Hawaje na fali. Uznania czy kolonizacji?

Międzynarodowy Komitet Olimpijski ignoruje prośby Hawajek i Hawajczyków, by mogli oni używać własnej flagi na igrzyskach.
Dominik Sipiński
Carissa Moore. Fot. troy_williams/Flickr.com

Hawajscy surferzy i surferki walczą o prawo do startowania na igrzyskach olimpijskich pod własną flagą. To symbol sprzeciwu wobec kapitalistycznego kolonializmu, na którym opiera się ten sport.

Trzy lata temu Carissa Moore została pierwszą w historii złotą medalistką igrzysk olimpijskich w surfingu. Na najwyższym stopniu podium powiewała nad nią flaga Stanów Zjednoczonych. Dwa lata wcześniej, po zwycięstwie w drużynowych zawodach ISA World Surfing Games w 2019 roku, jako członkini mistrzowskiej amerykańskiej drużyny, Moore również owinęła się we flagę USA. Potem powiedziała, że czuła się, jakby zdradzała Hawaje.

Biały zawsze był panem. Dzieje biedy w Ameryce Łacińskiej

Wszystkie pięć triumfów w World Surf League celebrowała już pod flagą Hawajów. Moore jest jedną z niewielu czołowych zawodniczek o częściowo rdzennych korzeniach. WSL uznaje te wyspy, kolebkę surfingu, za osobną reprezentację, choć Międzynarodowy Komitet Olimpijski i Międzynarodowy Związek Surfingu ma inne zdanie na ten temat. ISA – międzynarodowy związek niezależny od WSL – podobnie jak ONZ i wszystkie inne międzynarodowe organizacje, uważają Hawaje za integralną część Stanów.

Moore, jak większość surferów, stara się trzymać daleko od polityki. Jednak dla wielu rdzennych Hawajczyków ten konflikt o flagę to nie kwestia polityczna, a symbol znacznie głębszych problemów. Kolonializmu, amerykańskiego imperializmu i kapitalistycznego zawłaszczenia kulturowego surfingu, jednej z najważniejszych tradycji mieszkańców tego archipelagu. Przed kolejnymi igrzyskami wielu z nich walczy o jego odzyskanie, a zarazem odzyskanie choć części podmiotowości odebranej ponad sto lat temu przez amerykańskich okupantów.

Nietolerancję wobec osób LGBT+ przyniósł Afryce kolonializm

– Niektórzy mogą mówić, że surfing na igrzyskach to uznanie naszej tradycji. Ale można też powiedzieć, że to ciąg dalszy kolonializmu i zawłaszczania – mówi Willy Daniel Kauai z Uniwersytetu Hawajskiego-Mānoa, surfer i działacz Hawajskiego Komitetu Olimpijskiego.

Jak kapitalizm wygrał z pobożnością

Gdy protestanccy misjonarze ze Wschodniego Wybrzeża Stanów pierwszy raz zadomowili się na Hawajach, surfing był dla nich symbolem zdziczenia rdzennych mieszkańców. Nic dziwnego, bo tradycja ta w żadnym aspekcie nie pasowała do konserwatywnego, pruderyjnego świata rządzonego przez mężczyzn, który chcieli urządzić biali panowie ze wschodu.

Dla Hawajczyków surfing nie był sportem, choć dużo było w nim rywalizacji. To też cały zestaw głęboko osadzonych w lokalnych społecznościach rytuałów – od wyboru drzewa na deskę, po performans w trakcie surfowania. Miał on wydźwięk seksualny, ale i równościowy. Surfowano razem, niezależnie od płci, wieku i statusu społecznego. W matriarchalnych społecznościach nikomu nie przychodziło do głowy, by kobietom zakazać pobytu na plaży. To się nie podobało misjonarzom. Narzekali też na to, że surfowanie i związane z nim praktyki zajmowały rdzennym mieszkańcom tyle czasu, że nie mieli go już na przychodzenie po nauki do kościołów.

Ofiary „apolitycznego” etosu

Jak doskonale opisuje w Empire in Waves Scott Laderman, przez drugą połowę XIX wieku połączenie chrześcijańskiego „nawracania”, dziesiątkujących Hawajczyków chorób przywleczonych przez białych haole i coraz bardziej opresyjnej gospodarki plantacyjnej spowodowało, że surfing przymierał.

Tradycję, paradoksalnie, uratowała amerykańska inwazja i późniejsza aneksja Hawajów pod koniec wieku. Kolonizatorzy zaczęli traktować Hawaje już nie jako egzotyczną zagranicę, ale część rosnącego amerykańskiego imperium i wobec tego terytorium podlegające monetyzacji. Błyskiem kapitalistycznego geniuszu wykazał się Alexander Hume Ford. Urodzony w Karolinie Południowej w rodzinie plantatorów, a niewiele wcześniej właścicieli niewolników, swego czasu aktywista na rzecz „tradycji i pamięci mieszkańców Południa” (czyli właścicieli niewolników pozbawionych darmowej siły roboczej po wojnie secesyjnej), na początku XX wieku dotarł na Hawaje. Rzekomo przyciągnęły go tam widziane w szkolnych podręcznikach ryciny przedstawiające surferów. Niemal natychmiast stał się apologetą surfingu w całym kraju, pisząc panegiryki o tym sporcie i zachęcając do odwiedzania Hawajów.

Europa Wschodnia jest traktowana jak rosyjska kolonia

Boom na surfing, który się wtedy rozpoczął, przez dekady napędzał tamtejszą turystykę. Ale dla Forda i wielu innych zarabianie na falach było na wskroś przesycone rasizmem. Do Waikīkī w Honolulu, na północne wybrzeże wyspy O’ahu czy sąsiednią wyspę Maui mieli przyjeżdżać biali, zamożni, „cywilizowani” Amerykanie z kontynentu, szukający rozrywki i wypoczynku. Rdzenni Hawajczycy byli potrzebni jedynie jako instruktorzy i ratownicy. Surfing był uratowany, ale coraz bardziej nie dla tych, którzy go wymyślili.

Komercjalizacja wystrzeliła poza skalę. Sport uprawia wciąż stosunkowo niewiele osób, ale miliony kupują ubrania w „surferskich” sklepach marek Billabong, Quiksilver czy Rip Curl. Moda przyciąga miliony ludzi na wakacje na Hawaje, Bali, do Australii czy Portugalii. Częścią etosu tego sportu stało się dystansowanie od polityki. Surferzy co prawda bardzo solidarnie zabierają głos w kwestiach środowiskowych, ale na tym ich zaangażowanie się kończy. Mało kto w tym gronie zwracał uwagę na ludobójstwo w Timorze Wschodnim w latach 1975–1999, przeprowadzane przez armię indonezyjską, podczas gdy ta sama armia promowała Bali jako wymarzony kierunek dla surferów. Zawodnicy, z nielicznymi wyjątkami, nie protestowali przeciwko apartheidowi, kiedy w latach 80. rasistowski reżim RPA organizował turnieje. Dziś mało kto mówi o tym, jak Nayyib Bukele, autorytarny prezydent Salwadoru, wybiela swoje zamordystyczne rządy poprzez wysterylizowane miasteczko Surf City.

Hawaje i ich rdzenni mieszkańcy padli ofiarami tego „apolitycznego” etosu. W kulturze surferskiej te wyspy zawsze będą zajmowały szczególne miejsce. Ale dziś pamięć tę sprowadza się do historii sportu, bez woli zmierzenia się z imperialistycznymi, kapitalistycznymi korzeniami tego, jak surfing stał się sportem dla haole. A tym bardziej z trwającą okupacją Hawajów przez Stany.

Status dyscypliny olimpijskiej, czyli symboliczne uznanie surfingu za sport pełną gębą, dla rdzennych Hawajczyków stał się okazją do walki o swoją tożsamość – i bolesnym przypomnieniem ich kolonialnego statusu.

Królestwo wraca na fali? 

Wspomniany wcześniej Willy Daniel Kauai podkreśla, że dziś przy hawajskich plażach stoją wille bogatych Amerykanów, finansowane przez zyski z kapitalistycznego kolonializmu, a rdzenni mieszkańcy zostali wypchnięci z dala od oceanu i nie stać ich na poważne trenowanie surfingu. Tak było od czasów Forda – sto lat temu Hawajczycy byli potrzebni jako instruktorzy czy ratownicy, ale wraz z napływem haole na wyspy i globalizacją surfingu biali zaczęli radzić sobie sami. Reprezentacja Hawajów pozostaje silna w profesjonalnym surfingu, ale Kauai ocenia, że powinna być dużo silniejsza. To zresztą problem nie tylko Hawajów – Indonezja, jedna z najpopularniejszych destynacji surferów z całego świata, ma tylko jednego reprezentanta w męskiej WSL i zero surferek na najwyższym poziomie rywalizacji.

Igrzyska na legalnym dopingu. Prawnik chce stworzyć sportowych mutantów

Dla wielu – w tym Kauai – nadzieją na pewne zadośćuczynienie jest uznanie hawajskiej podmiotowości w formie osobnej drużyny. Od zawsze jest tak w ramach poza olimpijskiego surfingu – Hawajki i Hawajczycy startują pod własną flagą, oddzielnie od Amerykanów z kontynentu. Jednocześnie w igrzyskach olimpijskich biorą udział komitety reprezentujące terytoria inne niż uznawane przez ONZ państwa, w tym Portoryko i Samoa Amerykańskie, niebędące stanami, czyli w praktyce amerykańskie kolonie.

Ale Międzynarodowy Komitet Olimpijski ignoruje prośby Hawajek i Hawajczyków, by mogli oni używać własnej flagi na igrzyskach. Z punktu widzenia polityki i organizacji decyzji tej można bronić, bo Hawaje są formalnie częścią Stanów (inaczej niż Portoryko czy Samoa Amerykańskie). Walijczycy i Szkoci też muszą grać w olimpijską piłkę pod flagą Wielkiej Brytanii.

Dla Hawajczyków, którzy są tak głęboko i nierozerwalnie związani z historią surfingu, taki stan rzeczy jest jednak wyjątkowo bolesny. Tym bardziej że w przeciwieństwie np. do Walii, Szkocji czy Katalonii w XIX wieku archipelag był powszechnie uznawanym państwem. Do czasu amerykańskiej inwazji w 1893 roku nawet Waszyngton uznawał Królestwo Hawajów za suwerenny kraj. Jednak wielu hawajskich aktywistów zwraca uwagę, że tak naprawdę Królestwo nie było już hawajskie, bo monarchinie i monarchowie starali się równać do wzorców państw białych. Dlatego kwestia ustanowienia niezależnej reprezentacji olimpijskiej jest nierozerwalnie związana z uznaniem tego, że Hawaje od 130 lat znajdują się pod amerykańską okupacją.

– To bardzo znaczące, gdy Hawajczykom odbiera się flagę. Carissa Moore na pewno była wewnętrznie skonfliktowana, stojąc na podium pod symbolem Stanów Zjednoczonych – ocenia Kauai. – Sport jednoczy i nasza flaga przy nazwiskach surferów podkreśla, że jesteśmy inni.

Kolonializm pod flagą MKOl

Problemów z kolonializmem w surfingu, zwłaszcza olimpijskim, jest więcej. Tegoroczne zawody, po raz pierwszy w historii współczesnych igrzysk, odbędą się na terenie zamorskiej kolonii – w Teahupo’o na Tahiti (to jedna z najsłynniejszych i najbardziej wymagających fal na świecie). Organizatorzy uznali, że zamiast liczyć na fale na baskijskim wybrzeżu Zatoki Biskajskiej, które europejskim latem mogą nie być wystarczające, przerzucą rywalizację do francuskiej kolonii na drugim końcu świata, ponad 15 tys. kilometrów i 12 stref czasowych od Paryża, gdzie odbywa się reszta zawodów.

Wszystkie olimpijskie mity i hipokryzje

czytaj także

Ale Polinezja Francuska, która obejmuje Tahiti, jest uznawana przez ONZ za terytorium niesamodzielne, którego mieszkańcy wciąż nie mieli okazji skorzystać z prawa do samostanowienia. W wyborach w 2023 roku ponad 44 proc. głosów zdobyła opowiadająca się za wyrwaniem spod francuskiego zwierzchnictwa partia Tāvini Huiraʻatira, więc spora grupa Polinezyjek ewidentnie nie jest zadowolona z obecnej oferty Paryża.

Francuscy i międzynarodowi organizatorzy stawiają przed Polinezyjczykami wiele wyzwań. Samo Teahupo’o jest radykalnie niedostosowane do goszczenia olimpijskiego cyrku. To małe miasteczko, do którego na co dzień nie zjeżdżają tłumy surferów – po części z uwagi na fakt, jak trudno tam dolecieć i jak bardzo jest to kosztowne. Nie ma tam wielkich hoteli i knajp z poke bowls i smoothie z nasionami chia na każdym rogu. Nie ma wielkiej infrastruktury dla surferów. Budowa nowych wież sędziowskich, które niszczą dziewiczą rafę, ryzyko zatłoczenia miasteczka, koszty środowiskowe zakwaterowania zawodniczek i zawodników na statku wycieczkowym – to wszystko każe zastanowić się, czy igrzyska to szansa dla wyspy, czy raczej kolejny PR-owy wybryk francuskich kolonizatorów, służący promocji raczej Paryża niż Tahiti.

Kauai zwraca uwagę, że także na Hawajach kwestia flagi i lokalnej reprezentacji na igrzyskach, choć ważna, nie może przysłaniać ważniejszych kwestii dotyczących tego, jak odzyskać dla rdzennych Hawajczyków gigantyczne kapitalistyczne zyski generowane na surfingu.

– Dobrze, że surfing jest tak popularny. Dzięki temu robi się coraz bardziej zaawansowany. W Teahupo’o wciąż będzie pokazywany nasz surfing, to jedyna genealogia tej aktywności. Ale czy nasz dar dla świata wart jest opresji rdzennych mieszkańców? – zastanawia się Kauai.

**

Dominik Sipiński – dziennikarz zajmujący się sprawami międzynarodowymi i środowiskowymi, szczególnie w regionach Azji-Pacyfiku i Ameryki Łacińskiej. Doktorant stosunków międzynarodowych na Central European University w Wiedniu, bada secesjonizmy, nacjonalizmy i kwestie dotyczące suwerenności.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij