W tle cierpienia Ukraińców i Ukrainek toczy się walka o kształt współczesnego świata, a zwłaszcza panujących w nim wartości społeczno-ekonomicznych. Jeżeli wojny za naszą wschodnią granicą nie uda się jak najszybciej zakończyć, może to być pierwszy krok do upadku kapitalizmu w wersji, jaka panuje w państwach demokracji liberalnej.
Kapitalizm ma szereg wad, których osobom czytającym Krytykę Polityczną nie trzeba przypominać. Ale ma także jedną zaletę: ci, którzy żyją w jego późnej odmianie, czują się względnie bezpiecznie. Chcę zostać dobrze zrozumiany – doskonale wiem, że to bezpieczeństwo nie jest jednoznaczne. Zdaję sobie sprawę, że jest okupione wieloma grzechami: bestialstwem wcześniejszych etapów rozwoju kapitalizmu, wojnami zastępczymi toczonymi z dala od terytoriów najbogatszych państw Zachodu czy wyzyskiem ekonomicznym, który wcale nie musi być mniej okrutny od wojny. Obrazki z bezlitośnie eksploatowanych części świata – takich jak zawalony budynek w Bangladeszu, który w 2013 roku pochłonął życie setek szwaczek pracujących dla firm odzieżowych – niekiedy niepokojąco przypominają te, które znamy z obszarów ogarniętych wojną.
Jednak nie da się zaprzeczyć – późny kapitalizm sprawiał, że osoby żyjące w Paryżu, Nowym Jorku czy Tokio (ale także Warszawie, Płocku czy Szczebrzeszynie) znalazły się w sytuacji komfortu, którego poprzednie pokolenia nie znały; przestały się bać, że ich zdrowie i życie są zagrożone przez otwarty konflikt zbrojny. I znów, możemy złościć się na krótkowzroczność tej perspektywy, ale takie były odczucia społeczeństw żyjących w liberalnej demokracji. Te emocje nie były zresztą fałszywe: kapitalizm i globalizacja na lata odepchnęły wojny w regiony, które większość zna tylko z atlasów – ani w nich nie mieszka, ani nie odwiedza bliskich, ani nawet nie jeździ tam na wakacje.
Žižek: Jest coś, co Zachód konsekwentnie pomija w swoich kalkulacjach
czytaj także
Charakterystyczne są badania społeczne z ostatnich lat, na czele z Eurobarometrem realizowanym na zlecenie Komisji Europejskiej, gdzie konsekwentnie unika się słów takich jak „wojna”. W sztandarowym badaniu Future for Europe respondenci i respondentki odpowiedzieli w ubiegłym roku, że najważniejszymi globalnymi wyzwaniami dla Unii Europejskiej są zmiana klimatu, kwestie związane ze zdrowiem oraz migracja. Coś, co moglibyśmy podpiąć pod wojnę, było wskazywane dopiero na miejscu szóstym i siódmym pod eufemistycznymi określeniami „załamanie w globalnych stosunkach między krajami” oraz „wojna cybernetyczna oraz nowe formy konfliktu”. Takie odpowiedzi jak „wojna konwencjonalna” czy „konflikt zbrojny” w badaniu nawet nie występują, a w ankietach zadawane pytania często bywają bardziej wymowne niż odpowiedzi. W pierwszych dekadach tego wieku w Europie wojną nikt nawet nie zaprzątał sobie głowy.
Znamienne jest także pytanie o to, co powinno być priorytetem dla Unii Europejskiej, żeby mogła mierzyć się z globalnymi wyzwaniami. Także tutaj kwestie związane z bezpieczeństwem militarnym niemal nie są brane pod uwagę – zostały upchnięte gdzieś w odpowiedzi „Zdrowie i bezpieczeństwo”, którą osoby odpowiadające raczej kojarzyły z tym pierwszym, zwłaszcza w czasach pandemii (choć nie tylko, o czym świadczy fakt, że częściej wybierano tę odpowiedź w krajach bałtyckich). Tę tendencję było widać również w badaniach poparcia dla NATO robionych przez ośrodek Pew Reasearch Center. W większości europejskich społeczeństw poparcie to w ostatnich latach spadało, z delikatnym przełamaniem po roku 2014. We Francji i Niemczech w 2009 roku pozytywnie o Sojuszu Północnoatlantyckim wyrażało się odpowiednio 71 i 73 proc. ankietowych, rok temu – już tylko 51 i 59 proc.
Osoby żyjące na Zachodzie – oraz w demokratycznych krajach w innych częściach świata – spały więc spokojnie, a przynajmniej nie bały się, że obudzi je alarm przeciwlotniczy. Wojna stała się przedmiotem wyparcia. Pogodziliśmy się z nadciągającą katastrofą klimatyczną, w zależności od światopoglądu martwiły nas kwestie takie jak prawa człowieka czy migracja. Jednak wojna dla wielu osób stała się czymś niewyobrażalnym, zwłaszcza w swojej konwencjonalnej, kinetycznej formie. Nawet w hollywoodzkim kinie katastroficznym świat ostatnio walczył zazwyczaj z zagrożeniem, które przychodziło z zewnątrz. Większość z nas schroniła się pod kopułą późnego kapitalizmu, w której jedni mogli dostrzegać oszukańczą iluzję, a inni traktować jako integralną część wolnorynkowego porządku społeczno-ekonomicznego: mimo wszystko pokój sprzyja mnożeniu kapitału, zwłaszcza gdy biorące karty zostały rozdane podczas wcześniejszych wojen.
Nawet w tych społeczeństwach, które z powodów historycznych lub politycznych są bardziej wrażliwe na wojnę w swojej czystej postaci, odpowiedzią na widmo zagrożenia było jeszcze więcej liberalnej demokracji. Wystarczy spojrzeć na pomnik Billa Clintona w centrum Prisztiny albo dynamiczną cybernetyzację Estonii, która bardziej obawiała się ataku na system bankowy niż przekroczenia granicy przez rosyjskich żołnierzy (w Tallinie powstało zresztą Centrum Operacji w Cyberprzestrzeni NATO). Taka też była droga Ukrainy od 2014 roku, obok militaryzacji kraju bezpieczeństwo miała zapewnić zmiana modelu gospodarczego na zachodni, stąd chociażby decyzja o podpisaniu umowy o wolnym handlu z Unią Europejską. W przestrzeni symbolicznej restauracje McDonald’s stały się tym samym, czym dawniej były wyrzutnie rakiet.
Jak zerwać z rojeniami o „strefach wpływów” i odzyskać lepszy świat
czytaj także
Choć późny kapitalizm nie zawsze dostarczał odpowiedzi na bardziej złożone pytania, to tym, którzy w nim żyli, dawał wiarę w to, że przynajmniej przeżyją najbliższą dobę. To poczucie fundamentalnego bezpieczeństwa zostało zachwiane w dniu, w którym Rosja zaatakowała Ukrainę. Jeszcze na początku lutego Ivan Krastev i Mark Leonard z Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (jednego z najważniejszych liberalnych think tanków) pisali, że potencjalna wojna może być punktem zwrotnym w europejskim bezpieczeństwie. Na badania, które w rzeczywisty sposób pokazałyby nastroje demokratycznych społeczeństw, będziemy musieli jeszcze trochę poczekać, ale wszyscy przecież czujemy, że 24 lutego tego roku wiele się zmieniło.
Teraz stoimy na rozdrożu, z którego możemy podążyć w dwóch kierunkach. Albo późny kapitalizm obroni swój największy atut – poczucie bezpieczeństwa – i przetrwa, albo nastąpi jego powolny koniec.
Znaczna część reakcji na tę wojnę jest efektem właśnie tej sytuacji. Na naszych oczach kapitalizm – jak każdy zagrożony system – gwałtownie się broni. Efektem tego są potężne sankcje gospodarcze, których celem jest wyrzucenie Rosji za burtę i udowodnienie, że globalny wolny rynek wyznacza jednocześnie granicę pomiędzy bezpieczeństwem a zagrożeniem, dobrem a złem. Wojna stała się świetnym pretekstem, żeby oczyścić kapitalizm z zarzutów o moralną degrengoladę i pokazać, że jednak kierują nim wartości. To zjawisko widać szczególnie tam, gdzie ekonomia krzyżuje się z symboliką. Konsumenci i konsumentki domagają się kolejnych bojkotów, a transnarodowe koncerny stają na głowie, żeby udowodnić, po której stoją stronie. Nie przez przypadek Elon Musk, dla wielu mesjasz współczesnego kapitalizmu, wyzywa Władimira Putina na pojedynek, którego stawką miałaby być… Ukraina.
czytaj także
To, co w wymiarze ludzkim jest codzienną tragedią wielu Ukraińców i Ukrainek, na poziomie społecznym stało się więc weryfikacją systemu ekonomicznego, w którym żyjemy. Systemu współtworzonego przez bogatszą część świata. Być może właśnie to jest tym aspektem, którego nie docenił agresor. Rosja nie mierzy się w tej wojnie tylko z Ukrainą, Unią Europejską czy Stanami Zjednoczonymi. Mierzy się także z globalną gospodarką, która obecnie integruje państwa bardziej niż sojusze wojskowe. Niedobór półprzewodników podczas pandemii pokazał, że żyjemy w świecie naczyń połączonych. Obecnie wytwarzanie nowoczesnych urządzeń wymaga ścisłej współpracy wielu państw, to jedna z najważniejszych zasad współczesnej ekonomii. W „Gazecie Wyborczej” Wojciech Orliński opisał, jak wygląda produkcja procesorów w Rosji po tym, jak kraj ten został technologicznie osamotniony: w każdym z telefonów i komputerów, na których czytacie ten tekst, znajduje się procesor zdecydowanie szybszy niż te, z których korzysta rosyjska armia.
Wiele wskazuje na to, że na razie późny kapitalizm tę walkę wygrywa. Z jednej strony dzięki potężnemu uderzeniu fiskalnemu, z drugiej – poprzez kontrolowanie własnych fetyszów. Brak Instagrama, Netflixa, iPhone’a może być dla rosyjskiego społeczeństwa bardziej bolesny niż pozornie znacznie większe sankcje, tak samo jak odebranie rosyjskim oligarchom drogich jachtów czy możliwości robienia zakupów w Paryżu i Mediolanie. A jednocześnie jest to sygnał dla całego świata: kto nie jest z nami, ten jest przeciwko nam. To wyraźny komunikat dla państw takich jak Chiny czy Indie, które w pełni (zarówno pod względem czysto ekonomicznym, jak i symbolicznym) nie wytworzyły innego niż kapitalizm modelu społeczno-ekonomicznego. Tamtejsze społeczeństwa albo aspirują do stania się częścią kapitalistycznego świata, albo próbują go mniej lub bardziej udolnie naśladować. Właśnie ten brak alternatywy jest tym, co w znacznej mierze determinuje obecny układ sił na świecie.
czytaj także
Ta stabilność kapitalizmu może być jednak tylko pozorna. Historia pełna jest przykładów, gdy systemy społeczne czy ekonomiczne niespodziewanie upadały, a na ich gruzach wyrastały następne. Jeżeli kapitalizm nie okaże się efektywny w podtrzymaniu poczucia bezpieczeństwa mieszkańców i mieszkanek Unii Europejskiej, Stanów Zjednoczonych, Tajwanu czy Japonii, być może będzie to pierwsza kostka domina, która doprowadzi do upadku świata, który znamy.
Paradoksalnie raczej nie będzie to dobra wiadomość dla krytyków i krytyczek kapitalizmu. Wiele wskazuje na to, że to, co wyłoni się w przyszłości, może być bardziej zwyrodniałą formą tego, co obecnie obserwujemy: kapitalizmem na dopalaczu, w którym zysk nie zna przeszkód w postaci praw człowieka, a zadaniem państwa jest wyłącznie zwiększenie efektywności obywateli i obywatelek.
czytaj także
Zalążki takich systemów widzimy w Chinach czy na Bliskim Wschodzie. Właśnie dlatego fronty w wojnie o przetrwanie późnego kapitalizmu wcale nie są tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać.
**
Jan Radomski – socjolog, doktorant na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, naukowo zajmuje się oporem, przede wszystkim pojęciem „strajku” w dyskursie, a także narracjami dotyczącymi systemów społeczno-ekonomicznych.