Na jonowym detoksie stóp albo wdmuchiwaniu ozonu w waginę można jedynie stracić pieniądze i szacunek do siebie, ale niektóre historie związane z poprawianiem urody „po kosztach” budzą grozę. Trudno myśleć o walce z tym zjawiskiem bez zmniejszania nierówności społecznych, które determinują dostęp do bezpiecznych usług i stygmatyzację, ale już nie pragnienie piękna.
Dziwicie się ludziom, którzy wierzą, że bielizna modelująca twarz od Kim Kardashian działa jak obiecuje reklama? W świecie, który wmawia nam, że poprawianie urody jest feministyczne, w którym dwudziestolatki potrzebują wypełniaczy i liftingu twarzy, a w gabinetach kosmetycznych ludzie trują się pseudobotoksem, to najmniejszy problem. Większym jest to, że jedynym skutecznym bezpiecznikiem w realizacji pragnienia piękna pozostają pieniądze.
Cały świat to Los Angeles
W ramach wstydliwie odmóżdżającej przyjemności od lat oglądam reality show o obrzydliwie bogatych celebrytkach z Beverly Hills. Widziane na ekranie kobiety z uporem maniaczek zapewniają nas o wzajemnej przyjaźni, ale wiedzą, że najlepszą oglądalność zapewnia im wylewanie na swoje koleżanki drinków i słownych pomyj w luksusowych posiadłościach i hotelach, ale także – a może przede wszystkim – w salonach piękności i gabinetach zaprzyjaźnionych chirurgów plastycznych. Niektóre poślubiły nawet speców od poprawiania urody, przez co konsultacje dotyczące powiększania lub pomniejszania różnych części ciała i naciągania skóry są tematem rodzinnych rozmów przy śniadaniu i czymś niemal tak zwyczajnym, jak malowanie paznokci.
czytaj także
Antyzmarszczkowe elektrowstrząsy, botoks wstrzykiwany pod pachy, by się w ogóle nie pocić, czy usuwanie tłuszczu z policzków to pierwsze z brzegu przykłady procedur, które lata temu (edycja kręcona w Beverly Hills wystartowała w 2010 roku) wydawały mi się zarezerwowaną dla garstki społeczeństwa i niemal kosmicznie odległą rzeczywistością. Chyba właśnie dlatego to rozrywka tak skutecznie pozwalająca oderwać się od codzienności.
Dziś co druga młoda dziewczyna na Instagramie i ulicy wygląda jak klon śpiących na kasie celebrytek. Do trendującego reality show – jak choćby rozsławione obecnie programy randkowe dla dwudziestolatków – nie dostaniesz się, jeśli nie masz zrobionej twarzy, a sporo moich trzydziestoletnich koleżanek naprawdę myśli o „problemie” zmarszczek równie intensywnie jak o tym, że nie stać ich na kupno własnego mieszkania.
To nie oznacza, że piękno stało się demokratyczne. Takie są jedynie popychające kobiety (i nie tylko) do desperackich czynów lęki przed upływem czasu i niedostosowaniem do obowiązujących kanonów urody. No i media społecznościowe, w których każdy może kręcić własne reality show, jak robi to chociażby niespełna trzydziestoletnia Julia Von Stein.
Januszewska: Tabletka dzień po – gwarancja wolności nie tylko dla bezdzietnej lambadziary
czytaj także
To prawdopodobnie najmłodsza Polka, która zrobiła sobie zarezerwowany niegdyś dla starszych kobiet lifting twarzy (zabieg chirurgiczny polegający na naciągnięciu skóry poprzez usunięcie jej nadmiaru). Własne życie, w tym zmagania z urodą, relacjonuje na YouTubie. Twierdzi, że tak bardzo nienawidzi swojego wyglądu, że chce zmienić w nim niemal wszystko. Nie wierzy w psychoterapię jako lek na brak samoakceptacji, ale w moc skalpela –owszem.
Nie chodzi (tylko) o patriarchat
Włączam film zatytułowany Po co mi to było?, w którym Von Stein bynajmniej nie chce cofnąć czasu, ale ze szczegółami (i dumą) pokazuje kulisy operacji.
Gdy dostaje do podpisania gruby plik dokumentów, zapewne informujących o ryzykach związanych z chirurgicznym przedsięwzięciem, frustruje się i wychodzi na papierosa. Gdy lekarz na widok pokazywanych przez nią zdjęć modelek z idealnymi nosami i policzkami mówi, że większość tych kobiet prawdopodobnie ma anoreksję, Julia reaguje śmiechem. A gdy słyszy, że z powodu stosowanych w przeszłości wypełniaczy już ma zniekształconą twarz, wzrusza ramionami. Von Stein ani obsługującego ją specjalisty nic nie powstrzymuje przed wejściem na salę operacyjną. Na pewno nie pieniądze, bo tych Julia, córka pogrzebowego magnata, ma w nadmiarze.
„Tak, stosowałam mnóstwo… wypełniaczy i botoksu, i na pewno popełniłam kilka błędów, ale trudno jest oglądać siebie starzejącą się w telewizji” – tak o swoich motywacjach mówiła w jednym z odcinków Real Houseviwes of Beverly Hills Brandi Glanville. Dziś wiemy, że jej twarz uległa głębokim zniekształceniom – albo – jak głoszą prasowe nagłówki – „zupełnie się rozpłynęła”.
czytaj także
Niektórzy okrutnie porównują wygląd celebrytki do monstrum z Substancji – filmu Coralie Fargeat, który opowiada o czymś, czemu mniej lub bardziej świadomie poddała się Glanville – o toksycznej i narzuconej przez patriarchalne wymagania pogoni za młodością. Ale nawet kino wyrastające z niezgody na ejdżystowskie i seksistowskie wobec kobiet status quo wpada w systemowe sidła, zamiast nas z nich wyzwolić. Pokazuje – o czym pisała na naszych łamach Aleksandra Kumala – „kapitalizację własnego uprzedmiotowienia” jako konieczność, którą chętnie konsumuje rynek i przed którą nie ma żadnej ucieczki.
A skoro tak, to trudno się dziwić, że Glanville, która nigdy nie kryła eksperymentowania z medycyną estetyczną, uważa, że zgubiły ją nie zabiegi i oczekiwania, ale rzekomo atakujący jej organizm nieznany pasożyt. Ponoć lekarze nie są w stanie go zdiagnozować, a Brandi cierpi. Eksperci, którzy komentują jej aparycję, nie mają jednak wątpliwości: to efekt nieudanych ingerencji, najpewniej z użyciem nieodpowiednich środków.
To może oznaczać, że Glanville przyoszczędziła na zabiegach. Taką diagnozę stawia ta część komentariatu, która nie ma krzty współczucia dla gwiazdy ocierającej łzy banknotami zarobionymi między innymi na lansowaniu określonego wyglądu. Mnie też niespecjalnie martwi los zamożnej Amerykanki.
Zastanawiam się jednak, ile empatii zyska zwykła Kowalska, która postanowi się tanio odmłodzić u lokalnych kosmetyczek nad Wisłą, choć przecież to nie ona przekonuje z reklam, czerwonych dywanów i okładek, że wszystkie zasługujemy na skórę gładszą od pupy niemowlęcia. Jeśli właśnie przemknęły wam przez głowę takie myśli, jak „sama jest sobie winna”, „w życiu nie zrobiłabym czegoś tak głupiego” oraz „jestem odporna na obsesję piękna i grzech próżności”, to spokojnie. Mnie też, mimo że przeczytałam górę feministycznych książek, które tłumaczą, dlaczego w szczególności kobiety poddane są tak wielkiej presji na wygląd. Presji, dla której są w stanie ryzykować zdrowiem i życiem i której nigdy wcześniej nie monetyzowano na tak wielką skalę.
Jednocześnie nie jest tajemnicą, że uprzywilejowane kobiety uczestniczą i nakręcają owo już i tak rozpędzone błędne koło. Ale weź to powiedz na głos, a usłyszysz, jak w przypadku rozmiłowanej w wizualnych przemianach Małgorzaty Rozenek, że feministkom nie wypada rozliczać kogokolwiek z wyglądu i kwestionować wyborów innych kobiet. To nie po siostrzeńsku. Jej ciało, jej sprawa, prawda?
Osobiście nie zamierzam jednak pomijać znaczenia kapitalizmu i władzy elit, gdy obok kwitnie hochsztaplerstwo, nad którym prawo i lekarze rozkładają ręce.
Wypełniacz z Aliexpress
Sześć tygodni i aż 41 przypadków zatrucia botoksem – taki wynik odnotowano od 4 czerwca do 6 sierpnia 2025 roku w samej tylko Wielkiej Brytanii. O sprawie rozpisują się kolejne media, wskazując, że rośnie liczba zabiegów wykonywanych w nieodpowiednich warunkach sanitarnych lub z użyciem nielegalnych, nielicencjonowanych, szkodliwych substancji. Takich, które można kupić na popularnych azjatyckich platformach e-commerce i które tylko przypominają powszechnie stosowaną do retuszu urody toksynę botulinową.
Głos w sprawie zabrała nawet Brytyjska Agencja Bezpieczeństwa Zdrowotnego, która odradza odwiedzanie niezweryfikowanych gabinetów. Ostrożność zalecają również polskie organy, jak Główny Inspektorat Sanitarny i Główny Inspektorat Farmaceutyczny. Jednak na te apele w obecnych warunkach prawnych oszuści mogą gwizdać.
„Felicita!”: pierwsza polska artystka, której udało się zrobić światową karierę
czytaj także
Wszyscy w ten czy inny sposób chcą skorzystać z faktu, że napompowane usta czy gładkie czoło to już nie wstyd, a must have przedstawicielki niemal każdej klasy. Zwłaszcza że znalezienie przystępnych cenowo usług – jak przekonuje Elżbieta Turlej w książce Naciągnięte. Jak Polki uwierzyły, że tylko piękne będą szczęśliwe – wcale nie jest trudne.
„Wystarczyło zapisać się do zamkniętej grupy dla kosmetyczek i ich klientek na FB, a potem odpowiedzieć na ogłoszenie: «Szukamy modelek, na których będą ćwiczyć kursantki na szkoleniu z wypełniaczy». Kobieta, która w prywatnej wiadomości podaje cenę (300 zł) za godzinę i miejsce zabiegu, nie pyta, czy jestem zdrowa i dlaczego chcę zostać królikiem doświadczalnym dla dwóch kosmetyczek i szkoleniowca. Interesuje ją tylko, czy będę w niedzielę o 11:00” – wskazuje autorka reportażu.
Efekt takich szkoleń po taniości? Niektóre od samego czytania opisów budzą przerażenie: rozległe liszaje o barwach różu, bordo i fioletu, rany, ropienia, strupy, a do tego okropny ból, martwica mięśni i skóry, karykaturalna asymetria warg czy zgrubienia i blizny na twarzy. Czasem oszpeceniem kończy się nawet makijaż permanentny brwi – w końcu to także ingerencja w organizm. W niektórych przypadkach brak profesjonalizmu skutkuje podłączeniem do respiratora, ślepotą, problemami z oddychaniem i mową. Z zagranicy dochodzą do nas wieści o zgonach.
Czytam, że przypadki spartaczonych zabiegów z udziałem niezarejestrowanych w Polsce preparatów niekiedy badają organy ścigania. Gnieźnieńska prokuratura zajmuje się na przykład sprawą Sandry Cegielskiej, u której tzw. baby botoks (podawany w małych dawkach, prewencyjnie i we wczesnym wieku) skończył się porażeniem 10 na 22 mięśni twarzy.
Od lekarzy do partaczy
Okazuje się, że nie tylko u kosmetyczek, ale i w klinikach polecanych przez influencerów i media oraz prowadzonych przynajmniej w teorii przez lekarzy, z fachowością i uczciwością bywa różnie. Specjaliści wcale nie muszą własnoręcznie wykonywać zabiegów. Mogą tylko użyczać swojej licencji wyrastającym jak grzyby po deszczu medycznym spa, które medycynę mają tylko w nazwie.
W USA o tym procederze szeroko i przystępnie mówi w swoim programie komik Jamie Oliver, który brak jasnych regulacji w zakresie całego wachlarza usług estetycznych wiążących się z naruszaniem ciągłości lub struktury naturalnych tkanek organizmu nazywa dzikim zachodem medycyny.
O ile na niezweryfikowanym naukowo lub zupełnie nieskutecznym jonowym detoksie stóp albo wdmuchiwaniu ozonu w waginę można jedynie stracić pieniądze i szacunek do siebie, o tyle inne historie budzą grozę. Oliver opowiada o przypadku osoby poparzonej po laserowej depilacji, którą – jak się okazało – wykonywał „specjalista” będący z zawodu dozorcą.
Wróćmy jednak nad Wisłę.
Przykład dentysty Macieja Panka, którego zdemaskowali dziennikarze Gońca.pl, pokazuje jasno, że wykształcenie medyczne i współpraca z TVN oraz Polsatem to żadna gwarancja najwyższej jakości usług. Te zamiast lekarza w prowadzonych przez niego placówkach mieli świadczyć pracownicy bez uprawnień, które zresztą sam lansowany na eksperta w telewizjach Panek w przeszłości przekroczył i został za to skazany przez Okręgowy Sąd Lekarski w Warszawie.
czytaj także
Większość jego klientek, które skarżyły się m.in. „na powikłania, a konkretnie stany zapalne i ropienie po wszczepianiu nici liftingujących”, o tym nie wiedziała. Zresztą, komu przyszłoby do głowy, że największe polskie stacje zaciągną do swoich programów specjalistę o poszlakowanej opinii? Czy nikomu nie można już ufać? Jako dziennikarka, która dała się złapać na kłamstwa psychoanalityczki mającej fabrykować swoją karierę naukową i biografię, Wioli Rębeckiej-Davie, nie mam dla was optymistycznych wniosków.
To właśnie widowiska znanych stacji z profesjonalistami na czele normalizowały u publiczności korzystanie z medycyny estetycznej i chirurgii plastycznej, tworząc odpowiedni grunt pod to, co dziś szeroko rozumiany przemysł beauty promuje w internecie.
Według raportu Polska za filtrem 2025 nad Wisłą co trzecia osoba poważnie rozważała wykonanie zabiegu z zakresu medycyny estetycznej, a aż cztery miliony Polek i Polaków ma je za sobą. Choć z oczywistych względów przeważają wśród nich kobiety, nie brakuje też mężczyzn zainteresowanych takimi usługami. Na forum dotyczącym przeszczepu włosów czytam na przykład dramatyczne historie mężczyzn, którzy skarżą się na nieudane zabiegi u lekarza reklamowanego przez znanego youtubera. Planują złożenie pozwu zbiorowego.
TVN-owska Uwaga poświęciła przeszczepom swój reportaż, w którym konfrontuje oskarżanego o nieuczciwość lekarza zdjęciami pokazującymi efekty jego własnej pracy. Nieświadom, o czyje dzieło chodzi, ocenił je negatywnie.
Co wolno lekarzowi, to nie kosmetyczce?
Medycy przekonują, że problem tkwi w przepisach i ich egzekucji. Przyjrzyjmy się polskim. Nasze prawo nie definiuje pojęcia medycyny estetycznej. Wszystko, co przez nią rozumiemy, mieści się – jak mówi mi dr Jakub Kosikowski, lekarz i rzecznik prasowy Naczelnej Izby Lekarskiej – w ogólnych przepisach o leczeniu, a więc nie precyzuje na przykład tego, czy stosowanie wypełniaczy albo mezoterapia („działający miejscowo niechirurgiczny zabieg polegający na dostarczeniu bezpośrednio do skóry właściwej substancji leczniczych, regenerujących lub odżywczych” – za Wikipedią) są procedurami medycznymi.
„Dziwki” i „czarownice”: narodziny kapitalizmu i obniżenie wartości prac kobiet
czytaj także
Ustawodawca jasno jednak stawia granicę pomiędzy kosmetologią a medycyną. Jest nią ciągłość tkanek. Tę mogą przerywać (i np. umieszczać w nich leki lub wyroby medyczne) wyłącznie lekarze, zaś gdy mowa o zabiegach w obrębie głowy i szyi – również lekarze dentyści lub inny personel medyczny na ich zlecenie. W praktyce pozostawia to szerokie pole do interpretacji tego, czym są zabiegi naruszające ciągłość skóry.
Te i tak bezkarnie oferują kosmetolodzy – magistrzy czy licencjaci i inne osoby bez przygotowania medycznego, a więc i bez narzędzi reagowania na powikłania.
– W takich sytuacjach lekarz zwykle jest w stanie szybko zainterweniować, np. podać hialuronidazę, przepisać antybiotyk czy steryd. Osoba bez wykształcenia medycznego tego nie zrobi, bo nie potrafi. Może tylko odesłać pacjenta do lekarza rodzinnego czy dermatologa, co wydłuża całą ścieżkę leczenia. Tymczasem przy powikłaniach liczy się czas. Opóźnienia zwiększają ryzyko trwałych komplikacji – słyszę od dra Kosickiego, który wskazuje, że przy NIL działa komisja do spraw naruszeń, gdzie każdy, także anonimowo, może zgłosić przypadki nieuprawnionego wykonywania zabiegów z zakresu medycyny (ale także chirurgii) estetycznej.
– Niestety, często sprawy są umarzane jako „czyn o znikomej szkodliwości społecznej”. Mamy więc pełną dowolność i iluzję bezpieczeństwa – aż do momentu, gdy wydarzy się tragedia. Póki co jednak organy państwowe niespecjalnie kwapią się do zmiany tego stanu rzeczy – zaznacza lekarz. Dlaczego? Odpowiedzią może być silne lobby branżowe, które ma silniejszą reprezentację niż środowisko medyczne. Za upowszechnianiem wykonywania usług z udziałem igieł ma przemawiać duży popyt, rzekomo niepotrzebna panika wokół powikłań i teza, że lekarz jest od leczenia, a kosmetolog – od upiększania.
czytaj także
– Prokuratura reaguje dopiero wtedy, gdy wydarzy się coś poważnego, np. ktoś straci wzrok po nieprawidłowo wykonanym wypełnieniu czy dojdzie do martwicy skóry i sprawą zainteresują się media – tłumaczy dr Kosikowski. Zwraca uwagę, że do medycyny estetycznej wykorzystuje się leki lub wyroby medyczne, jak botoks, których nie można kupić ot tak. Zwykle trzeba je zamówić w aptece lub hurtowni farmaceutycznej, a więc kosmetolodzy, kosmetyczki czy absolwenci weekendowych kursów nie powinni mieć do nich dostępu.
– Zdobywają je różnymi drogami. Czasem to faktycznie leki, ale częściej – preparaty sprowadzane spoza Europy, których sposób transportu, warunki przechowywania i zawartość są nieweryfikowalne. Pacjent, a właściwie klient, nie ma pewności, co mu się wstrzykuje czy wszczepia, jeśli nie robi tego lekarz, i podpisuje ciemno w ciemno zgodę na zabieg – dodaje przedstawiciel NIL, który nie ma wątpliwości, że z trwającą obecnie „wolną amerykanką” trzeba skończyć, a medycynę estetyczną zostawić lekarzom.
Nie zaszkodziło by też uświadamiać ludzi, że to nie są „niewinne zastrzyki”, tylko procedury medyczne obarczone ryzykiem komplikacji. – Znam dermatologa, który sam zabiegów z zakresu medycyny estetycznej wykonuje bardzo mało i mówi, że najlepiej zarabia nie na powiększaniu ust, lecz na leczeniu powikłań po takich zabiegach wykonywanych przez nieuprawnione osoby. Pacjenci są wtedy gotowi zapłacić każde pieniądze, byle tylko odzyskać zdrowie albo chociaż częściowo naprawić skutki – dopowiada lekarz.
Sprawę niuansuje wspomniana wcześniej Elżbieta Turlej, która uważa, że medycyna estetyczna jest polem walki kosmetologów i medyków o władzę i rynek.
Pytam, czy pokrzywdzone przez pseudo-medycynę estetyczną osoby, z którymi rozmawiała, dochodzą sprawiedliwości. – Kobiety, które czują się ofiarami źle wykonanych zabiegów, próbują pozywać osoby odpowiedzialne. Najczęściej są to kosmetyczki. Jednak problem zaczyna się wtedy, gdy trzeba ustalić, jakie preparaty zostały podane. Jeśli ani lekarz, ani sąd nie mają tych danych, zazwyczaj nie mogą pomóc.
A może zadaniem organów publicznych jest przestrzeganie przed wstrzykiwaniem sobie w twarz i ciało czegokolwiek, co ma powstrzymać starzenie się i zapewnić nam okładkowy wygląd? Czy umiemy wyobrazić sobie rzeczywistość, w której reklamy botoksu czy wypełniaczy są zakazane, a na drzwiach do gabinetów medycyny estetycznej wiszą przestrogi podobne do tych, jakie umieszcza się na paczkach papierosów?
Elżbieta Turlej jest wielką zwolenniczką zarówno bardziej restrykcyjnych przepisów, jak i działań edukacyjnych.
– Potrzebne są kampanie społeczne, a wraz z nimi nimi prawo, które jasno określi, kto może wykonywać zabiegi, na jakich zasadach i w jakim zakresie. Oczywiście idealnie byłoby, gdyby decyzje o zabiegach były podejmowane rozsądnie i świadomie, przede wszystkim przez same pacjentki. Niestety, brakuje wiarygodnych źródeł wiedzy o zagrożeniach i możliwych powikłaniach – mówi Turlej.
Z jej researchu wynika, że większość informacji osoby zainteresowane medycyną estetyczną czerpią z forów internetowych i grup na Facebooku, gdzie ludzie nawzajem ostrzegają się przed partaczami i polecają sprawdzonych specjalistów.
czytaj także
– Nazwałabym to oddolną formą edukacji, wysoce niewystarczającą w dzisiejszych czasach. O ryzyku korzystania z medycyny estetycznej i chirurgii plastycznej trzeba mówić głośno. Może warto byłoby zaangażować w to ambasadorów, którzy na własnej skórze doświadczyli negatywnych skutków takich zabiegów i dziś mogą przestrzegać innych. Na pewno ostatnią grupą, do której bym się zwróciła w tej sprawie, są influencerki. Czy wypadłyby wiarygodnie, zalecając ostrożność przed czymś, co same promują i stosuję? Śmiem wątpić – podsumowuje Turlej, apolegetka autentycznych historii, a nie komercyjnych twarzy z Instagrama.
Nie sądzę, by przemysł beauty, który żeruje na wywoływaniu kompleksów, łatwo na to pozwolił. Musiałby przecież przyznać, że razem z mediami, ekspertami i bogatymi klientami certyfikowanych klinik, przy akompaniamencie agresywnego marketingu, ponosi odpowiedzialność za kreowanie określonych aspiracji. Tych samych, które mniej zamożnych ludzi pchają w kierunku tanich i niebezpiecznych dla zdrowia oraz życia alternatyw.
Gdy dochodzi do partactwa, łatwo sprywatyzować tę winę, po klasistowsku stwierdzając, że skoro „jakiejś Karyny albo Sebixa” nie stać na zabiegi opiewające na zawrotne sumy, nie musi podejmować ryzykownej próby upodobnienia się do dowolnej Kardashianki u podrzędnej kosmetyczki, przeszczepiać włosów czy wydłużać penisa.
Jednocześnie coraz głośniej słychać, że wszystko to, co na całym niemal świecie rozsławił najsłynniejszy celebrycki klan zza oceanu, odeszło już do lamusa.
Facelifting – nowy symbol bogactwa
Oto na szczycie Olimpu wśród celebryckich bogów zapanowała moda na pozbywanie się botoksu i innych wypełniaczy jako krok ku naturalności. Kolejne gwiazdy, a w ślad za nimi influencerki w mediach społecznościowych, przyznają, że żałują unieruchomienia swoich twarzy (czemu najpierw latami zaprzeczały) w imię idealnie gładkiej skóry. Inne rozpuszczają kwas hialuronowy, którym powiększały usta, a także rezygnują z silikonu w piersiach i liftingu pośladków.
Powód? Aktorka Jennifer Garner stwierdziła, że chciała móc znów poruszać czołem. Celebrytka Kylie Jenner, która operuje się od piętnastego roku życia, przejęła się opiniami, że paradoksalnie medycyna estetyczna ją postarza. Piosenkarka Ariana Grande z kolei zrezygnowała z botoksu w 2018 roku, by dziś przekonywać, że dojrzewanie i jego oznaki „są piękne”. Dwie ostatnie mają kolejno 27 i 32 lata.
Stosowanie tzw. baby botoksu oraz innych odmładzających lub prewencyjnych procedur zaleca się już osobom, które nie zdążyły wkroczyć w drugą dekadę życia. Liczba Amerykanek w wieku 19 lat i młodszych, które otrzymały zastrzyki z botoksu lub podobnych produktów, wzrosła o 75 procent w latach 2019 i 2022, potem padały kolejne rekordy.
czytaj także
Nie brakuje też dzieciaków, które wykonują operacje plastyczne za zgodą rodziców. W Korei Południowej – gdzie kultura wizualna (także pod względem technologicznym) jest dużo bardziej rozwinięta, niż choćby w Europie – poprawianie twarzy, w tym podnoszenie powiek, to standardowy prezent dla nastolatków. W tym kraju, będącym liderem w dziedzinie turystyki medycznej, estetyczne poprawianie urody bywa odbierane jako naleciała z Zachodu chęć upodobnienia się do białych kobiet. To nie do końca prawda.
Chodzi raczej o przynależność klasową, która ma, rzecz jasna, silną korelację z rasą, ale w przypadku Korei także rynkowo-historyczne uwarunkowania. Mowa tu o silnym rozwoju chirurgii plastycznej, ale i chęci odróżnienia się od dawnego okupanta, Japonii, która promowała naturalność i higienę w pielęgnacji skóry (np. biganjutsu), odwołując się do piękna rozumianego jako zdrowie, podczas gdy Korea – ze względu na rozwój gospodarczy i kulturę medyczną – weszła na ścieżkę medykalizacji wyglądu. Estetyka w Korei to kod klasowy, konsumencki i medyczny jednocześnie. Raczej kreujący niż papugujący trendy.
Wypowiedzieć wojnę obsesji piękna
Botoks i wypełniacze stały się czymś dostępnym dla mas – dlatego elity coraz częściej rezygnują z nich na rzecz innych, mniej osiągalnych usług, jak endoskopowy lifting twarzy, który odjął dekady twarzy Kriss Jenner, Lindsay Lohan czy Christinie Aguilerze i wygląda bardziej „naturalnie”.
Gwiazdy znowu, jak niegdyś przy botoksie, karmią publikę bajkami o zmianie diety, odstawieniu używek czy pilatesie jako remedium na zmarszczki. Z kolei salonowy polski chirurg plastyczny Krzysztof Gójdź, który przez wiele tygodni chwalił się w mediach społecznościowych własnym faceliftingiem, przekonuje, że ze starzeniem się można sobie poradzić za sprawą czyniących cuda i reklamowanych przez niego kremów.
„Złap ją za tyłek, pozbądź się kompleksów”. W Warszawie działa rosyjska „szkoła podrywu”
czytaj także
Elity bez przerwy kreują niedoścignione aspiracje, za którymi nie nadąża prawo i które ze zgubą dla niższych klas wykorzystują oszuści. Trudno więc myśleć o walce z tym zjawiskiem bez zmniejszania nierówności społecznych, które determinują dostęp do bezpiecznych usług i stygmatyzację, ale już nie pragnienie piękna. W obecnych warunkach, gdy cierpią, a nawet giną ludzie, jedyne, co można zrobić szybko i systemowo, to redukcja szkód. A jednostkowo – warto mimo wszystko wypowiedzieć niesprawiedliwej społecznie obsesji piękna wojnę.
– To kwestia priorytetów – mówi dr Jakub Kosikowski. I dodaje: – Jeśli zabieg wykonuje lekarz w gabinecie, mamy pewność, że lek jest przechowywany i podawany zgodnie z normami, że narzędzia są sterylne, gabinet kontroluje sanepid, a to wszystko przecież kosztuje. W „objazdowych” usługach, wykonywanych np. w mieszkaniach czy salonach fryzjerskich, takich standardów nie ma. Zabiegi są tańsze, ale ryzyko powikłań rośnie. Tych dwóch rzeczy – niskiej ceny i maksymalnego bezpieczeństwa – po prostu nie da się pogodzić.