie polegałoby ono tylko na odparciu rosyjskiej agresji, ale na usunięciu rządu, który jest za nią odpowiedzialny. Po drugie – biorąc pod uwagę, że NATO nie ma zamiaru włączać się w wojnę – że Ukraina bierze to zadanie wyłącznie na siebie.
Wielu obserwatorów, od „New York Timesa” po Bloomberga, zwróciło już uwagę, że taki może być racjonalny rdzeń wpadki Bidena. A to by oznaczało, że Waszyngton podchodzi do walki Ukrainy instrumentalnie (co za zaskoczenie!), uważając ją za dobrą okazję do obalenia regionalnego rywala na Kremlu.
Jeżeli zaś prawdą byłoby, że dla Bidena najważniejsza jest konfrontacja z Moskwą, to Ukraina stanowi tylko jej narzędzie. Nie oznacza to, że NATO jest winne rosyjskiej agresji, bo akurat od prezydentury Baracka Obamy Waszyngton konsekwentnie, choć nie bez problemów stara się zmieniać priorytety strategiczne, porzucić fronty „nieograniczonej wojny z terrorem”, zwracając się w stronę Pacyfiku i biorąc na celownik Chiny. Rosnąca potęga Moskwy pozostawała na drugim, choć istotnym planie tego strategicznego przegrupowania. Zmianę tę, jako klucz do zrozumienia zachowania Bidena, wskazywał niedawno amerykański politolog Michael Klare.
czytaj także
Wojna w Ukrainie zaburza zatem układ priorytetów, ale daje też szansę. Jak każda wojna, także i ta zmusza do reagowania oraz niezbędnych korekt polityki międzynarodowej, przynajmniej w krótkiej i średniej perspektywie. Niewątpliwie, niespodziewana porażka rosyjskiego blitzkriegu i doniesienia o kryzysie w strukturach władzy w Moskwie tworzą dobrą okazję do poprawienia układu sił w Europie na jeszcze korzystniejszy dla amerykańskiego przywództwa w świecie euroatlantyckim. O ile wojna nie została sprowokowana przez ekspansywną politykę USA i ich europejskich sojuszników, ale jest wynikiem konsekwentnie realizowanego planu odbudowy imperialnej pozycji Rosji w ramach globalnego kapitalizmu, to jej przebieg skonsolidował państwa UE i NATO pod egidą Amerykanów. Co więcej, może on prowokować Waszyngton do podjęcia próby wyeliminowania coraz bardziej agresywnego reżimu Putina.
Mówiąc w Warszawie kilka słów za dużo, być może Biden wyraził swój stosunek do możliwości skorzystania z nadarzającej się okazji. Ważne jest to, że w tym podejściu – i związanych z nim rachubach – Ukrainy, ponoszonych przez nią ofiar, jej potrzeb i interesów w ogóle nie bierze się pod uwagę.
Potwierdzeniem takiej interpretacji jest dość konsekwentne ignorowanie przez Zachód próśb i postulatów płynących z bombardowanego Kijowa. Ani Biden, ani Kaczyński nie podjęli kwestii ogłoszenia strefy zakazu lotów nad Ukrainą. Zignorowali także bardzo ważny postulat międzynarodowych gwarancji bezpieczeństwa dla Kijowa w przyszłości (mimo że NATO odmawia mu gwarancji w postaci przyjęcia w swoje szeregi). Z drugiej strony widzimy, że Ukraińcy nie spełniają oczekiwań zachodnich jastrzębi. Nie chcą odtwarzać ról w ich scenariuszach. Wolą scenariusze własne.
Jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi, z punktu widzenia Kijowa, Charkowa czy Chersonia ta wojna toczy się najpierw o Ukrainę, a dopiero potem przeciw Rosji. Oczywiście, przeciwnikiem jest Rosja, ale stawką pozostaje Ukraina. Zapewne dlatego Ukraińców nie zajmuje tak los rosyjskich żołnierzy, bojkotowanych artystów, czy nawet rosyjskiego ruchu antywojennego. Chodzi im raczej o zmianę fatalnego losu swojego kraju, obronę jego niszczonej właśnie kultury i przestrzeni dla demokracji w Ukrainie. Pewnie dlatego też nie przypadły im do gustu pomysły niektórych rosyjskich liberałów – takich jak poeta Dmitrij Bykow, ważna postać środowiska skupionego wokół „Nowej gaziety”, ostatniej niezależnej gazety w Rosji – którzy chcieliby widzieć w Kijowie nowego lidera wschodniosłowiańskiego świata.
czytaj także
Podobny paradoks spotykamy w wielu innych miejscach, gdzie toczy się walka antykolonialna. Weźmy Irak pod amerykańską (i polską) okupacją albo syryjski Kurdystan między młotem Państwa Islamskiego a kowadłem Turcji. Prawdziwa solidarność z okupowanymi Irakijczykami nie polegała na domaganiu się odsunięcia George’a W. Busha od władzy ani też na poparciu znienawidzonego we własnym kraju Saddama, ale na przykład na wsparciu irackich związków zawodowych, nielegalnych za dawnego reżimu, a po 2003 roku walczących przeciw próbom sprywatyzowania sektora naftowego przez okupantów. To właśnie całkiem skutecznie robiły aktywistki i aktywiści w zagłębiu naftowym wokół Basry.
Z kolei podczas walk o Kobane z dżihadystami wspieranymi przez Turcję kurdyjscy obrońcy miasta nie wzywali do obalenia Erdoğana, ale chcieli korytarzy dla posiłków i wsparcia lotnictwa amerykańskiego. Solidarność z oporem antyimperialnym tym różni się od rywalizacji imperiów, że skupia się na ich ofiarach i na tych, którzy stawiają imperiom czynny opór. Lewica ma na tym polu historyczne zasługi i dlatego jej rolą w obecnej sytuacji powinno być promowanie polityki antyimperialistycznej solidarności w miejsce redukowania Ukrainy do przedmiotu mocarstwowych rozgrywek.
czytaj także
Niezależnie od tego, co myślą różni eksperci od geopolityki traktujący Ukrainę jak pole bitwy mającej wykrwawić Rosję, władze w Kijowie zmierzają do jak najszybszego – choć nie za wszelką cenę – zakończenia wojny. Wygląda na to, że otoczenie Zełenskiego nie przejmuje się analizami przekonującymi, że zaprzestanie walki pozostawi w Moskwie agresywny reżim i tylko odsunie w czasie kolejną konfrontację. Z punktu widzenia Waszyngtonu czy Warszawy taka analiza wydaje się całkiem przekonująca. Należy jednak zakładać, że Ukraińcy lepiej wiedzą, co robią. Nie uśmiecha im się ani przeciąganie walk, ani rola drugiej Syrii, na terenie której miałaby się rozegrać wojna zastępcza. Inaczej niż nasi eksperci i geopolityczni maksymaliści doskonale wiedzą, że każdy kolejny dzień wojny to setki nowych ofiar, nowe zniszczenia i cierpienia, pogłębiający się paraliż gospodarki i wyczerpywanie zasobów strategicznych, które nie są nieograniczone.
Zafiksowani na filmikach ukazujących rozbite kolumny rosyjskich wozów opancerzonych, staramy się nie dostrzegać, że od kilku dni agresorzy biorą na cel ukraińskie składy paliwa, sprzętu wojskowego, garnizony i krytyczną infrastrukturę na dalekim zapleczu frontu. Te przeprowadzane z dużą skutecznością ataki już wkrótce mogą znacząco obniżyć zdolności bojowe sił ukraińskich. Dlatego można zrozumieć, że Ukraińcom chodzi dziś o rozstrzygnięcie, zanim do tego dojdzie. Niewątpliwie zyskaliby więcej czasu, gdyby Zachód dostarczył im więcej systemów antyrakietowych i przeciwlotniczych, o co od dawna apelują, a przy okazji zniósł dług zagraniczny i nie warunkował pomocy ekonomicznej wprowadzaniem antyspołecznych reform.
czytaj także
Entuzjastyczne reakcje na słowa Bidena pokazują, że mamy w kraju sporo zwolenników prowadzenia wojny do ostatniego Ukraińca i Ukrainki. Skala arogancji, jaka się wylewa z ich wypowiedzi, dorównuje tylko brakowi szacunku do ukraińskiej podmiotowości. Prawda bowiem jest taka, że przyjaciele Ukrainy powinni raczej wsłuchiwać się w głos jej przywódców i społeczeństwa. Jedni i drugie domagają się zaś broni, by skuteczniej walczyć. Zarazem nieustannie wracają do negocjacji.
Nie ma w tym sprzeczności, bo tylko skuteczny opór może skłonić agresora do poważnych rozmów, i od skuteczności oporu zależeć będzie, czy Ukraina obroni swoją suwerenność, nie zmieniając się w morze ruin. Niepotrzebne i niekonsultowane z Ukrainą mocne słowa oraz wzięte z księżyca pomysły raczej w tym nie pomogą.
**
Przemysław Wielgosz – dziennikarz, wydawca i kurator. Redaktor naczelny polskiej edycji „Le Monde diplomatique” oraz serii książkowych: Biblioteki „Le Monde diplomatique” i Biblioteki alternatyw ekonomicznych. W wydawnictwie RM jest redaktorem merytorycznym serii Ludowa historia Polski. Publikował m.in. w „Trybunie”, „Przekroju”, „Piśmie”, „Guardianie”, „Aspen Review” i „Freitagu”. Autor książek: Opium globalizacji (2004) i Witajcie w cięższych czasach (2020), a także redaktor i współautor Dyktatury długu (2016), Pandemii kapitalizmu (2021) i Ekonomii przyszłości (2021). Kurator cykli Ekonomie przyszłości w Biennale Warszawa, Ludowa Historia Polski w Strefie WolnoSłowej oraz Historie ludzi bez historii w Teatrze Ósmego Dnia. Jego najnowsza książka, Gra w rasy. Jak kapitalizm dzieli, by rządzić, ukazała się w 2021 roku.