Po czterech latach i ośmiu miesiącach kalifat został rozbity w pył – a jednak organizacja ta wciąż działa prężnie i jest zagrożeniem nie tylko na Bliskim Wschodzie.
Bojownik Syryjskich Sił Demokratycznych wywiesił flagę nad miejscowością Baghuz we wschodniej Syrii. Jest żółta, na środku widnieje mapa kraju z wyraźnie zaznaczą rzeką Eufrat. „Wioska Baghuz została całkowicie wyzwolona, SDF zwyciężyły Państwo Islamskie” – napisał na Twitterze przewodniczący centrum prasowego bojówki, Mustafa Bali. SDF to akronim od angielskiej nazwy Syryjskich Sił Demokratycznych.
W ostatnich dniach Państwo Islamskie broniło się na skrawkach terytoriów przy rzece Eufrat – było to raptem kilka budynków i pole namiotowe. Tyle zostało z samozwańczego kalifatu, którego terytorium w latach 2014–2015 sięgało rozmiarów Wielkiej Brytanii, gdzie mieszkało do dwunastu milionów ludzi. Jest to rezultat trwającej od półtora roku kampanii we wschodniej Syrii, będącej ostatnim etapem czteroletniej ofensywy przeciwko dżihadystom. SDF wspierane są przez międzynarodową koalicję ze Stanami Zjednoczonymi na czele, która przeprowadzała naloty, a amerykańskie siły specjalne brały też udział w ich operacjach.
Wycofanie się Amerykanów z Syrii nie zakończy konfliktu [polemika z Jeffreyem Sachsem]
czytaj także
23 marca ostatnie tereny zajęli właśnie bojownicy SDF. Po czterech latach i ośmiu miesiącach kalifat został rozbity w pył – a jednak organizacja ta wciąż działa prężnie i jest zagrożeniem nie tylko na Bliskim Wschodzie.
Długa batalia
Nie była to łatwa bitwa. Walki o prowincję Dajr az-Zaur we wschodniej Syrii przeciągały się w nieskończoność. Jeszcze w maju 2018 roku dowódcy SDF zapowiadali, że zajmą całą prowincję w ciągu dwóch, trzech miesięcy. I chociaż spodziewali się ciężkich starć, to nie do tego stopnia. Ofensywa na wieś Baghuz i jej okolice wlokła się tygodniami. Dżihadyści stawiali opór, a dzięki sieci tuneli nie dawali się łatwo pokonać. W tym okresie też dziesiątki tysięcy osób – bojowników Państwa Islamskiego, ich rodzin i dzieci, a także jazydów, z których dżihadyści uczynili niewolników – trafiały w ręce SDF. W marcu w obozie al-Hawl wybudowanym dla dwudziestu tysięcy osób mieszkało ich ponad siedemdziesiąt tysięcy.
czytaj także
Jak zauważył analityk waszyngtońskiego Tahrir Institute for Middle East Policy Hassan Hassan, bitwa o prowincję Dajr az-Zaur trwała dwa razy dłużej niż ta o Mosul, drugie największe miasto w Iraku i największe kontrolowane przez Państwo Islamskie. Dżihadyści mieli więc wystarczająco dużo czasu, by przygotować się na dalsze działania.
Nie zniknęli
Państwo Islamskie stopniowo przechodzi do podziemia od 2015 roku, gdy rozpoczęły się naloty międzynarodowej koalicji, a jego przeciwnicy stopniowo przebudzali się po szokujących porażkach, których zaznali wcześniej. Reorganizowały się armia iracka i szyickie milicje, a także iraccy i syryjscy Kurdowie. Naloty z powietrza utrudniły dżihadystom korzystanie z czołgów, artylerii i innej broni, którą zdobyli w trakcie grabienia kolejnych baz w Iraku i Syrii. Stawało się jasne, że nie będą w stanie utrzymać zagarniętych terenów przeciwko tylu różnym siłom.
czytaj także
Nie znaczy to jednak, że zrezygnowali ze swoich zamiarów. W połowie marca specjalny wysłannik Stanów Zjednoczonych ds. Syrii i przedstawiciel koalicji James Jeffrey powiedział, że Państwo Islamskie wciąż liczy od piętnastu do dwudziestu tysięcy zwolenników, w tym uzbrojonych. Wielu z nich to uśpione komórki, które czekają na rozkazy. To przynajmniej o dziesięć tysięcy mniej, niż latem 2018 roku deklarował Pentagon. Biorąc pod uwagę liczbę osób, które trafiły w ręce SDF z okolic Baghuz, a także nieznaną liczbę osób, które przemknęły się przez posterunki, wskazuje to, że szacunki są niewiele warte. Należy się jednak spodziewać, że organizacja jest daleka od pokonania, co tylko potwierdza prowadzona przez nie walka partyzancka na terytorium Iraku i Syrii, w tym zamachy, porwania i egzekucje. Nie stanowi ona zagrożenia w sensie wojskowym, ale wciąż jest niebezpieczna.
czytaj także
W styczniu 2019 roku w Centralnym Dowództwie Stanów Zjednoczonych stwierdzono, że jeśli po pokonaniu kalifatu nie będą prowadzone dalsze działania antyterrorystyczne, to Państwo Islamskie odzyska kontrolę nad ograniczonymi terytoriami we wschodniej Syrii. Zaznaczono przy tym, że organizacja szybciej odzyskuje swoje możliwości w sąsiednim Iraku. Prawdopodobnie z tego właśnie powodu prezydent Donald Trump tak zasadniczo zmienił zdanie w sprawie obecności tam amerykańskich wojsk. Jeszcze pod koniec grudnia 2018 roku zapowiedział, że „wkrótce” amerykańcy żołnierze opuszczą Syrię. Na początku marca stwierdził z kolei, że zgadza się w „stu procentach”, by pozostawić wojska w tym kraju. Nie jest jeszcze jasne, ile jednostek pozostanie w Syrii – dziś stacjonuje tam około dwóch tysięcy amerykańskich żołnierzy i personelu.
Dowództwo SDF zapowiedziało z kolei, że walka przeciwko uśpionym komórkom będzie następnym etapem po zajęcia Baghuzu.
Problemy pozostały
Część osób, które trafiły w ręce SDF, nie ukrywa swojej szczerej wiary w Państwo Islamskie. Nie żałują tego, że się tam znaleźli, i chętnie zamieszkaliby znowu w kalifacie, gdyby taki powstał. Na terenach byłego kalifatu można spotkać się z takimi głosami nie tylko ze strony fanatyków – część mieszkańców regionu doceniała stabilizację, funkcjonujące instytucje quasi-państwowe, wsparcie socjalne w postaci jedzenia i pieniędzy. Tego wszystkiego przez lata toczącej się wojny po prostu im brakowało. Dla osób, które sympatyzują z Państwem Islamskim, było to ważniejsze niż brutalność reżimu i wymyślne kary. Chociaż i one znajdowały zwolenników wśród szerszego grona, jeśli np. pomagały rozprawić się z przestępczością i korupcją, z którą Syryjczycy zmagali się bezskutecznie od dekad. Dlatego to nie wojna, tylko właśnie stabilizacja, sprawnie działające instytucje państwowe i pokój mogą być naprawdę zabójcze dla dżihadystów.