Ostatni sondaż ośrodka YouGov z listopada tego roku pokazuje, że aż 56 proc. Brytyjczyków uważa, że decyzja o opuszczeniu Unii była błędem. Pandemia zgodnie z wyliczeniami ma kosztować brytyjską gospodarkę „tylko” 2 proc. brytyjskiego PKB, brexit zaś w średnioterminowym okresie aż 4 proc.
We wtorek w trakcie swojego wystąpienia w Izbie Gmin Andrew Griffiths, wiceminister skarbu, powiedział, że „brexit może przynieść i przynosi niezwykłe korzyści”. Gdy poseł z ramienia Szkockiej Partii Narodowej, Peter Grant, poprosił go, by wymienił choć jedną korzyść z brexitu dla wyborców z jego okręgu, Griffiths odpowiedział, że nie ma niestety czasu, by wymienić wszystkie korzyści, jakie brexit przyniósł wyborcom Granta, zaczął za to zachwalać rządowy program dopłat do rachunków za energię. Prasa zinterpretowała tę wymianę nagłówkami: „minister nie potrafi wymienić choć jednej konkretnej korzyści brexitu”.
Wielu Brytyjczyków miałoby z tym zresztą problem. Coraz więcej wskazuje na to, że sześć i pół roku po brexitowym referendum i prawie trzy lata po przegłosowaniu przez parlament umowy rozwodowej z Unią, mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa coraz częściej zaczynają się zastanawiać, czy podjęli dobrą decyzję.
czytaj także
Ostatni sondaż ośrodka YouGov z listopada tego roku pokazuje, że aż 56 proc. Brytyjczyków uważa, że decyzja z 2016 roku o opuszczeniu Unii była błędem. Przeciwnego zdania jest 32 proc. badanych. YouGov regularnie przeprowadza podobne badania: od maja 2021 – gdy sprawna dystrybucja szczepionek przeciw COVID-19 na chwilę zwiększyła poparcie dla decyzji z 2016 roku – rośnie liczba osób przekonanych, że w referendum podjęto błędną decyzję, zwiększając dystans do liczby osób przekonanych o słuszności brexitu.
Opinia, że obecny model relacji z Unią nie działa i warto pomyśleć o jego zmianie, docierać ma już nawet do rządu torysów. W niedzielę „Sunday Times” podał, że „najważniejsze osoby w gabinecie” doszły do wniosku, że Wielka Brytania potrzebuje z Unią bliższych relacji gospodarczych, niż przewiduje to umowa Johnsona, być może na wzór tych, jakie regulują relacje wspólnego rynku europejskiego ze Szwajcarią.
Premier Rishi Sunak zaprzeczył, by rząd miał takie plany. Nawet jeśli był szczery, to biorąc pod uwagę nastroje społeczne i kłopoty gospodarcze Wielkiej Brytanii, temat brexitu będzie wracał. Wbrew temu, co obiecywał Johnson dwa lata temu, umowa rozwodowa z Brukselą wcale go nie zamknęła.
Rishi Sunak nowym premierem Wielkiej Brytanii. Słowa kluczowe: banki, finanse, Kajmany
czytaj także
Trzy brexitowe fantazje…
Tym bardziej że brexit nie spełnił żadnej z wielu złożonych przez jego inicjatorów obietnic, o czym przeczytać ostatnio można już nawet w „Daily Mail”. Porządkując wszystkie, można pogrupować je w trzy główne brexitowe fantazje.
Pierwsza miała charakter insurekcyjno-populistyczny. Brexit miał być narzędziem, dzięki któremu głos osób, z którymi brytyjska klasa polityczna nie liczyła się od dekad – głównie białej klasy pracującej z północy Anglii – wreszcie zostanie usłyszany. Brexit miał być w tym ujęciu populistyczną rebelią przeciw władzy brukselskiej technokracji i sprzymierzonej z nią klasy polityczno-ekspercko-medialnej w Wielkiej Brytanii.
Bez wątpienia dla progresywnych, proeuropejskich elit brexit był jak kopniak w brzuch. Upokorzenie tej grupy w związku z przegraną w referendum nie uczyniło jednak brytyjskiej polityki bardziej demokratyczną. Davida Camerona, absolwenta Eton – najdroższej i najbardziej arystokratycznej szkoły prywatnej na Wyspach – po krótkiej przerwie na Theresę May zastąpił kolega Camerona ze szkoły, Boris Johnson. Johnsona zaś Rishi Sunak, wykształcony w Winchester School – placówce rywalizującej z kilkoma innymi o tytuł drugiej najważniejszej prywatnej szkoły po Eton – i dzięki pieniądzom żony dysponujący majątkiem opiewającym na kilkaset milionów funtów.
Johnson przedstawił wprawdzie program wyrównywania różnic między poszczególnymi obszarami kraju, wychodzący naprzeciw oczekiwaniom klas pracujących z takich obszarów jak północ Anglii. Zanim jednak zdążył realnie go wdrożyć w życie, musiał odejść po skandalu z łamaniem pandemicznych obostrzeń na Downing Street. Teraz gabinet Sunaka wciela w życie nową rundę polityki austerity, która z pewnością nie poprawi sytuacji rodzin z klas pracujących.
Druga obietnica brexitu była radykalnie wolnorynkowa. Agitujący za brexitem nowi thatcheryści przekonywali, że rozwód z Brukselą zmieni Wielką Brytanię w „Singapur nad Tamizą”: wolną od zbędnych regulacji gospodarkę z niskimi podatkami i niewielkim udziałem wydatków państwa w PKB, co stanie się punktem wyjścia do długiego okresu wysokiego wzrostu gospodarczego.
Tę fantazję zweryfikowało lodowate przyjęcie przez rynki finansowe przygotowanego przez epizodyczny rząd Liz Truss minibudżetu, a ostateczny cios zadał mu program gospodarczy obecnego kanclerza skarbu Jeremy’ego Hunta – zakładający nie tylko cięcia wydatków, ale także podwyżki podatków.
czytaj także
Wreszcie ostatnia brexitowa fantazja miała charakter „suwerennościowy”. Chodziło w niej o uwolnienie Londynu „spod dyktatu Brukseli” i odzyskanie przez Zjednoczone Królestwo kontroli nad własną polityką. A przede wszystkim nad własnymi granicami – brexit miał bowiem powstrzymać migrację, którą część głosujących za nim Brytyjczyków uznała za „niekontrolowaną” i „nadmierną”.
I tę obietnicę trudno uznać za spełnioną. Udało się co prawda zatrzymać wzrost migracji z krajów UE, ale poziom emigracji z państw spoza wspólnoty pozostaje wysoki – w zeszłym roku przybyło ćwierć miliona migrantów. Na liberalne podejście do migracji naciskają środowiska pracodawców, którzy narzekają na niedobory na rynku pracy, zagrażające rozwojowi gospodarczemu.
…kontra rzeczywistość
Brexit nie spełnił żadnej z pokładanej dziś nadziei, zdołał za to wyrządzić już gospodarce brytyjskiej konkretne szkody. Jak w czerwcu wyliczał „Financial Times”, skupiają się one w trzech obszarach: inflacji, wymiany handlowej i inwestycji.
Tuż po brexitowym referendum funt stracił prawie 10 proc. wartości. Nie pobudziło to brytyjskiego eksportu, wywołało za to inflacyjny impuls poprzez wyższe koszty importu. W 2018 roku Centre for Economic Policy Research wyliczyło, że przyczyniło się to do wzrostu cen produktów konsumpcyjnych na Wyspach o 2,9 proc. Kolejny inflacyjny impuls przyniosło już faktyczne wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej 1 stycznia 2020 roku. Badania London School of Economics wykazały, że w okresie 2020–2021 średnie ceny żywności wzrosły, w dużej mierze za sprawą brexitu, o 6 proc.
Umowa Johnsona pozwalała na handel z europejskim wspólnym rynkiem bez barier celnych i ilościowych, nie gwarantowała jednak w pełni swobodnego, gładkiego przepływu towarów. Ponieważ Wielka Brytania nie chciała się zgodzić na przyjęcie np. norm sanitarnych UE, część produktów eksportowanych do Unii musi posiadać odpowiednie zaświadczenia i certyfikaty oraz może być poddawana inspekcji przy wprowadzaniu na europejski rynek.
Także badania LSE wskazywały, że biurokratyczne ograniczenia narosłe po rozwodzie zmniejszyły liczbę kontaktów handlowych (nie mylić z wielkością eksportu) na linii Wielka Brytania – Unia. W 2021 roku spadek miał wynosić nawet jedną trzecią. Zwłaszcza mniejsze firmy uznają, że biorąc pod uwagę wszystkie biurokratyczne bariery, szkoda po prostu tracić czas i inne zasoby na europejski rynek.
Referendum brexitowe zakończyło trwający od 2016 roku okres wzrostu inwestycji w brytyjskiej gospodarce. Ten trend wzmocniła jeszcze pandemia. Brexit i wywołany przez niego polityczny chaos zmniejszył pewność biznesu co do przyszłości brytyjskiej gospodarki. Firmy, zamiast przygotowywać nowe inwestycje, zajęły się opracowywaniem planów awaryjnych na wypadek możliwych scenariuszy rozwodu z Unią.
W zeszłym roku Richard Hughes, kierujący rządową agencją zajmującą się monitorowaniem finansów publicznych, Office for Budget Responsibility, stwierdził, że brexit będzie miał gorszy wpływ na brytyjską gospodarkę niż pandemia. Pandemia, zgodnie z wyliczeniami agencji, ma kosztować brytyjską gospodarkę w „tylko” 2 proc. brytyjskiego PKB, brexit zaś w średnioterminowym okresie aż 4 proc.
Według przewidywań OECD z wtorku Wielka Brytania w ciągu najbliższych dwóch lat będzie radzić sobie najgorzej ze wszystkich gospodarek z grupy G20 z wyjątkiem Rosji. W 2023 czeka ją recesja na poziomie 0,3 proc., a w 2024 niewielki wzrost na poziomie 0,2 proc. OBR prognozuje, że z powodu inflacji, wzrostu stóp procentowych i kosztów obsługi kredytów hipotecznych, bezrobocia i spadających cen nieruchomości realny dochód rozporządzalny gospodarstw domowych spadnie w tym okresie o 7,1 proc.
Oczywiście, na ten ponury obraz składa się też pandemia, wojna w Ukrainie, globalny kryzys energetyczny, wreszcie długotrwałe problemy brytyjskiej gospodarki, zwłaszcza z niską produktywnością. Bez brexitu wszystkie te problemy najpewniej nie przybrałyby jednak aż tak dramatycznej postaci.
Problem mandatu
Czy więc brytyjskie rządy będą szukać nowego otwarcia z Europą? Pewnie tak, tylko jakiego? Bo choć większość Brytyjczyków nie jest dziś zadowolona z tego, jak po brexicie ułożyły się relacje z Europą, to nie ma zgody co do tego, jak powinny one wyglądać. Pokazuje to niedawny raport Instytutu Tony’ego Blaira, który przeprowadził pogłębione badania na temat stosunku Brytyjczyków do Unii.
Nostalgia umiera ostatnia. Jak nacjonalizm karmi się mitem o świetlanej przeszłości
czytaj także
Widać w nich, że większość, choć minimalna, 51 proc., chciałaby bliższych relacji z Unią, niż zapewnia to deal Johnsona. Odpowiada tak nawet 43 proc. osób, które sześć lat temu głosowało za wyjściem z Unii.
Odpowiedzi na pytanie o to, jak bliska miałaby być integracja, są już jednak bardziej zróżnicowane. Tylko 23 proc. chciałoby powrotu do UE – nawet wśród najbardziej proeuropejskiego elektoratu Liberalnych Demokratów tej opcji nie udało się uzyskać większości – popiera ją 47 proc. wyborców tej partii. 11 proc. badanych chciałoby wrócić do wspólnego rynku, ale nie do politycznych instytucji Unii. 17 proc. nie chce wracać nawet do wspólnego rynku, ale chce bliższego partnerstwa z Unią niż dziś. Wreszcie aż 19 proc. wybrało odpowiedź, że Wielka Brytania powinna znaleźć się w „nowym rodzaju związku z Unią, odmiennym od wszystkich dziś występujących” – co jest bardzo mglistą opcją, która może znaczyć wszystko i nic.
„Wariant szwajcarski”, o którym pisała prasa, byłby właśnie takim rozwiązaniem: Wielka Brytania nie wchodzi w pełni do wspólnego rynku, ale stawia na bliższe partnerstwo. Szwajcaria ma bowiem selektywny dostęp do niektórych obszarów wolnego rynku. By Wielka Brytania zapewniła go sobie, musiałaby się zgodzić np. na przyjęcie unijnych regulacji w pewnych obszarach. Z badań Instytutu Blaira wyniki, że większość społeczeństwa byłaby to w stanie zaakceptować.
Jednocześnie dla Partii Konserwatywnej jakakolwiek próba zmiany umowy Johnsona jest wysoce problematyczna. Aż 23 proc. jej wyborców chce albo utrzymania warunków, jakie wynegocjował były premier, albo w ogóle zerwania wszelkich ekonomicznych więzów z Unią lub ograniczenia ich do absolutnego minimum.
Siła skrzydła eurosceptycznego partii osłabła po upadku Johnsona i kompromitacji Truss, ale ciągle może ono narobić problemów. Sunak sam popierał brexit w 2016 roku, władzę partii w tym roku zyskał jednak głównie dzięki poparciu skrzydła partii, które głosowało inaczej. Eurosceptycy mają patrzeć na działania obecnego premiera z coraz większą nieufnością. Sunak nie chce ich sprowokować do otwartej rebelii. Politycy z rządu mówią anonimowo dziennikarzom: jesteśmy gotowi na to, by ponownie otworzyć kwestię szczegółów naszych relacji z Unią, ale z przyczyn wewnętrznych to nie może wyglądać tak, jakbyśmy wywieszali białą flagę.
Czy torysi zdobędą się na to, by faktycznie ulepszyć porozumienie z Unią, nie ryzykując wojny domowej w swoich szeregach? Patrząc na kondycję tej partii w ostatnich latach – nie sadzę. Problemem jest też mandat demokratyczny do takiej zmiany. W 2019 roku konserwatyści wygrali, idąc do wyborów z jasną obietnicą: doprowadźmy brexit – w wersji Johnsona – do końca. Ich wyborcy nie głosowali wtedy na to, by po kilku latach zacząć rozmawiać o „wariancie szwajcarskim”.
Biorąc pod uwagę, że także Europa ma średnią ochotę na nowo otwierać negocjacje z torysami, możliwe, że zmianę przyniesie dopiero ewentualny rząd Partii Pracy w 2024 roku. Ona też jest jednak podzielona w sprawie Europy. Obecne w niej jest skrzydło, które referendum uważa za błąd i chciałoby, by Wielka Brytania po prostu do Unii wróciła – ale kierownictwo przyjęło dziś inną strategię. Laburzyści obiecują, że jeśli przejmą władzę, sprawią, że „brexit zacznie działać”.
Janusz Kowalski jako polityk nie jest poważny, ale groźba polexitu już tak
czytaj także
By odzyskać wyborców z tradycyjnie laburzystowskich okręgów z północnej Anglii, lider partii, sir Keir Starmer, przyjmuje też coraz twardszą retorykę wobec migracji, która była wśród głównych powodów, dla których ci wyborcy głosowali za wyjściem z Unii, a następnie poparli Johnsona w 2019 roku. W swoim niedawnych wystąpieniu na konferencji CBI – jednej z najważniejszych instytucji zrzeszającej pracodawców na Wyspach – mówił, że brytyjskie przedsiębiorstwa muszą oduczyć się opierać swoje modele biznesowe na taniej, imigranckiej sile roboczej, a zacząć inwestować w umiejętności i szkoleniach brytyjskich pracowników. Zdobywając władzę pod takimi hasłami, ewentualny rząd Starmera nie będzie w dobrej politycznej pozycji, by zgodzić się na jakiekolwiek porozumienie z Unią, zakładające swobodny przepływ osób.
Ustalenie relacji między Zjednoczonym Królestwem a Unią, które byłyby satysfakcjonujące dla obu stron, może zająć jeszcze długie lata. I trudno dziś uwierzyć, by efekt tego okazał się dla Brytyjczyków ostatecznie lepszy, niż gdyby zostali w Unii. Miejmy to w pamięci, słuchając tyrad naszych rodzimych eurosceptyków.