O Borisie Johnsonie, nowym premierze, którego wybrali Brytyjczycy, a konkretnie kilkadziesiąt tysięcy członków Partii Konserwatywnej, jest głośno. Mniej w Polsce pisze się i mówi o ministrach, których Johnson powołał do swojego gabinetu – a są to postaci, którym z pewnością warto się przyjrzeć.
Tym, co wyniosło Johnsona do władzy, była obietnica, że bez względu na wszystko 31 października tego roku wyprowadzi Zjednoczone Królestwo z Unii Europejskiej. Nawet gdyby miało to oznaczać „twardy brexit”, bez żadnej umowy regulującej wzajemne stosunki. Nikogo więc nie zaskoczyło, że gdy nowy premier wprowadził się na Downing Street, z rządu odeszli lub zostali z niego wypchnięci politycy zdecydowanie sprzeciwiający się „twardemu brexitowi”: minister rozwoju narodowego Rory Stewart, kanclerz skarbu (odpowiednik naszego ministra finansów) Philip Hammond, minister sprawiedliwości David Gauke, minister przemysłu i handlu Greg Clark.
czytaj także
Co jednak zaskakujące, miejsca w nowym rządzie nie znaleźli politycy dopuszczający – nawet jeśli bez entuzjazmu – taką opcję. W tym główny konkurent Johnsona do przywództwa w partii, były minister spraw zagranicznych Jeremy Hunt. Zapytany niedawno, co powiedziałby właścicielom firm, które zbankrutują w wyniku „twardego brexitu”, odpowiedział: „Ponieśliście konieczną ofiarę”.
Równie zaskakujące są nowe nominacje do rządu. Johnson zaprosił do współpracy polityków i polityczki zdecydowanie na prawo od głównego nurtu partii. Wśród powołanych przez niego ministrów są najtwardsi zwolennicy brexitu, neothatcheryści krytykujący rządy May i Camerona za zbyt mało radykalną politykę gospodarczą, wreszcie osoby o skrajnie – przynajmniej jak na brytyjskie warunki – konserwatywnych poglądach w kwestiach praw człowieka.
Jest to najmłodszy i najbardziej różnorodny brytyjski rząd w historii. Ważne, by pamiętać, że choć – jak wszystko na to wskazuje – będzie on prowadził politykę sprzyjającą głównie najbogatszym, to wcale nie jest tworzony wyłącznie przez ludzi urodzonych w majątku i przywileju, od dziecka przygotowanych do sprawowania władzy.
Od Rochdale do Ayn Rand
Najlepiej widać to na przykładzie nowego kanclerza skarbu, Sajida Javida. Javid urodził się w Rochdale w pochodzącej z Pakistanu robotniczej rodzinie – ojciec jeździł ciężarówką, nieznająca angielskiego matka zajmowała się domem. Gdy przyszły kanclerz trochę podrósł, rodzice przenieśli się do najuboższej dzielnicy Bristolu, gdzie wspólnie prowadzili niewielki sklep.
czytaj także
Rochdale to symboliczne miejsce dla historii angielskiej klasy robotniczej i lewicy: to tam w 1844 roku narodził się nowoczesny ruch spółdzielczy. Lewicowe tradycje nie mają jednak wielkiego wpływu na rodzinę Javidów. Choć na początku głosuje ona na laburzystów, to w 1979 roku daje się uwieść obietnicy, którą pogrążonej w kryzysie Brytanii składa Thatcher. Konserwatywna szefowa rządu staje się idolką nastoletniego Javida. Uruchomiona przez nią fala prywatyzacji sprawia, iż chłopak zaczyna się interesować rynkami kapitałowymi: czyta regularnie „Financial Timesa”, pożycza pierwsze pieniądze z banku, by inwestować je w papiery wartościowe. Szkoła nie wspiera tych ambicji – szkolny doradca zawodowy sugeruje mu, by wyszkolił się na speca od naprawy sprzętu RTV. W ostatnich latach szkoły średniej przyszły kanclerz nie zostaje dopuszczony do nauki matematyki na poziomie umożliwiającym zdawanie na studia. Robi potrzebne kursy prywatnie, za pożyczone pieniądze. W końcu dostaje się na uniwersytet, a prosto z niego do sektora bankowego, gdzie błyskawicznie robi błyskotliwą karierę. Kończy na stanowisku dyrektorskim w Deutsche Bank. Jak sam przyznaje, wejście do polityki, rezygnacja z pracy w bankowości i przyjęcie mandatu w Izbie Gmin oznacza dla niego redukcję dochodów o 98%.
Biografia Javida to historia sukcesu i integracji, jaką chciałaby opowiadać o sobie Wielka Brytania. Niestety, jego poglądy są znacznie mniej inspirujące. Nowy kanclerz nigdy nie wyleczył się z dziecięcej choroby thatcheryzmu. Gdy w 2013 roku po raz pierwszy wszedł do rządu, jako sekretarz stanu w ministerstwie finansów, w swoim gabinecie powiesił portret Margaret Thatcher. Obok byłej brytyjskiej premierki najważniejszy wpływ na jego poglądy wywarła Ayn Rand – libertariańska pisarka ze Stanów, głosząca pochwałę nieskrępowanego wolnego rynku i egoizmu jako najwyższej moralnej zasady.
Nietrudno zgadnąć, na jaką politykę przekładają się podobne poglądy. Jako deputowany do Izby Gmin Javid konsekwentnie głosował przeciw podnoszeniu wszelkiego rodzaju świadczeń socjalnych, przeciw wyższym podatkom dla najlepiej zarabiających i najbardziej majętnych, za to za podnoszeniem VAT-u i akcyzy na alkohol. Jego polityka w rządzie nie była już tak jednoznaczna. Opowiadał się na przykład za uruchomieniem rządowych inwestycji w infrastrukturę, kosztem rozluźnienia dyscypliny budżetowej.
Czego możemy się spodziewać po polityce Javida jako kanclerza skarbu? Zdominuje ją – jak prace całego gabinetu – brexit. Javid w referendum formalnie opowiadał się za pozostaniem Wielkiej Brytanii w UE, ale praktycznie nie brał udziału w kampanii. Po referendum uznał, że rząd ma obowiązek respektować wolę narodu – co jego zdaniem powinno oznaczać wyraźne rozstanie z UE, z pewnością bez unii celnej, nie mówiąc o pozostaniu we wspólnym rynku. Nie będzie więc oponował, gdy pojawi się perspektywa twardego brexitu. Jego zadaniem w tej sytuacji będzie przygotowanie ratującego gospodarkę budżetu – rozwód z Unią bez porozumienia może oznaczać tąpnięcie porównywalne z tym z 2008 roku.
Sądząc z zapowiedzi Johnsona, oczekuje on od swojego kanclerza skarbu jednocześnie cięć podatków dla najbogatszych oraz zwiększenia inwestycji państwa w infrastrukturę, budownictwo etc. Wszystko kosztem większego długu. Oznacza to odejście od ortodoksji bezpieczeństwa finansów publicznych z czasów Camerona i May. Choć nie do końca w tę stronę, w którą chciałaby iść brytyjska lewica.
Apostołowie terapii szokowej
Fascynację Thatcher dzieli z Javidem jego koleżanka z partii Priti Patel, nowa ministra spraw wewnętrznych. Jej rodzice przybyli do Londynu z indyjskiego stanu Gudżarat, przez brytyjską Ugandę, skąd zostali wyrzuceni przez Idiego Amina. Patel, jeszcze będąc uczennicą, zafascynowała się Thatcher i jej polityczną filozofią. Do torysów zapisała się jako nastolatka, gdy premierem był John Major.
Patel jest zwolenniczką twardego brexitu. W 2016 roku stała się jedną z twarzy kampanii na rzecz rozwodu z Unią. Strona optująca za wyjściem potrzebowała dokładnie kogoś takiego jak ona. Za brexitem nie mogli przecież agitować wyłącznie byli bankierzy pod sześćdziesiątkę w garniturach w prążki. Patel – młoda polityczka z emigranckiej rodziny, dobrze wypadająca w mediach, wykształcona poza duopolem Cambridge–Oksford – idealnie nadawała się do tego, by pokazać, że brexitowcy mają jakiś kontakt z wielokulturowym społeczeństwem Zjednoczonego Królestwa XXI wieku.
czytaj także
Poglądy Patel jednak nie zawsze są z tego stulecia. Jako deputowana do Izby Gmin zasłynęła z ataków na prawa przestępców. Opowiadała się też publicznie za karą śmierci. Dziś wycofuje się z tego stanowiska – w cywilizowanym kraju słusznie uważa się je za dyskwalifikujące dla polityczki ubiegającej się o najwyższe stanowiska.
W 2012 roku, razem z czterema innymi młodymi, dynamicznymi konserwatywnymi deputowanymi do Izby Gmin, Patel opublikowała książkę Britannia Unchained (Brytania wyzwolona). Publikacja wzywała do radykalnej przebudowy edukacji, rynku pracy i państwa opiekuńczego w Wielkiej Brytanii, tak by jej gospodarka odzyskała globalną konkurencyjność. Autorzy szukali wzorów w Kanadzie z jej dyscypliną budżetową, w Izraelu z jego innowacyjną gospodarką start-upów, w Singapurze z jego systemem edukacji, w Australii z jej selektywną polityką migracyjną oraz wśród azjatyckich czempionów wzrostu gospodarczego.
Książka wywołała skandal, zanim jeszcze trafiła do księgarń. Wszystko przez opublikowany w jednym z dzienników fragment: „Brytyjscy pracownicy należą do największych próżniaków na świecie. Pracujemy najkrócej, najwcześniej przechodzimy na emeryturę, nasza produktywność kuleje. Podczas gdy hinduskie dzieci marzą, by zostać przedsiębiorcami lub lekarzami, brytyjskie interesuje wyłącznie piłka nożna i muzyka pop”. Oburzyli się działacze związkowi i politycy Partii Pracy, publikacja zwróciła jednak uwagę konserwatywnej opinii publicznej na piątkę jej autorów.
Johnson powołał do rządu aż czterech z nich. Oprócz Patel są to Dominic Raab (minister spraw zagranicznych), Chris Skidmore (minister zdrowia) i Liz Truss (ministra handlu międzynarodowego). Jak się można spodziewać, cała czwórka będzie próbowała wykorzystać okołobrexitowy chaos, żeby zafundować Wielkiej Brytanii nową terapię szokową, demontującą resztki państwa opiekuńczego i przekształcającą brytyjskie społeczeństwo w neothatcherowskim duchu.
Czy im się to uda, zależy głównie od tego, jak ułoży się brexit. Najtrudniejsze zadanie w tej dziedzinie ma Raab. Będzie musiał sprzedać pomysł Johnsona na brexit nie tylko europejskim partnerom Zjednoczonego Królestwa, ale także sceptycznej wobec brexitu – zwłaszcza twardego – brytyjskiej służbie cywilnej i dyplomacji. Raab, w końcówce rządów May minister ds. brexitu, z negocjacjami z Brukselą radził sobie średnio. Nie lubiano go tam. Trudno się dziwić – Raab budował swoją popularność, atakując brukselską biurokrację, rzekomo nieustannie wtrącającą się w życie Brytyjczyków. Ataki te często oparte były na autentycznej niewiedzy. Raab skompromitował się jako minister, gdy przyznał, iż nie ma pojęcia, jakie znaczenie dla brytyjskiej gospodarki ma import na trasie Calais–Dover.
Memiczny anachronizm
Być może najbardziej ekscentrycznym kadrowym wyborem Johnsona jest kolejny twardy zwolennik brexitu, mianowany przewodniczącym Izby Gmin i odpowiadający za relacje gabinetu z izbą niższą parlamentu – Jacob Rees-Mogg.
Rees-Mogg pod wieloma względami wygląda jak karykatura uprzywilejowanego torysa. Podobnie jak Johnson jest absolwentem Eton i filologii klasycznej na Oksfordzie. W przeciwieństwie jednak do Johnsona jego rodzina miała prawdziwe pieniądze. Gdy po raz pierwszy kandydował do Izby Gmin w 1997 roku, na spotkania z wyborcami w okręgu woziła go pracująca przez lata dla rodziny niania. Sam Rees-Mogg zarobił spore pieniądze, pracując w bankowości inwestycyjnej, a następnie kierując własnym funduszem hedgingowym – szacuje się, że ma co najmniej 55 milionów funtów majątku.
czytaj także
Rees-Mogg, zawsze uczesany z charakterystycznym przedziałkiem i ubrany w dwurzędowy garnitur, wygląda, jakby do Izby Gmin XXI wieku został przeniesiony z międzywojnia, jeśli nie z wcześniejszej epoki. W parlamencie recytował dziecinne wierszyki, a także wdawał się w błyskotliwe polemiki, pełne cytatów z klasycznych tekstów kultury oraz anachronicznych wielosylabowych słów. W dobie współczesnego infotainmentu wystudiowany anachronizm Rees-Mogga stał się wiralową marką, doskonale radzącą sobie zwłaszcza w mediach społecznościowych. Memiczność tej postaci dobrze pokazuje już wywiad, jaki jeszcze przed prawdziwą polityczną karierą Rees-Mogga przeprowadził z nim Sacha Baron-Cohen jako Ali G.
Nic zabawnego nie ma niestety w poglądach nowego lidera Izby Gmin. Powołując się na swój katolicyzm, jest przeciwnikiem dostępności aborcji i równości małżeńskiej. Choć trzeba mu przyznać, że w przeciwieństwie do polskich osób publicznych o podobnych poglądach nie jest zacięty, agresywny, ekspansywnie grubiański, nie ma w sobie knajackiej krzepy naszych Ziemkiewiczów. Potrafi spierać się uprzejmie nawet z protestującym przeciw niemu tłumem. Co nie zmienia faktu, że jego pomysły wprowadzone w życie skończyłyby się katastrofą. Zwłaszcza te na brexit – wystąpmy twardo z Unii, a wszystko się z czasem ułoży. Kogoś z majątkiem Rees-Mogga, z jego klasy społecznej, najtrudniejszy okres przejściowy nie zaboli. Dla milionów Brytyjczyków może oznaczać katastrofę.
Prawicowy rewolucjonista
Najbardziej kontrowersyjnym wyborem kadrowym Johnsona jest mianowany specjalnym doradcą premiera Dominic Cummings – były szef kampanii na rzecz wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. W wyprodukowanym dla HBO filmie Brexit wcielił się w niego Benedict Cumberbatch. Liberalna opinia publiczna oskarża go o to, iż łamiąc kodeks wyborczy, korzystając z danych pozyskanych z mediów społecznościowych i od zajmujących się ich zbieraniem firm o dziwnych powiązaniach, zmanipulował Brytyjczyków, wypaczając wyniki referendum.
czytaj także
Cummings dzieli też brytyjską Partię Konserwatywną. Dla jednej jej części jest geniuszem i wizjonerem, dla drugiej szarlatanem, ale wszyscy się zgadzają, że jest postacią tyleż charyzmatyczną, ileż konfliktową. Gdy w rządzie Camerona pracował jako specjalny doradca ministra edukacji, Michaela Gove’a, skłócił się niemal ze wszystkimi, z samym premierem na czele. Nazwał publicznie Camerona „sfinksem bez tajemnicy”, a Cameron jego – „zawodowym psychopatą”.
Cummings na pewno nie jest partyjnym lojalistą. Trudno nawet nazwać go konserwatystą – nie chce konserwować czy reformować istniejących instytucji, ale przynieść im rewolucyjną zmianę. Szczególnie dwóm: edukacji i służbie cywilnej. Jak można poczytać na jego blogu, oba obszary oskarża o anachronizm, nienadążanie za zdobyczami współczesnej nauki – zwłaszcza statystyki, matematyki i komputerowego modelowania – oraz instytucjonalną kultywację miernoty.
Cummings ma zmienić Downing Street w informacyjne i strategiczne centrum brytyjskiego państwa, koordynujące przepływ informacji ze wszystkich ministerstw, wyznaczające strategiczne cele i zarządzające zespołami odpowiedzialnymi za ich realizację. Cummings wierzy, że politycy i służba cywilna powinni szerzej korzystać w zarządzaniu państwem z możliwości zbierania i przetwarzania informacji, jakie dają technologie IT i modele matematyczne.
André Spicer, ekspert od zarządzania analizujący dla „Guardiana” plany Cummingsa, chwali kilka pomysłów, ale zwraca też uwagę na fundamentalny problem. Cummings chce zorganizować rząd tak, jak zorganizowane są od ponad dekady banki inwestycyjne czy fundusze hedgingowe. Tymczasem model ich działania niekoniecznie musi być odpowiedni dla organizacji prac rządu. Warto też pamiętać, że poleganie na modelach i komputerach nie tylko nie uchroniło sektora finansowego przed kryzysem finansowym, ale czasami wręcz zwiększało straty zbyt ufających modelom instytucji.
Najkrótszy gabinet?
Na swoje reformy Cummings będzie potrzebował czasu. Może go nie dostać – podobnie jak inni powołani przez Johnsona ministrowie. Jego gabinet ma bardzo wątłą większość w Izbie, czeka go trudna przeprawa z brexitem. Przegrane wotum zaufania nie jest nierealnym scenariuszem. Nawet jeśli Johnson zrealizuje jakimś cudem swoje brexitowe plany, będzie pewnie chciał iść do wcześniejszych wyborów, przekonany, że – zwłaszcza z Cummingsem na pokładzie – pokona laburzystów Corbyna. Ci znów wydają się być w głębokim kryzysie. Ale ostateczne wyniki wyborów zawsze mogą zaskoczyć.
Niezależnie więc, czy nowy brytyjski gabinet rozbudza wasze nadzieje czy najgłębsze lęki, pamiętajcie o jednym – to wszystko może się szybko skończyć.