Istnieje już ponad tysiąc pism akademickich, które „naukowe” są tylko z nazwy. Można tam znaleźć „dowody” na obronę każdej tezy i teorii: kreacjonizmu, UFO, niezmienności klimatu i oczywiście szkodliwości szczepionek. Im bardziej spektakularne „odkrycie”, tym lepiej sprzedaje się takie pismo.
13 lutego „The Economist” opublikował badanie, w którym zapytano obywateli 15 krajów, czy zamierzają zaszczepić się na COVID-19. Pozytywnie odpowiedziało na to pytanie tylko 60 proc. z nich (Polska zajęła w tym rankingu niechlubne, ostatnie miejsce). Skąd się to bierze? Zdaniem brytyjskiego pisma jakąś rolę odegrała tu kampania dezinformacji ze strony Chin i Rosji, próbujących zdyskredytować szczepionki produkowane na Zachodzie. Jednak ruch antyszczepionkowy istnieje od dawna i wydaje się wręcz przybierać na sile – nawet wśród ludzi wykształconych. W ostatnich latach wylano morze atramentu, szukając społecznych i psychologicznych przyczyn tego osobliwego zjawiska. Zamiast powtarzać te argumenty, poszukam raczej genezy problemu na własnym podwórku. Otóż nawet antyszczepionkowcy potrzebują dowodów na poparcie swych tez i w tym celu szukają wsparcia u ekspertów, czyli naukowców. To my, publikując artykuły, które nigdy nie powinny się ukazać, utrzymujemy ten obłęd przy życiu.
Żeby zilustrować mechanizm samego zjawiska, przypomnę słynny incydent czy raczej skandal z 1998 roku. Dr Andrew Wakefield, lekarz jednego z londyńskich szpitali, na podstawie obserwacji ośmiorga dzieci postawił hipotezę, że szczepionka MMR (jednoczesne szczepienie na świnkę, odrę i różyczkę) wywołuje u dzieci autyzm (szczegóły tego i innych incydentów rozpętanych przez antyszczepionkowców opublikowaliśmy kilka lat temu). Wakefield opublikował swoje „odkrycie” na łamach prestiżowego pisma „Lancet” i rozpoczął tym samym trwający kilka lat cyrk medialny, w którym sam autor aktywnie uczestniczył. Oczywiście, żadne inne badania nie potwierdziły tez Wakefielda, a jego samego pozbawiono prawa wykonywania zawodu lekarza za wielokrotne naruszenie zasad profesjonalnej etyki.
czytaj także
Bardziej niż sam Wakefield interesuje mnie w tej aferze rola redakcji pisma „Lancet”. Otóż pierwotny artykuł Wakefielda był źle napisany, nie stawiał jasno żadnej hipotezy ani konkluzji, a badania, które relacjonował, urągały podstawowym rygorom nauk medycznych. W rzeczy samej, kiedy po kilku latach „Lancet” usunął artykuł ze swych łamów, redakcja uzasadniła to w następujący sposób: „jest zupełnie oczywiste, bez najmniejszych wątpliwości, że tezy artykułu były całkowicie fałszywe”. Dlaczego zatem „Lancet” opublikował ten artykuł?
To pytanie nie uszło uwadze dziennikarzy. Poproszony przez BBC o komentarz do tej sprawy, redaktor pisma Richard Horton przyznał jedynie, że wiedząc, iż artykuł będzie kontrowersyjny, powinien „lepiej poradzić sobie z reakcją mediów”. Dodał też, że profesjonalnie nie ma sobie nic do zarzucenia, bo „»Lancet« musi podejmować nowe koncepcje”. Jest to wypowiedź zastanawiająca, bo zdaje się sugerować, że artykuł został przyjęty właśnie dlatego, że był kontrowersyjny, i pomimo tego, że był nierzetelny.
Właścicielem „Lancetu”, podobnie jak wielu innych pism naukowych, jest komercyjne wydawnictwo Elsevier. Na publikacji pism naukowych zarabia się w dwojaki sposób. Po pierwsze, wydawnictwa sprzedają prenumeraty swoich pism klientom instytucjonalnym, którymi są w ogromnej większości biblioteki uniwersyteckie. Po drugie, każdy może wykupić jednorazowy dostęp do dowolnego artykułu za sumę kilkudziesięciu dolarów. W tym modelu biznesowym należy zwracać uwagę na dwa parametry: rzetelność naukową publikowanych artykułów – by utrzymać prenumeraty bibliotek – a jednocześnie atrakcyjność publikowanych materiałów (znane nazwiska, kontrowersyjne tematy), by przyciągnąć klientów indywidualnych. Wydaje się, że redaktor takiego pisma stoi wobec konfliktu interesów: jako redaktor naukowy powinien strzec wyłącznie rzetelności artykułów, ale jako pracownik firmy komercyjnej powinien też pilnować ich atrakcyjności. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Richard Horton wpadł w taką właśnie pułapkę.
Naukowców już od dawna uwiera uzależnienie pism akademickich od komercyjnych wydawnictw. Oliwy do ognia dolało systematyczne podnoszenie przez nich kosztów prenumeraty (mogą to robić bezkarnie, korzystając ze swej niemal monopolistycznej pozycji). Jak podaje Europejskie Stowarzyszenie Uniwersytetów, w 2017 roku 26 krajów członkowskich wydało na ten cel 597 milionów euro. Kraje biedniejsze, których nie stać na takie wydatki, stanęły przed perspektywą zupełnego wykluczenia ze światowej nauki. W reakcji na tę sytuację kilkanaście lat temu pojawił się tzw. ruch wolnego dostępu. Było to jednocześnie wezwanie wydawnictw komercyjnych do bezpłatnego udostępniania należących do nich publikacji, jak i apel do naukowców, uniwersytetów i organizacji rządowych o zakładanie nowych pism naukowych, które działałyby całkowicie w systemie otwartym. Według badań z 2017 roku około 13 proc. artykułów naukowych drukowanych jest w nowym modelu.
Niestety, kij ma zawsze dwa końce. Wydawnictwa komercyjne szybko odpowiedziały na apel i proponują autorom publikację ich artykułów w formule otwartego dostępu – za opłatą. I tak na przykład „Lancet” żąda za ten przywilej 5 tysięcy dolarów. Natomiast na wezwanie do zakładania nowych pism naukowych z entuzjazmem odpowiedzieli hochsztaplerzy. Są gotowi opublikować – zawsze za opłatą – każdego gniota, który im się wyśle. Te tzw. drapieżne pisma (predatory journals) nie prowadzą żadnej kontroli jakości i nie zatrudniają żadnych recenzentów. Za to bardzo agresywnie werbują nowych autorów; sam codziennie dostaję kilka zaproszeń od „redaktorów” takich pism.
czytaj także
W 2015 roku mechanizm działania drapieżnych pism zręczną prowokacją zdemaskowała grupa polskich naukowców. Wymyślili oni fikcyjną naukowczynię Annę O. Szust i rozesłali jej równie fikcyjne CV do 360 pism naukowych, z czego jedną trzecią stanowiły te drapieżne (pełny opis tej operacji opublikowany został w „Nature”). Pani Anna ubiegała się o stanowisko redaktorki, choć nie miała żadnych publikacji i żadnych kwalifikacji do redagowania pism naukowych. W ciągu kilku dni (czasem godzin) pracę zaoferowało jej 40 drapieżnych pism, a cztery z nich nawet stanowisko redaktorki naczelnej. Dla porównania, żadne z tradycyjnych pism naukowych nie zaproponowało jej pracy; większość po prostu nie odpowiedziała.
Jak dotąd zweryfikowano już ponad tysiąc pism akademickich jako drapieżne. Piszą do nich nie tylko naukowcy liczący na to, że w ten sposób wzbogacą dodatkowymi publikacjami swoje CV, ale też zwykli pomyleńcy. Można więc znaleźć tam „dowody” na obronę każdej tezy i teorii: kreacjonizmu, UFO, niezmienności klimatu i oczywiście szkodliwości szczepionek. Przeciętny człowiek ma bardzo niewielkie szanse na rozpoznanie takiego pisma. Nie każdy wie, że „Science” i „Journal of Science” to nie to samo pismo i że tylko jedno z nich jest rzetelnym periodykiem naukowym. Czy można więc dziwić się antyszczepionkowcom, że wierzą w wartość publikacji, na które się powołują?
Naukowcy, jak inni ludzie, popełniają błędy. Jeśli mimo to nauka odnosi sukcesy, to dlatego, że nastawiona jest na autokorektę. Recenzje publikacji naukowych z samej swojej natury polegają na szukaniu dziury w całym, a już opublikowane prace są nieustannie weryfikowane przez innych naukowców – tym intensywniej, im bardziej spektakularne wyniki prezentują. „Lancet”, wobec niemożliwości zweryfikowania tez Wakefielda przez innych naukowców, musiał przyznać się do błędu i wycofać jego artykuł.
Co niszczy naukę? Neoliberalizm, ksenofobiczna prawica i koronawirus
czytaj także
Niestety, takie „negatywne” wyniki nie są sexy i rzadko trafiają do opinii publicznej. Trzy lata temu grupa francuskich naukowców postanowiła sprawdzić, jakie odkrycia medyczne przebijają się do mediów. Interesowały ich w szczególności te odkrycia, które w kolejnych latach zostały zakwestionowane w późniejszych badaniach naukowych. Policzono, że o tego typu odkryciach napisano w sumie 234 artykuły prasowe, ale o zakwestionowaniu któregokolwiek z nich wspomniano tylko cztery razy! I znowu, trudno się dziwić, że wielu ludzi, których swego czasu przekonał Wakefield, naprawdę nic nie wie o finale tej całej sprawy. Jak zgrabnie ujął to Jonathan Swift: „prawda kuśtyka za pędzącym fałszem”.
Niestety, ta historia nie kończy się happy endem. Pisma naukowe nadal będą publikować spektakularne rezultaty, o których trąbić się będzie w mediach, a o których zakwestionowaniu nikt już potem nie wspomni. Nieostrożni, a czasem po prostu nieuczciwi dziennikarze będą cytować „naukowe” periodyki, których treść nadaje się do kabaretu. A opinia publiczna i tak zaufa celebrytom. Czy można temu zaradzić? Apelowanie do naukowców i dziennikarzy o rozwagę i rozsądek to zapewne wołanie na puszczy, ale jednak trzeba wołać.
**
Jarek Gryz jest profesorem informatyki na York University w Toronto i współpracownikiem Center for Advanced Studies w IBM Canada. Ukończył filozofię na UW, a następnie obronił doktorat na wydziale informatyki University of Maryland, College Park. Zajmuje się problemami przetwarzania i eksploracji danych. Na Facebooku: jarek.gryz.