Świat

Graff: Demokraci muszą skręcić w lewo

Zwycięstwo seksisty to katastrofa. I kara za to, że amerykański feminizm nie wygrał dla kobiet żadnej poważnej kwestii socjalnej.

Michał Sutowski: Czy zwycięstwo Trumpa w wyborach oznacza jakiś wielki przełom czy zwrot z punktu widzenia feminizmu i polityki równościowej?

Agnieszka Graff: To na pewno symptom zmiany w sposobie myślenia Amerykanów o sobie. Jest jeszcze za wcześnie by spekulować, jakich to konkretnych ruchów i zmian w tym obszarze możemy się spodziewać. Czy zagrożone będzie publiczne finansowanie organizacji Planned Parenthood, i tak już mocno atakowanej przez religijną prawicę, ewentualnie czy ograniczone zostanie prawo do aborcji? Trump zapowiadał przecież ruchy w kierunku obalenia słynnego orzeczenia Roe v. Wade z 1973 roku poprzez nominację konserwatysty do Sądu Najwyższego. Teraz przede wszystkim warto się przyjrzeć temu, kto i dlaczego wybrał Trumpa, względnie kto i dlaczego nie zagłosował na Clinton.

Prowincja, pas rdzy, biali mężczyźni… To chyba jasne.

Tak, ale to wiemy od dawna. Ale dlaczego np. tyle młodych kobiet nie zagłosowało na Hillary? W tej grupie wyborców ona miała oczywiście przewagę, ale zbyt mało ich w ogóle wzięło udział w wyborach, żeby to miało znaczenie dla całego wyniku. Młode kobiety masowo poparły Sandersa i raczej się z nim nie pożegnały. Do tego Trump wygrał w grupie nazywanej kiedyś waitress moms, czyli kobiet z dziećmi o niskich dochodach i wykształceniu, które w poprzednich wyborach przekonał do siebie Obama. Niższa od oczekiwanej była też frekwencja wśród ludności kolorowej.

Te przesunięcia demograficzne są bardzo istotne – wskazują, że w dzisiejszej Ameryce kwestia płci okazała się mniej ważna, niż była kwestia rasowa w wyborach 8 lat temu oraz kwestia klasowa dzisiaj.

Rozczarowująco mały wpływ na wynik zyskały głosy tych, dla których kandydatura Hillary Clinton wpisuje się w historię kobiet.

To znaczy?

Dla mnie był to jakoś wzruszający nurt opowiadania o tych wyborach – sama identyfikuję się z narracją, że kandydatura Clinton to część wielkiej amerykańskiej i światowej herstory. Oto w XIX wieku była Victoria Woodhull, pierwsza kandydatka na prezydenta USA, potem sufrażystka Susan B. Anthony, pierwsza czarna kongreswoman Shirley Chisholm, potem wielki ruch zainicjowany przez Betty Friedan, feministyczna dziennikarka Gloria Steinem, kolejne ważne postaci w ruchu kobiecym, kolejne próby wprowadzenia równościowej poprawki do konstytucji (ERA) i wprowadzenia kobiety do Białego Domu, Emily’s List promująca progresywne kandydatki Demokratów do Kongresu… To jest taka optymistyczna opowieść, że z czasem, dzięki wielkim wysiłkom i siostrzanemu wsparciu na tej drodze, uda się przetrzeć szlak na sam szczyt. I to miał być właśnie ten moment…

Ale nie był.

No nie był. Nie sądzę, by seksizm odegrał kluczową rolę – rzecz raczej w tym, że to jest czas buntu przeciw elitom, a w Hillary Clinton Amerykanie widzą członkinię elit, a nie kobietę.

Najprawdopodobniej jest tak, że z Trumpem wygrałby Sanders, bo był wiarygodnym krytykiem status quo i reprezentował interesy znacznej części entuzjastów Trumpa. Może udałoby mu się ich przekonać?

Może zagłosowały by masy millenialsów? Jednak dla wielu pomysł, że socjalista – czyli po europejsku „socjaldemokrata” – mógłby zostać prezydentem USA, był pomysłem z kosmosu. Tak czy owak, od opowieści o emancypacji kobiet, ale także o tym, że wszyscy Amerykanie to mainstreamowcy, ważniejsza okazała się inna opowieść: o frustracji mas pracujących. O wielkim gniewie. O tym, że neoliberalizm nieuchronnie prowadzi do prawicowego populizmu. W przypadku Trumpa zadziałał stary amerykański mit kariery „od pucybuta do milionera” – sympatii i podziwu biednych ludzi dla ekscentrycznych bogaczy. Niby wiem, jak o działa, ale i tak jest jakoś zdumiewające, że reprezentantem ludu pracującego miast i wsi okazuje się miliarder, do tego oszust podatkowy.

A jak działa?

W jakimś stopniu uwodziło jego twardzielstwo i arogancja – ten ton, którym mówił „You are fired” w swoim programie telewizyjnym. Może też zadziałała ekscytująca opowieść o charyzmatycznym oszuście – the great American conman. To taki podskórny nurt amerykańskiej kultury:

Amerykanów co jakiś czas fascynuje charyzmatyczna postać, która jest ewidentnie szemrana, a zarazem emanuje niesamowitą pewnością siebie i wciąga ludzi w orbitę swego wpływu.

To mógł być twórca piramidy finansowej Bernie Madoff, scjentolog Ron Hubbard, różni hochsztaplerzy religijni – ale to nigdy jeszcze nie był prezydent.

I co na to wszystko feminizm? Skoro nie płeć, lecz klasa się liczy – a mizogin i rasista bez trudu uwodzi pół Ameryki?

Rano weszłam na strony kilku amerykańskich organizacji feministycznych i… prawie nic nie znalazłam. Wszyscy i wszystkie byli chyba zaskoczeni, bo zupełnie nie spodziewali się porażki Clinton. Byli pewni, że ona wygra.

Przykro nam bardzo. I co teraz?

Najpierw – co wtedy. Przed wyborami narracje feministyczne były różne. Najważniejsze chyba środowisko feministycznego mainstreamu, pismo „Ms. Magazine” publikowało bardzo skądinąd ciekawy cykl tekstów o wyborczym gender gap, tzn. o różnicach wyników wyborów w zależności od preferencji wyborczych kobiet od lat 80. Wnioski były bardzo optymistyczne dla Hillary Clinton. Jak widać, autorki się przeliczyły. Z kolei na feministing.com, czyli stronie popularnej wśród feministek młodszego pokolenia – umownie, od „trzeciej fali” w górę – dominował nastrój lekceważenia dla wielkiej polityki.

Twierdzą, że ten wynik niczego nie zmieni?

W dniu ogłoszenia wyników wisi tam artykuł pt: Forget Hillary and Trump – People of Color are the Stars of this Election. Innymi słowy, bratamy się z kolorowym ludem i mamy w poważaniu wybory, w tym także fakt, że po raz pierwszy w historii prezydentem mogła zostać kobieta.

Dla nich to był wybór między dżumą a cholerą, bo z jednej strony jest okropny amerykański establishment, mniejsza o płeć, a z drugiej mizoginiczny psychopata, oszust, niemal faszysta.

Dla nich to był wybór między dżumą a cholerą, bo z jednej strony jest okropny amerykański establishment, mniejsza o płeć, a z drugiej mizoginiczny psychopata, oszust, niemal faszysta. W podobny sposób wyborcy części lewicy potraktowali np. wybory prezydenckie w Polsce w 2015 roku – moim zdaniem świadczy to o wyjątkowym odklejeniu od rzeczywistości. Skutki dezynwoltury elektoratu millenialsów są tragiczne.

Może po prostu byli przekonani, że Hillary, względnie Komorowski, i tak wygra, więc można spokojnie pomstować na ich neoliberalizm czy konserwatyzm?

A jednak tego zwycięstwa nie można było być pewnym, a Trump i Duda wygrali. I co innego pisać tak nonszalancko przed wyborami, że ta Hillary to neoliberałka, a co innego mieć to na stronie już po ogłoszeniu wyniku. Czy naprawdę feministki – dowolnej fali, w dowolnym wieku – mogą sobie pozwolić na pogląd, że wynik wyborczy jest bez znaczenia, bo i tak panuje nad nami ten straszny kapitalizm? Jest przecież różnica między nawet nadpsutą demokracją liberalną z siecią wzajemnie kontrolujących się instytucji, a całkowitą nieprzewidywalnością i etnonacjonalizmem Trumpa.

Bo to, że on jest seksistą, to mały pikuś w porównaniu z faktem, że dostał poparcie od Ku-Klux Klanu, że sprzyjają mu faszyzujące organizacje antymuzułmańskie w USA i że stoją za nim najbardziej radykalni prolajfersi.

Krótko mówiąc, mnie ten symetryczny sposób myślenia jest głęboko obcy. Identyfikuję się z ludźmi, którzy czują się w pierwszej kolejności obywatelami i wyborcami, a dopiero w drugiej definiują się jako „ludzie lewicy”.

Ale czy to ich postawa zdecydowała o wyniku wyborów?

Pewnie nie, ale była jednym z czynników, dla mnie ciekawym. Rzecz w tym, że za klęskę Hillary w młodym pokoleniu przynajmniej częściowo odpowiada współczesny, młody feminizm, który jest mocno antyestablishmentowy. W takim zakresie, oczywiście, w jakim millenialsów obchodzą wybory, a nie te czy inne przygody celebrytów czy wydarzenia popkultury. Jeśli polityka ich jednak interesuje, to raczej w duchu „trzeciej drogi”. Sanders jakoś potrafił ich zmobilizować, ale Hillary ich nie przejęła. Szkoda.

No to odpowiedzią powinien być chyba zwrot socjalny strony nieprawicowej, w tym feminizmu?

Jasne, że tak. W tej kwestii całkowicie się zgadzam z Nancy Fraser. Wśród starszego pokolenia zwrot „socjalny” powinien być bardziej jednoznaczny, choć on się w dużej mierze dokonał. O ile w wyborach 2008 roku środowiska „drugiej fali” popierały Hillary Clinton przeciwko Obamie – polemizowała w tej sprawie Gloria Steinem – to tym razem wyraźnie bliższy był im Sanders. W przypadku młodszych środowisk feministycznych problem jest inny. Dla nich główny nurt polityki to coś, co jest do wywrócenia.

Ale ten rewolucjonizm jest zwyczajnie gołosłowny, bo za tym nie kryje się oczywiście żaden ruch rewolucyjny. To jest w gruncie rzeczy alibi dla obojętności i bezczynności.

Jak ktoś jest rewolucyjnym prawicowcem i dlatego zagłosował na Trumpa, to wygrał wybory. Jak ktoś jest rewolucyjnym lewicowcem, to może sobie tęsknić za Sandersem i ewentualnie założyć koszulkę z Che Guevarą, względnie Angelą Davis, jeśli koniecznie chce mieć na niej kobietę.

Jakie z tego wszystkiego płyną wnioski dla Partii Demokratycznej?

Nauczka jest dość prosta – Demokraci muszą skręcić w lewo i jest to dużo ważniejsze od płci kandydatki i rasizmu kontrkandydata. A z punktu widzenia historii feminizmu zwycięstwo seksisty Trumpa akurat w tych wyborach, kiedy kobieta naprawdę miała szansę zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych, to oczywiście katastrofa. Sądzę, że to kara za to, że ten feminizm nie wygrał dla kobiet żadnej poważnej kwestii socjalnej. Nie wywalczył niczego dla kobiet pracujących w najważniejszej dla nich kwestii, czyli opieki nad dziećmi. A to jest sprawa, która w tej grupie decyduje o wyniku bardziej niż kwestie wolnościowe, aborcja, a nawet obietnice związane z równością zarobków. Tu chodzi o kobiety, które naprawdę mało zarabiają i niewiele im pomoże, że panie na stanowiskach kierowniczych będą miały zagwarantowane równej wysokości kontrakty co mężczyźni na ich pozycji.

Równość zarobków na dole nie ma takiego znaczenia?

Na ich stanowiskach mężczyźni też zarabiają bardzo mało, a nawet jeśli one jeszcze mniej, to najważniejsza jest ogólna bieda i nieustanny kryzys opieki. Dlatego ta kategoria nazywa się „mamy-kelnerki”, bo ten zawód symbolizuje niepewność zatrudnienia i zarobki na poziomie niewiele przewyższającym koszt zatrudnienia opiekunki. To kobiety, które pracują ponad siły i nie mają żadnych szans na awans społeczny ani nawet stabilność, a do tego ich praca opiekuńcza nie znajduje żadnego uznania. I w takiej sytuacji Trump może im się wydawać silnym facetem, który się nimi przynajmniej zajmie. Nie proponuje im żłobków, ale uruchamia fantazję, by przywrócić tę dawną, wielką Amerykę, w której ich faceci będą w stanie je utrzymać.

Make America great again – kluczowe słówko w tym haśle to „again”, znowu. Kiedyś to było dobrze – normalne rodziny, prawdziwi mężczyźni, zadbane dzieci…

Make America great again – kluczowe słówko w tym haśle to „again”, znowu. Kiedyś to było dobrze – normalne rodziny, prawdziwi mężczyźni, zadbane dzieci… On tej fantazji nigdy, rzecz jasna, nie zaspokoi, bo te czasy minęły także ze względów ekonomicznych – ale ta emocja i ta tęsknota jest bardzo silna, a środowiska feministycznie z różnych powodów nie potrafiły się nią zająć.

Wybory-USA-ksiazki

 

**Dziennik Opinii nr 316/2016 (1516)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij