Świat

W Gazie padł historyczny rekord zabójstw dziennikarzy. Tak Izrael tuszuje swoje zbrodnie [rozmowa]

Dziennikarze Al Jazeera w Strefie Gazy

Dziennikarze w Gazie pracują codziennie, w samym środku konfliktu. Zdarzało się, że gdy prowadzili relację ze zbombardowanego szpitala, wśród rannych i zabitych widzieli własnych bliskich. Robią to, bo Izrael nie wpuszcza dziennikarzy z zagranicy – a na świecie jest coraz mniej reporterów i korespondentów wojennych.

Nigdzie dotąd nie zabito tylu dziennikarzy, ilu w Strefie Gazy – poinformowała Al Jazeera po tym, jak 10 sierpnia 2025 roku pięciu pracowników tej agencji zginęło w wyniku izraelskiego ataku lotniczego. Państwo Benjamina Netanjahu twierdzi, że zbrodnia była uzasadniona, ponieważ w gronie zamordowanych miał znaleźć się rzekomy terrorysta.

Chodzi o Anasa Al-Sharifa, jednego z najbardziej znanych reporterów Al-Jazeery, relacjonujących od października 2023 roku wydarzenia w Gazie. Izrael oskarżył go o przynależność do Hamasu, choć nigdy nie przedstawił na to żadnych dowodów. Gdyby nawet ta informacja okazała się prawdą, strona dokonująca ludobójstwa na Palestyńczykach przy okazji pozbawiła życia całą ekipę telewizyjną.

Już w lipcu organizacje broniące wolności słowa, w tym Komitet Ochrony Dziennikarzy (Committee to Protect Journalists), wnioskowały o ochronę dla Al-Sharifa. Dyrektorka regionalna Komitetu skomentowała najświeższe doniesienia: „Jeśli Izrael może zabić najwybitniejszego dziennikarza w Gazie, to może zabić każdego. Świat musi dostrzec, że te śmiertelne ataki na dziennikarzy w Strefie Gazy, a także cenzura dziennikarzy w Izraelu i na Zachodnim Brzegu to celowa i systematyczna próba zatuszowania działań Izraela” – powiedział Sara Qudah. Dodała, że okupant Gazy „zabił więcej dziennikarzy w ciągu 22 miesięcy od rozpoczęcia wojny, niż zginęło ich na całym świecie w ciągu poprzednich trzech lat”.

Dziennikarka Al-Dżaziry zabita podczas relacjonowania izraelskiego nalotu

Celowe atakowanie dziennikarzy w świetle prawa międzynarodowego jest zbrodnią wojenną – oczywiście nienową i dziejącą się w wielu częściach świata, na przykład w Ukrainie czy Jemenie. Samo dziennikarstwo wojenne jest tą gałęzią zawodu, która przez rozmiar podejmowanego ryzyka należy do najmniej doinwestowanych. Redakcje od lat nie tylko rezygnują z zatrudniania osób, które relacjonowałyby konflikty na miejscu, ale zamykają biura korespondencyjne również tam, gdzie panuje pokój.

Jaką właściwie rolę mają do spełnienia dziennikarze we współczesnym świecie? Może w obliczu nadprodukcji byle jakich treści asem w ich rękawie może ponownie stać się dziennikarstwo korespondencyjne i wojenne? Między innymi o to zapytaliśmy dziennikarkę i reporterkę Miłkę Fijałkowską.

Paulina Januszewska: Zabójstwa dziennikarzy w strefie objętych konfliktami nie są niczym nowym, ale, jak wskazuje Al Jazeera, w Gazie zginęło ich znacznie więcej niż w czasie obu wojen światowych, a także w Afganistanie czy Jugosławii. 

Miłka Fijałkowska: Mamy do czynienia z sytuacją bez precedensu. Na świecie nie było dotąd konfliktu, w którym zginęłoby tak wielu dziennikarzy jak w Gazie. W czasie II wojny światowej życie straciło 69 osób pracujących w tym zawodzie. W trakcie wojny w Wietnamie, która trwała przecież 20 lat, śmierć poniosło 63 dziennikarzy. W Ukrainie od wybuchu pełnoskalowej wojny zabito 14. Dziś w przypadku Gazy mówimy o około 200, w zależności od tego, na jakie dane się powołujemy – 242 według ONZ i 187 według Komitetu Ochrony Dziennikarzy.

Gaza: wojna przeciwko wolności prasy

czytaj także

Z czego wynikają te różnice?

Z kryteriów, jakimi kierują się podmioty badające te dane, z warunków, w jakich się je zdobywa i z okoliczności śmierci dziennikarzy. Takie organizacje jak CPJ prowadzą własne – i utrudnione w obecnej sytuacji w Gazie – dochodzenia w celu potwierdzenia, czy dana osoba faktycznie była dziennikarzem lub pracownikiem mediów i w jaki sposób zginęła. Pamiętajmy, że reporterów wspierają m.in. producenci, fikserzy, czy – jak w przypadku ostatnich doniesień o śmierci pięcioosobowego zespołu Al Jazeery – kierowcy.

Czy w innych strefach konfliktu, jak choćby w Jemenie, sytuacja bardzo różni się od tej w Gazie? 

W Jemenie funkcjonuje praktycznie całkowita blokada informacyjna. Po stronie kontrolowanej przez rebeliantów Huti oraz po stronie rządowej (wspieranej przez Arabię Saudyjską i innych koalicjantów) zagraniczni dziennikarze nie są mile widziani. W innych konfliktach zawsze istniały sposoby, by reporterzy dostali się do strefy działań wojennych, nawet w trakcie trwającej dziewięć miesięcy bitwy o Mosul, który znajdował się pod oblężeniem. Jeśli zaś chodzi o Gazę, sytuacja jest zupełnie bezprecedensowa, bo Izrael całkowicie zakazał wstępu zagranicznym dziennikarzom. Z tego powodu zaczęło relacjonować wojnę wiele osób znajdujących się na miejscu. Są wśród nich zarówno zawodowi dziennikarze, którzy pracowali wcześniej w mediach, jak i osoby, które zaczęły działać w tej roli dopiero w trakcie wojny. Po prostu nie było innej możliwości, by przekazywać informacje reszcie świata.

Po co nam w takim razie reporterzy, korespondenci oraz dziennikarze wojenni, skoro dziś każdy może relacjonować wydarzenia w serwisach społecznościowych?

To prawda, że każdy może coś opublikować, ale kluczowe jest, jak to robi. Dziennikarz ma odpowiednie narzędzia, przygotowanie, doświadczenie i etykę zawodową. To pozwala mu tworzyć rzetelny przekaz. Jednocześnie w przypadku Gazy sytuacja jest niecodzienna. Dziennikarze pracują nie dwa czy trzy tygodnie, jak korespondenci wysyłani na miejsce przez międzynarodowe redakcje, lecz codziennie przez prawie dwa lata, żyjąc w samym środku konfliktu. Często bywają świadkami dramatów, które dotykają ich osobiście. Zdarzało się, że podczas relacjonowania z bombardowanego szpitala wśród rannych czy zabitych widzieli własnych bliskich. Dodatkowo z powodu blokady pomocy humanitarnej są tak samo niedożywieni jak pozostali mieszkańcy Strefy Gazy.

Trzy tygodnie temu agencja AFP opublikowała apel o tym, że od czasu jej powstania w 1944 roku traciła dziennikarzy w konfliktach, bywali ranni i brani do niewoli, ale nie pamięta sytuacji, żeby jej pracownicy i współpracownicy umierali z głodu.

Bycie częścią tego konfliktu, doświadczanie jego okrucieństwa jest dla palestyńskich dziennikarzy ogromnym wyzwaniem, z jakim nie mierzyli się chyba żadni dziennikarze w konfliktach. Co więcej, ci dziennikarze stają się też bezpośrednim celem ataków. Zresztą należy powiedzieć, że w ostatnich latach praca w strefach konfliktu stała się dla dziennikarzy jeszcze bardziej niebezpieczna i w wielu miejscach na świecie napis „press” na kamizelce nie tylko nie chroni, a wręcz sprawia, że dziennikarze są atakowani właśnie dlatego, że są dziennikarzami. Tak jest również w Ukrainie, więc to nie są przypadkowe sytuacje, które oczywiście w trakcie toczącego konfliktu mogą się wydarzyć.

Dziennikarze w Gazie mierzą się również z zarzutami o brak obiektywizmu. Skoro jednak Izrael nie zezwala na obecność zagranicznych dziennikarzy, jak inaczej miałoby się odbywać relacjonowanie tej wojny? Tylko dzięki nim mamy ten przekaz.

Gaza: ludobójstwo na Instagramie

Skoro media tradycyjne tkwią w kryzysach związanych m.in. z ich gasnącą rolą na tle platform społecznościowych, może powinny wziąć na sztandary dziennikarstwo korespondencyjne, wojenne, jako ostatni sensowny bastion tego zawodu?

Chciałabym, aby tak się stało, bo nic nie zastąpi obecności na miejscu. Mówię jednak nie o relacjonowaniu konfliktu z dachu hotelu, tylko faktycznym docieraniu tam, gdzie dzieją się ludzkie dramaty. To daje możliwość opowiedzenia historii poprzez konkretne twarze, emocje. Pozwala zrozumieć konsekwencje politycznych decyzji, a przede wszystkim, czym jest wojna i jak zmienia życie ludzi takich samych jak my.

W przekazach widzimy ludzi w okropnych warunkach, w ekstremalnych sytuacjach, ale przed wojną oni żyli tak jak my. Wojna przychodzi nagle i zmienia wszystko w jednej chwili. W świecie, w którym informacje zalewają nas w postaci liczb i statystyk, a przez to znieczulają nas na dziejące się obok tragedie, reporterska praca w terenie przypomina o drugim człowieku, który w każdym w konflikcie jest najważniejszy, choć agresorzy i decydenci próbują nas przekonać, że jest zupełnie inaczej. Takie dziennikarstwo staje się dziś trudne do wykonywania.

Dlaczego?

Redakcje unikają wysyłania reporterów w strefy działań wojennych, bo zwykle uznają to za zbyt drogie i niebezpieczne przedsięwzięcie. W efekcie większość osób pracujących w takich warunkach działa jako freelancerzy czy dziennikarze niezależni, którzy sami biorą na siebie odpowiedzialność czy to finansową, czy za swoje bezpieczeństwo. To jest trudne, kiedy w takim miejscu jest się zdanym na siebie, trzeba samemu wszystko zorganizować bez pomocy producentów w kraju.

Nie jest też tajemnicą, że współczesne media chcą dostarczać treści szybko i tanio, więc wyprawianie kogoś na dłuższy czas w teren jest dla nich nieopłacalne. Niektórzy twierdzą wręcz, że dziennikarstwo korespondencyjne, wojenne, skończyło się 20 lat temu, ale ja wierzę, że tak nie jest, bo świat nadal go potrzebuje. Problemem pozostają też wynagrodzenia, zupełnie nieadekwatne do ryzyka i wysiłku, jakie wciąż podejmuje dosłownie garstka dziennikarzy. Tych, którzy rzeczywiście działają na pierwszej linii frontu, jest naprawdę niewielu. Sama raczej uważam się za reporterkę terenową, jeżdżę w strefy konfliktu czy kryzysów humanitarnych, ale nie nazwałabym się korespondentką wojenną.

Gdy pisałam książkę o warunkach pracy w mediach, słyszałam, że najczęściej powtarzanym w środowisku dziennikarskim zdaniem obok „dziennikarstwo się kończy” było to, że polskiego odbiorcy nie interesuje zagranica. Czy kiedykolwiek interesowała?

Sama wielokrotnie to słyszałam. A także, że im dalej od Polski, tym zainteresowania mniej. Padały pytania: „Po co wysyłać kogoś do Syrii czy Somalii? Kto to będzie czytał, kto będzie oglądał? To się nie opłaca”. To zwykła kalkulacja klikalności i kosztów. Wystarczy, że ktoś powie: „ludzie chcą czegoś sexy catchy, treści, które się klikają” – to zamyka dyskusję. Ale dziennikarstwo, oprócz tych klikaczy, powinno mieć też misję. Nie zgadzam się wiec ze spłycaniem oczekiwań czytelników czy widzów. Można robić rzeczy klikalne, a przy tym pokazywać złożoność świata. Świata, który jest dziś niezwykle skomplikowany i trudny, bo mamy najwięcej konfliktów zbrojnych od 1945 roku.

Kluczowe jest to, by dziennikarze jeździli w te miejsca, tłumaczyli ludziom konsekwencje wojny i przypominali, że po drugiej stronie jest człowiek. Dziś mówimy o konfliktach tak, jakbyśmy opowiadali o pogodzie albo o jakichś niewiele znaczących statystykach. Zamiast liczb potrzebujemy konkretnych historii, zobaczenia twarzy izraelskiej czy palestyńskiej matki, które straciły dzieci i zapłaciły największą cenę za decyzje polityczne. Zadaniem dziennikarzy jest do tych ludzi dotrzeć. Ale to wymaga pracy także nad sobą.

Co dokładnie masz na myśli? 

Jako dziennikarze musimy pracować nad empatią, etyką, szacunkiem do człowieka, który opowiada nam swoją historię. Powinniśmy przechodzić szkolenia dotyczące tego, jak pracować na przykład z ofiarami przemocy wojennej czy seksualnej. Na wojnie dzieją się okropne rzeczy. Gdy obalono reżim Asada w Syrii w grudniu ubiegłego roku, natychmiast wszystkie światowe media pojechały do Syrii po tej prawie czternastoletniej blokadzie, bo na terenach reżimowych bardzo trudno było wcześniej pracować, szukając „gorących” newsów i historii, często w sposób, który dodatkowo traumatyzował ludzi. Było szybko, chaotycznie.

Kiedy pojechałam do Syrii kilka miesięcy później, nie było już tak wielu zagranicznych dziennikarzy, szczególnie poza głównymi szlakami. Rozmawiałam z więźniami i ofiarami tortur, którzy wielokrotnie rezygnowali z wywiadu czy wyjazdu w miejsca, gdzie doświadczyli koszmaru. Właściwie wszyscy w Syrii są straumatyzowani tą wojną i rządami reżimu. Praca z takimi ludźmi wymaga szacunku, zrozumienia i zadbania o ich stan psychiczny w trakcie wywiadów, na do tego potrzeba ogromnego zaangażowania i czasu. Nie można wpaść na pięć minut, wyszarpać z człowieka historię i odjechać.

„Gównodziennikarstwo”: Władza patrzy na ręce dziennikarzom

Dość podobnie było z inwazją Rosji w Ukrainie w 2022 roku. Jedna z dziennikarek opowiadała mi o tym, że kazano jej natychmiast szukać ofiar gwałtów wojennych, również wśród uchodźczyń, które wówczas dopiero co przekroczyły polską granicę.

Też pamiętam ten zryw. Dziennikarz nie może wpadać nagle na pięć minut, pytać o gwałty wojenne i odchodzić. Dlatego mam obawy, że kiedyś, jeśli Izrael odblokuje Strefę Gazy, cały świat zjedzie się, by – proszę mi wybaczyć tę dosadność – filmować straumatyzowane dzieci bez rąk i nóg, chcąc zrobić to jako pierwszy. Nie powinno to tak wyglądać.

**
Miłka Fijałkowska jest dziennikarką, reporterką z 12-letnim doświadczeniem w telewizji, autorką reportaży, artykułów, wywiadów i programów dotyczących tematyki społecznej, międzynarodowej, humanitarnej i Bliskiego Wschodu. W 2025 roku została nagrodzona Piórem Nadziei 2024 – nagrodą przyznawaną przez Amnesty International Polska. Doceniono ją za poruszanie tematów niewygodnych w mediach głównego nurtu od początku eskalacji konfliktu izraelsko-palestyńskiego w sposób rzetelny i niezależny od koniunktury.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Autorka książki „Gównodziennikarstwo” (2024). Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij