W okresie komunizmu blokowiska były symbolem egalitarnej polityki mieszkaniowej. Później zaczęły symbolizować upadek systemu: postrzegano je jako brudne, niewygodne i brzydkie. Ale kiedy Europę Wschodnią dopadło rozlewanie się miast i dzika deweloperka, jej mieszkańcy znów docenili stare, dobre bloki: osiedla pełne zieleni, światła, z dobrą infrastrukturą społeczną. Poprosiłam siedmiu dziennikarzy ze Wschodu, żeby opowiedzieli mi o swoich ulubionych osiedlach.
Robert Břešťan: praskie Petřiny – jak w parku
Dzielnica Petřiny wcale nie wygląda jak najstarsze praskie blokowisko i jedno z pierwszych blokowisk dawnej Czechosłowacji. A przecież to prawda. Bloki zbudowano tu w latach 1959–1969. Był to okres, kiedy architekci nadal interesowali się jakością życia: żeby było wystarczająco dużo szkół, sklepów, knajp albo poczta gdzieś po drodze. W nowszych projektach mieszkaniowych nie było już na to czasu, przez co powstały nieszczególnie lubiane mrówkowce.
Natomiast Petřiny cieszyły i nadal cieszą się popularnością. Są dobrze skomunikowane, jest tu dobre powietrze, blisko stąd do centrum (odkąd kilka lat temu otwarto stację metra – nawet jeszcze bliżej). Od 50 lat rosną tutaj drzewa, dlatego ma się wrażenie jakby mieszkało się w parku. Po 2000 roku powstały tutaj również nowoczesne domy. Ze względu na popularność dzielnicy popyt na mieszkania jest spory, a ceny – wysokie.
Dmitry Moskvin: Miasteczko Czekistów – perła sowieckiej awangardowej architektury w Jekaterynburgu
Osiedle zbudowano w stylu konstruktywistycznym. Początkowo zamieszkało tu 2 tys. oficerów NKWD, czyli nowa radziecka arystokracja. Życie mieszkańców było podporządkowane dyktatowi awangardy: co prawda w mieszkaniach nie było kuchni, ale za to zamontowano w nich telefon i radio. W osiedlowych lokalach użytkowych znajdowała się łaźnia publiczna, pralnia, przedszkole, sklep, jadłodajnia, klub rekreacyjny. Nad miasteczkiem górował Hotel Iset, w którym początkowo dostępne były tylko „jedynki”. W czasach sowieckich hotel stał się nieformalnym symbolem miasta Jekaterynburga (które wówczas nosiło nazwę Swierdłowsk).
W drugiej dekadzie XXI wieku Miasteczko Czekistów stało się bardzo modne. Wprowadzili się tu przedstawiciele klasy twórczej: architekci, artyści, dziennikarze, różni awangardowi koneserzy. Zaczęły odbywać się tutaj różne wydarzenia kulturalne. Co roku podczas Uralskiego Wieczoru Muzycznego z hotelowych okien Drugoj Orkiestr odgrywa barwne, muzyczne show. W każde sobotnie południe mieszkańcy oprowadzają chętnych po osiedlu. Można zajrzeć do autentycznego mieszkania.
czytaj także
Dziedziniec miasteczka to spokojna oaza zieleni w sercu metropolii. Można odetchnąć tu od miejskiego zgiełku. Latem to popularne miejsce spotkań. Tereny owiane są mnóstwem miejskich legend. Najbardziej tajemnicze miejsce to zawiłe, niemożliwe do pokonania podziemne korytarze, łączące poszczególne obiekty na osiedlu.
Martyna Nowicka: Nowa Huta w Krakowie – od gangstera do hipstera
To miało być miejsce idealne. Kiedy w 1949 roku Tadeusz Ptaszycki rozpoczął pracę nad projektem satelickiego miasta Nowa Huta, czerpał inspirację z idealnych miast renesansowych i miast ogrodów Howarda. Nowe miasto, które później stało się dzielnicą Krakowa, powstało z myślą o mieszkaniach dla pracowników przemysłowych pobliskiej huty stali; było dobrze zaprojektowane i zielone. Pod koniec komunizmu dzielnica straciła niemal cały swój urok, a zaniedbany ogród zmienił się w niebezpieczną dżunglę.
Jednak dziś po dżungli nie ma już ani śladu. Na tle innych dzielnic powstających w wyniku niekontrolowanego rozlewania się miast w latach 90. Nowa Huta wyróżnia się jasną myślą urbanistyczną i bezpieczeństwem: zaledwie 1 procent mieszkańców uważa, że jest to niebezpieczne miejsce. Według zapewnień agencji nieruchomości to właśnie tutaj sprzedaje się najwięcej mieszkań spośród wszystkich dzielnic. Wpływają na to być może niższe ceny, ale nie ulega wątpliwości, że w Hucie każdy znajdzie coś dla siebie: dobry transport publiczny dla ambitnej młodzieży pracującej, placówki opiekuńczo-oświatowe dla rodzin. Do tego mnóstwo zieleni, ośrodek kulturalny, dwa teatry i dużo placówek handlowych: żyć, nie umierać.
Ervin Gűth: Uránváros w Peczu – bez tajemnic
Na początku lat 50. XX wieku węgierska partia komunistyczna postanowiła nadać nową funkcję obszarom znajdującym się podówczas na zachodnich obrzeżach Peczu, do tej pory służących jako tereny jeździeckie i lotnisko. Nazwa nowej dzielnicy, która zrodziła się u zarania zimnej wojny, owiana była tajemnicą: Uránváros (Miasteczko Uranu). Zbudowano ją dla górników wydobywających rudy uranu w górach Mecsek na eksport do Rosji. Już wtedy ta nowa, komfortowa dzielnica i jej mieszkańcy odbiegali od tego, jak wyglądały wcześniejsze kolonie górnicze – i tak jest do dziś.
Jest to zasługa przede wszystkim Ödöna Dénesi, któremu powierzono projekt osiedla. Podzielił teren na niewielkie kwartały, unikając w ten sposób pułapki klimatu wyobcowania dużych miast. Nawet dziś proporcje między powierzchniami zielonymi i dobrze zaprojektowaną siecią ulic sprawiają, że jest to przyjemna dzielnica, zwłaszcza w porównaniu z wielkopłytową masówką, która powstawała w latach 60. i 70. XX wieku.
czytaj także
Na dodatek Uránváros to miejsce pełne ukrytych skarbów, pomników, płaskorzeźb, fontann i mozaik: 0,2 procent budżetu inwestycji przeznaczono na dzieła sztuki. W ostatnim dziesięcioleciu dzielnica znów wróciła do łask młodych rodzin, dlatego stała się oczkiem w głowie władz miasta.
Steve Nauke: Plattenbau w enerdowskich kniejach
Pośród łąk i lasów, pod koniec lat 80. XX wieku, na wariackich papierach wyrósł jeden, osamotniony Plattenbau – na działce kobiety, która dawno temu uciekła na zachód z Herrnhut w Niemczech Wschodnich, niedaleko polskiej i czeskiej granicy. Dyrekcja gospodarki wodnej Niemiec Wschodnich zbudowała obiekt w związku z planowaną budową pobliskiej zapory, ale nadszedł rok 1989, po nim dawni wietnamscy robotnicy najemni, potem pustka, aż wreszcie wprowadzili się dzisiejsi mieszkańcy: studio nagrań, warsztaty i punk rock.
W międzyczasie odnalazła się właścicielka gruntu i sprzedała odkrytą tu ku własnemu zaskoczeniu nieruchomość nowym, aktywnym lokatorom. Obecnie w dwupiętrowym budynku na planie litery H z płaskim dachem, na 2 tys. m² mieszka i pracuje 11 z nich. Cena wykupu nie była wysoka, tani był nawet remont, w przeciwieństwie do przedmodernistycznych obiektów, w których próbowali się wcześniej zadomowić: tutaj ani jedna ściana nie jest nośna. W miejscu dawnych klitek i kwiecistych tapet powstały duże, gustowne kuchnie, duże okna, ogromny balkon i kolejne pomysły, jak głośno żyć i pracować w tym sielskim krajobrazie.
Jelica Jovanović: Nowy Belgrad to najlepszy Belgrad
Nie tak dawno wiele osób krzywiło się na samą wzmiankę o Nowym Belgradzie. Najmłodsza dzielnica Belgradu przez lata należała do najmniej popularnych, ale obecnie wydaje się, że los zaczyna się do niej uśmiechać. Miał być nową stolicą socjalistycznej Jugosławii. Dzielnica powstała na dawnej ziemi niczyjej, przeważnie bagnistej równinie między starym Belgradem a Zemun. To miasto w mieście stało się polem blokowych eksperymentów, laboratorium urbanistyczno-architektoniczno-budowlanym, w którym eksperymenty prowadzono na bieżąco, wraz z oddawaniem lokali do użytku 250 tys. mieszkańców.
Widać tu całą transformację modernizmu, od quasi-nowoczesnych Pawilonów (blok 7 i 7a) przez eksperymentalne bloki 1 i 2, które wkrótce zostaną uznane za element dziedzictwa narodowego, po najbardziej znane bloki 45 i 70 w nieustającym brawurowym starciu z coraz bujniej kwitnącą i nieszczególnie uregulowaną „branżą rekreacyjną” stolicy, która znalazła swój dom na tutejszym brzegu rzeki. Osiedle słynie m.in. z boisk do koszykówki: co blok to boisko. Stąd pochodzą najlepsi koszykarze w kraju.
czytaj także
Nowy Belgrad dobrze się zestarzał. Nadal mieszkają tu ludzie z różnych warstw społecznych i ekonomicznych, w różnym wieku, różnej narodowości. Uwielbiają go starzy mieszkańcy blokowiska i napływowi nowobelgradczycy, ale również deweloperzy budujący belgradzkie city, co często prowadzi do konfliktów między jednymi i drugimi.
Georgeta Carasiucenco: Bramy Kiszyniowa – piękne z oddali
Budowa Bram Kiszyniowa rozpoczęła się na przełomie lat 70. i 80. XX wieku. Bramy znajdują się na bulwarze Dacia i prowadzą na lotnisko lub do centrum miasta. To niewątpliwie ładny widok z jakiegoś odległego budynku, ale dla samych mieszkańców – raczej ponura rzeczywistość. Bramy miasta, przykład później architektury radzieckiej, niegdysiejszy symbol prestiżu dla tych, którzy w czasach socjalizmu dostali tutaj przydziały mieszkaniowe, dziś są w opłakanym stanie.
Obecnie ów ceniony obiekt architektoniczny, czy – jak mówią niektórzy – twarz stolicy, nazywamy w Kiszyniowie ulubioną miejscówką szczurów i zamachowców samobójców. Ponieważ gryzonie lubią pastwić się nad przewodami wind, windy często się psują. Gryzmoły na murach, zniszczone skrzynki na listy, fetor moczu: oto, co wita śmiałków, którzy zdecydują się odwiedzić piętra. Obiekt nigdy nie został wyremontowany, mieszkańcy pierwszego piętra narzekają, że zimą zawsze marzną.
W Mołdawii nauczyciele i uczniowie biorą edukację seksualną w swoje ręce
czytaj także
To wszystko mogłoby zachęcać do wynajmowania lub sprzedaży mieszkań w blokach. Dla przykładu, 40-metrowe mieszkanie na szóstym piętrze kosztuje blisko 24 tys. euro. Miejmy nadzieję, że w przyszłości obiekty odzyskają swój urok i będą cieszyć nie tylko oko fotografów, ale również samych mieszkańców.
**
Tekst powstał w ramach transgranicznego projektu dziennikarskiego zatytułowanego Off the beaten track, będącego wynikiem współpracy Krytyki Politycznej z n-ost, Hlídací pes, Szabad Pécs i Moldova.org. Projekt finansowany jest ze środków Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego.