Kultura demokratyczna i systemy instytucjonalne nie są efektowne, ale mają jedną wielką zaletę: działają. Może wolniej i nie zawsze idealnie, ale przynajmniej nie opierają się na kaprysie i kalkulacjach jednego człowieka, który uwierzył, że jest bohaterem marvelowskiej megaprodukcji.
Jeśli nie czytaliście Utopii regulaminów Davida Graebera, wydanej w 2015 roku przez Krytykę Polityczną, to dobry moment, by nadrobić zaległość (książka nie jest już dostępna w księgarniach – zachęcam do odwiedzenia biblioteki).
Graeber krytykuje ciągły rozrost biurokracji, twierdząc, że zamiast upraszczać życie, mnoży się procedury, ogranicza wolność i sprzyja nierównościom. Wskazuje, że biurokracja jest nie tylko domeną państwa – korporacje również ją rozbudowują, neoliberalizm paradoksalnie ją wzmacnia, zaś ludzie podporządkowują się biurokratycznym normom, choć często są one irracjonalne. Zwraca uwagę na „technofeudalizm”, w którym wielkie instytucje kontrolują ludzkie życie poprzez formularze, algorytmy i zadłużenie. Według autora biurokracja tłumi kreatywność i spowalnia realne zmiany, stając się narzędziem utrwalania władzy elit i tworząc podwaliny dla autorytaryzmu i tyranii. Za wszystkim tym miałaby stać utopijna wizja świata, w którym wszystko jest uregulowane, a zatem racjonalne, sprawiedliwie i wolne od przemocy.
„U zarania wszystkiego”, czyli o tych, którzy nie chcieli być początkiem naszej cywilizacji
czytaj także
Graeber jest świadom, że krytyka biurokracji to domena prawicowego populizmu. „Prawicowi populiści szybko jednak zdali sobie sprawę, że fakty faktami, ale wzięcie biurokratów na cel niemal zawsze odnosi pożądany skutek. Dlatego na przykład zaczęto bezlitośnie potępiać i krytykować «jajogłowych biurokratów», którzy żyją z podatków uczciwie pracujących obywateli. Zainicjował to gubernator George Wallace podczas kampanii prezydenckiej w 1968 roku” – pisze.
Zamiast wzywać do odrzucenia regulacji jako takich, Graeber zachęca do wyobrażenia sobie bardziej sprawiedliwego, elastycznego społeczeństwa, gdzie biurokracja służy ludziom, a nie odwrotnie. Wyjątkowo ciekawy jest dodatek do polskiego wydania, poświęcony superbohaterom i temu, w jaki sposób narracje superbohaterskie – w szczególności historie o silnych jednostkach zaprowadzających porządek na przekór zepsutemu systemowi i zbędnej biurokracji – są tak naprawdę antyspołeczne.
Trudno o lepszy dowód na celność tego spostrzeżenia niż to, co wyprawia obecnie Elon Musk, który sam lubi porównywać się do marvelowskich „herosów”.
Przebudowa systemu na chłopski rozum
Musk deklaruje, że chce zakończyć „tyranię biurokracji”, którą określa jako czwartą gałąź rządu, działającą przeciwko agendzie Trumpa. Departament Efektywności Rządu (DOGE) – nowy organ doradczy stworzony przez prezydenta, który postawił na jego czele najbogatszego człowieka na świecie – otrzymał zadanie drastycznego ograniczenia liczby miejsc pracy w administracji rządowej oraz innych wydatków, które miałyby być marnotrawstwem pieniędzy podatnika. Wbrew temu, co sugeruje nazwa, DOGE nie jest oficjalnym departamentem rządowym – utworzenie takiego wymagałoby inicjatywy i zgody Kongresu.
czytaj także
Jak dotąd jednym z bardziej spektakularnych działań jednostki Muska jest zdemolowanie USAID – amerykańskiej agencji programów pomocowych oraz potężnego narzędzia soft power. Jednym z argumentów za wstrzymaniem pomocy z USAID była rzekoma degeneracja urzędników, których Musk nazywał „radykalnymi lunatykami”, wydających miliony dolarów na „promocję LGBT”.
Elon Musk twierdził, że poprzez tę agencję Stany Zjednoczone miały wydać w nadchodzącym roku 50 milionów dolarów na prezerwatywy dla mieszkańców Gazy oraz że fundowały podobne kosztowne programy w przeszłości. Donald Trump sugerował, że środki ostatecznie trafiłyby do bojowników Hamasu, którzy używają kondomów do robienia bomb. Okazało się jednak, że chodziło nie o palestyńską Gazę, a prowincję Gaza w Mozambiku, gdzie szaleje epidemia HIV. Program opiewał na niższą kwotę niż podana przez Muska, a antykoncepcja była tylko jednym z wielu jego elementów – obok walki z gruźlicą i HIV poprzez zakup i dystrybucję szczepionek, leków czy prowadzenie warsztatów edukacyjnych.
Kilka dni po tym, jak sekretarzyni Departamentu Rolnictwa (USDA) Brooke Rollins przyznała, że zespół DOGE współpracował z resortem od tygodni, USDA ogłosiło, że ekipa Muska „przez pomyłkę” zwolniła grupę pracowników departamentu.
Okazało się, że pracownicy ci odpowiadali za rządową reakcję na wybuch ptasiej grypy w USA. W styczniu 2025 roku wirus po raz pierwszy doprowadził do śmierci człowieka w Stanach. W ciągu ostatniego roku zarejestrowano tam rekordowe 66 przypadków zakażenia ludzi – wcześniej przez kilka lat odnotowano tylko jeden. DOGE i Departament Rolnictwa zdały sobie sprawę z błędu. Obecnie starają się cofnąć zwolnienia.
Z kolei w piątek 14 lutego administracja Trumpa w pośpiechu przywróciła do pracy część osób zajmujących się bezpieczeństwem jądrowym, które (około 350 pracowników) zwolniła dzień wcześniej. Jednostronne wypowiedzenie umów było proste, cofnięcie tej decyzji – znacznie bardziej skomplikowane z racji ograniczonych przez procedury możliwości kontaktu ze zwolnionymi.
Zasoby naturalne w zamian za prawo do życia? To neokolonialna propozycja
czytaj także
Od czasu inauguracji Trumpa 20 stycznia DOGE redukuje etaty w całym rządzie, a dwa ostatnie tygodnie były pod tym względem wyjątkowo intensywne – przeprowadzono bowiem masowe zwolnienia w wielu federalnych agencjach rządowych. Zwolniono m.in. kilkuset pracowników Small Busissnes Association (SBA), stowarzyszenia wspierającego małe przedsiębiorstwa. Agenci DOGE poinformowali urzędników o rozwiązaniu umów poza jakimikolwiek procedurami i bez podania przyczyn. Dopiero kilka dni później doszło do formalnego zwolnienia z zachowaniem wszystkich formalności.
Wygląda na to, że podobnych przykładów nieprędko nam zabraknie. W środę 26 lutego Musk przyznał, że DOGE „przypadkowo” wstrzymało program przeciwdziałania eboli, która zbiera śmiertelne żniwo w Ugandzie. W ostatnich tygodniach zerwano szereg kontraktów i umów z zespołami medycznymi i podwykonawcami pracującymi na miejscu. Miliarder utrzymuje, że udało się już wznowić kontrakty, ale pracownicy USAiD temu zaprzeczają, alarmując, że wysiłki na rzecz powstrzymania wirusa zostały istotnie osłabione.
Musk i jego ekipa nie poprzestają na zerwanych współpracach. Głośno było o udzielaniu pracownikom DOGE, których zadania nie wymagały takich uprawnień, dostępu do systemu płatności Departamentu Skarbu USA, pozwalającego śledzić transakcje o wartości miliardów dolarów, i udostępnianiu im danych wrażliwych. DOGE ograniczyło też programy wspierające leczenie i poprawiające jakość życia weteranów czy ofiar zamachu na WTC, jednak pod wpływem krytyki (weterani w USA ciągle są świętością) wycofało się z części cięć. Wbrew kampanijnym zapewnieniom Trumpa, że nie ruszy wprowadzonych przez administrację Obamy programów z zakresu publicznej opieki zdrowotnej, pod koniec lutego DOGE zapowiedziało tam kolejne cięcia. Część pracowników agencji zdecydowała się złożyć rezygnację, nie chcąc przykładać do tego ręki.
DOGE broni się, twierdząc, że podejmuje działania przynoszące oszczędności, odkrywając przy tym kolejne oszustwa. Rzecz w tym, że Musk i rzeczniczka Białego Domu, Karoline Leavitt, „oszustwem” nazywają wszystko, co z jakiegoś powodu im się nie podoba: od wspierania antykoncepcji czy walki z chorobami zakaźnymi, po wydanie 57 tys. dolarów na badania i inne działania związane ze zmianą klimatu na Sri Lance. W dodatku publikowane przez DOGE informacje o oszczędnościach są pełne błędów – np. kontrakt dla Immigration Customs and Enforcement (ICE), rzekomo wart 8 miliardów dolarów, okazał się opiewać na 8 milionów. W zeszłym tygodniu DOGE poinformowało o oszczędnościach w kwocie 55 miliardów dolarów, jednak analiza Bloomberga wskazuje, że wyniosły one ok. 16,5 miliarda.
Bazylewicz: Ani Musk, ani nawet Reagan. Kto wymyślił ruch wyzwolenia kapitalistów?
czytaj także
Celnie podsumował to Philip Bump w „The Washington Post”: „Zamiast zdać sobie sprawę z luk w wiedzy i złagodzić przyszłe komentarze, Musk buduje wokół swoich twierdzeń defensywną pozycję, opartą na partyjnych kliszach i atakach na swoich krytyków. Niesprawiedliwie wzmacnia to sceptycyzm rządu (wobec swoich krytyków). Ale właśnie o to chodzi”.
Za dużo historii o bohaterach
Mimo szemranego statusu i kompromitujących błędów działalność Muska wciąż cieszy się ogromnym poparciem. By to zrozumieć, warto – za Graeberem – przyjrzeć się popkulturze ostatnich dekad. Znacie te historie: nastaje wielki kryzys, a skorumpowany i nieefektywny system nie jest w stanie sobie z nim poradzić. Ukrytym założeniem jest to, że zmiana systemu poprzez reformę jest niemożliwa – zajęłoby to zbyt długo, spotkałoby się ze zbyt dużym oporem.
czytaj także
Armageddon, Batman, Brudny Harry, Iron Man, Harry Potter czy Gwiezdne wojny to opowieści, których bohaterowie – obdarzeni wyjątkowymi talentami, zdrowym rozsądkiem i determinacją – działając poza prawem i przyjętym modelem postępowania dokonują zmiany w świecie pełnym opresyjnych regulacji, leniwych urzędników, niedziałających procedur. Do zmiany (na lepsze, oczywiście) potrzebny jest silny chłop (a w wersji „progresywnej” – silna baba) z grupą dzielnych pomocników, który sprzeciwi się skorumpowanej policji, urzędnikom z ministerstwa magii albo pozbawionym wyobraźni naukowcom, którzy twierdzą, że „się nie da”. Ale kto chciałby oglądać filmy o tym, jak regulacje, procedury i działania kontrolne przynoszą pozytywne efekty? Dla efektu lepiej zrobić z nich przeszkodę, którą bohater – obdarzony chłopskim rozumem, dającym mu jasność w kwestii tego, co należy zrobić – musi ominąć. Częścią tej fantazji jest wiara w to, że gdzieś tam istnieją – przez lata – olbrzymie struktury ludzi złej woli, którzy nie robią nic pożytecznego, nie wytwarzają żadnej wiedzy ani usług oraz tego, że nikt wśród politycznych decydentów nie miałby z czymś takim problemu.
Przez kilkadziesiąt lat żyliśmy w świecie, w którym podstawą opowiadania historii była narracja oparta na psychologii zamiast na socjologii, na bohaterach zamiast na opisywaniu świata i jego instytucji. W tych historiach to, że ktoś czegoś bardzo chce, ma odpowiedni humor i wierzy, że mu się uda, wystarczy, by zmienić system społeczny, ukarać winnych i przywrócić sprawiedliwość.
Sierakowski: Euforia Amerykanów przytłacza, ale nie ma uzasadnienia [rozmowa]
czytaj także
Prawo ulicy i pierwsze sezony Gry o tron stały się wielkimi hitami dlatego, że wbrew utartym schematom opowiadają przede wszystkim o świecie, relacjach w nim panujących, jego instytucjach i o tym, jak wpływają one na postaci. Obydwa seriale regularnie porzucały swoich bohaterów, nie tracąc tempa opowieści, gdyż ich sednem były warunki społeczne, zasady, cały ten niewidzialny system wywierający presję na jednostki. Prawo ulicy mówi o nieefektywnych instytucjach, ale pokazuje, że za tę nieefektywność odpowiada coś więcej niż zły szef lokalnej policji. Podobnie problem z niezależnością mediów i decyzjami co do tego, jakie historie są publikowane, a jakie pomijane, nie sprowadza się wyłącznie do kwestii odwagi lub jej braku. W grę wchodzą także czynniki takie jak kalkulacja konsekwencji przez zespół redakcyjny, jego powiązania czy wymagania odbiorców, które same w sobie mogą kształtować patologie medialne. Z kolei Gra o tron opowiada o ludziach, którzy dopuszczają się okrutnych czynów pod wpływem presji społecznej i obowiązujących zwyczajów, często mających swoje uzasadnienie.
To model opowieści, w którym kluczową rolę odgrywają systemy podatkowe, religia, normy płciowe czy ekonomia świata przedstawionego, ale jest też przestrzeń dla bohaterów i ich roli w tym świecie. Ostatnie sezony Gry o tron były znacznie słabsze, bo z narracji socjologicznej wróciły do utartej, schematycznej narracji psychologicznej, skupionej na silnych jednostkach.
czytaj także
Ze sztampowej narracji psychologicznej wyłamuje się też Diuna. Jej główne przesłanie brzmi: strzeżcie się bohaterów, bo nawet najbardziej utalentowany i kompetentny lider (a takim, w przeciwieństwie do Elona Muska, jest Paul czy Leto II Atryda) może zrobić wiele złego, jeśli samodzielnie realizuje własną wizję. Konsekwencje ponosi cały świat – czy jest to fikcyjna rzeczywistość Diuny, utopionej we krwi podczas dżihadu Muad’Diba, czy naszej przyszłości, w której kosmiczny złom Elona Muska spada na Polskę i inne kraje, płacące cenę za „innowacyjne” połączenie wielkich marzeń z cięciem kosztów. Logika uspołeczniania strat i prywatyzacji zysków, wbrew narracjom o osobistym poświęceniu lidera, ostatecznie zawsze zwycięża.
Między socjologią a psychologią
Opowieści o tym, że tylko silny bohater może rozwiązać problemy, z którymi system sobie nie radzi, są fundamentem popkulturowej narracji w USA i Europie. Właśnie ta wizja świata zdaje się napędzać popularność Elona Muska i jego działań.
Przez kilkadziesiąt lat żyliśmy w świecie, w którym podstawą opowiadania historii była narracja oparta na psychologii zamiast na socjologii, na bohaterach zamiast na opisywaniu świata i jego instytucji. W tych historiach to, że ktoś czegoś bardzo chciał i miał odpowiedni humorek i bardzo w coś wierzył, było wystarczające, żeby zmienić system społeczny, ukarać winnych, przywrócić sprawiedliwość.
Atrakcyjność tej fantazji bierze się z frustracji, którą każdy z nas odczuwa, gdy załatwienie banalnej sprawy wymaga kolejnej wizyty w urzędzie, kolejnego dokumentu, sporządzenia notatki, zakup podstawowych materiałów za środki publiczne wzięcia udziału w przetargu, a wprowadzenie na rynek najprostszego produktu – dodatkowego certyfikatu bezpieczeństwa. To normalne, że czasem fantazjujemy o wywróceniu systemu do góry nogami.
czytaj także
W prawdziwym świecie rozwikłanie poważnych problemów – np. związanych z migracją, bezpieczeństwem żywnościowym czy rynkiem pracy – wymaga jednak długotrwałych, złożonych i nastręczających działań, opartych na solidnie przemyślanej strategii. Projektując jedną zmianę, trzeba włożyć ogrom wysiłku w to, by uniknąć stworzenia innych, jeszcze większych trudności. Przykładowo cięcia wydatków w sektorze publicznym mogą prowadzić do wybuchu pandemii, fali pozwów czy tworzyć zagrożenie dla infrastruktury krytycznej. Wdrażane rozwiązania wymagają długoterminowego monitorowania i prognozowania ich skutków, co pozwala upewnić się, że będą efektywne w dłuższej perspektywie i że nie istnieje lepsza alternatywa.
Regulacje, prawa i standardy zapewniają podstawowe bezpieczeństwo i przewidywalność. Dzięki nim nie musimy się obawiać, że spadnie na nas sufit w supermarkecie, picie z plastikowych butelek wywoła raka, a spożycie sklepowego dżemu skończy się wizytą na ostrym dyżurze. Pozwalają pracować i żyć bez codziennej obawy o utratę pracy lub opieki zdrowotnej z dnia na dzień.
Tymczasem Elon Musk jeszcze miesiąc temu obiecywał cięcia budżetu federalnego o 2 biliony dolarów (tak, to nie błąd w tłumaczeniu). Już zdążył się z tej deklaracji wycofać, tak samo jak z zapewnień, że jego oszczędności przyniosą wyłącznie korzyści.
Miliarder ma długą historię składania i niedotrzymywania obietnic. W 2019 roku zapowiedział, że Tesla do końca 2020 roku wyprodukuje milion autonomicznych Robotaxis. W zeszłym roku stwierdził, że pojazdy pojawią się w 2025 roku – na ten moment nic nie wskazuje, by miało się to wydarzyć. W 2016 roku zadeklarował, że w roku kolejnym tesla autonomicznie przejedzie przez USA „z wybrzeża na wybrzeże” – do dziś się to nie udało. Humanoidalny robot Optimus, Hyperloop czy Solar Roof to kolejne przykłady zapowiadanych przez niego technologii, które nigdy nie ujrzały światła dziennego w zapowiadanym zakresie (lub w ogóle).
Obłaskawić Trumpa. Tusk kupił deregulacyjną ideologię narodowych libertarian
czytaj także
Czy to nie dość powodów, by uznać za uzasadnione obawy, że w pogoni za swoimi ambicjami ogarnięty manią wielkości Musk będzie podejmował coraz bardziej radykalne i nieprzemyślane decyzje, których skutki wszyscy boleśnie odczujemy?
Robert Zurbin, amerykański inżynier lotnictwa i wynalazca, znany głównie z prowadzonej od lat inicjatywy na rzecz kolonizacji Marsa i były współpracownik prezesa Tesli, powiedział, że „główną motywacją Muska jest pragnienie wiecznej chwały za dokonywanie wielkich czynów. Chce ocalić cywilizację, by zostać zapamiętanym jako jej zbawca. […] To pragnienie wiecznej chwały za dokonywanie wielkich czynów było motorem jego najważniejszych osiągnięć – Tesli i SpaceX. (…) Ale ma to swoją ciemną stronę, która została wykorzystana (przez administrację Trumpa – przyp. aut.)”.
Chaos, potknięcia i opóźnienia w realizacji pierwotnych zapowiedzi są normalne w pierwszych dniach działania start-upu, projektu badawczego czy nawet nowego rządu. Jednak błędy Muska to coś więcej niż spóźniona faktura czy reklama smartfona, który nie spełnia zawartych w niej obietnic. Będą mieć realne, długofalowe konsekwencje dla milionów ludzi na całym świecie.
Podczas walk toczonych przez hollywoodzkich herosów regularnie widzimy zrujnowany Nowy Jork, zawalające się budynki z ludźmi w środku, zrywane mosty czy rzucanie samochodami. Często towarzyszą temu monologi bohaterów o ich życiu wewnętrznym, emocjach czy ambicjach. W tym fikcyjnym świecie tylko oni się liczą – pozostali są statystami. Żaden z filmowych mieszkańców Manhattanu nie pozwie Supermana za zniszczone w wyniku widowiskowych starć mienie czy zdrowie.
Zaakceptowanie wizji Trumpa i Muska to postawienie się w roli statysty, który pozwala wielkim tego świata modelować swoje życie w oparciu o ich kaprysy.