„Figura kozła ofiarnego w czasie epidemii to figura roznosiciela zarazy, który rozprzestrzenia chorobę nieświadomie lub nawet specjalnie. Oprócz szykanowania lekarzy na początku epidemii zdarzały się ataki na Azjatów, w Chinach z kolei – po wygaszeniu epidemii w Wuhan – szczególnie nieufnie odnoszono się do cudzoziemców lub Chińczyków wracających z zagranicy” – mówi dr hab. Danuta Penkala-Gawęcka, antropolożka medycyny.
Paulina Siegień: Przeczytałam jakiś czas temu, że 4 marca to dzień, który zmienił Polskę. Pierwszy potwierdzony przypadek koronawirusa. Tyle że pamiętam ten dzień. Wróciłam z Danii do Warszawy, spotkałam się z koleżankami, byłam w kawiarni, azjatyckiej knajpce. Nie było czuć paniki, koronawirus nie dominował rozmów. Dlaczego nie baliśmy się epidemii, mimo że wiedzieliśmy, że jest blisko?
Danuta Penkala-Gawęcka: Można to pytanie rozpatrywać na wielu płaszczyznach, bo jedni będą podkreślać aspekt polityczny, inni ekonomiczny, inni kulturowy. Jako antropolożka specjalizująca się w zagadnieniach medycznych uważam, że nie baliśmy się, bo takie zjawisko jak epidemia, a już na pewno w takiej skali jak obecna, nie dotykało nas na dobrą sprawę od stu lat, czyli od czasów grypy hiszpanki. Sto lat to kilka pokoleń, pamięć i przekazy o chorobie rozmyły się w przekazie międzypokoleniowym.
czytaj także
Kiedy mówię, że epidemie nie dotykały nas, mam na myśli świat zachodni. W ostatnich latach przeżywaliśmy co najwyżej krótkotrwałe paniki, wywołane ptasią czy świńską grypą. Epidemia SARS w 2003 roku nas ominęła, o MERS słyszeli niemal wyłącznie specjaliści. Ebola, która nęka Afrykę od lat siedemdziesiątych, wywołała krótkotrwałą panikę w 2014 roku, kiedy wykryto kilka przypadków w Stanach Zjednoczonych. Generalnie dla mieszkańców krajów bogatej Północy epidemia przez dziesięciolecia pozostawała zjawiskiem egzotycznym, które dotyczy „trzeciego świata”, może zdarzyć się we wschodniej Azji czy gdzieś w tropikach. Daleko.
Pewnie większość Polaków dopiero parę miesięcy temu usłyszała o chińskim mieście Wuhan.
Kiedy epidemia wybuchła w Wuhan, obserwowaliśmy ją właśnie jako coś egzotycznego i dalekiego. To ich problem, to oni zabijają i jedzą dzikie zwierzęta, mają te swoje mokre rynki, nie zachowują zasad higieny. Nas to nie dotyczy, bo u nas takich praktyk nie ma. Przekonanie o kulturowej obcości przeważyło nad świadomością siły współczesnych globalnych połączeń, interakcji i przepływów.
Nie dotyczy to tylko nas tutaj w Polsce, w kraju półperyferyjnym, położonym na uboczu głównych arterii globalizacji. W komentarzach na temat rozwoju sytuacji w Wielkiej Brytanii pojawiały się wzmianki o kolonialnej arogancji, z jaką odnoszono się do groźby przeniesienia koronawirusa z Chin na Wyspy. Tyle że przy obecnej mobilności każde „bardzo daleko” jest bardzo blisko.
Nie baliśmy się nawet wtedy, kiedy sytuacja we Włoszech była już bardzo ciężka i media donosiły o niej codziennie. Widzieliśmy przecież, co się dzieje w Lombardii. To już Europa, bardzo blisko. Godzina, może półtorej lotu, a Europejczycy nadal jeździli na narty w Alpy. Czy coś jest nie tak z tym, jak odbieramy przestrzeń i czas?
Michel Foucault już w latach sześćdziesiątych mówił o nowym usytuowaniu człowieka w przestrzeni, o epoce przemieszczenia i zestawienia, bliskości i oddalenia. Z kolei James Clifford, obserwując wzrost mobilności, prorokował, że doprowadzi ona do dezorientacji w przestrzeni, do zachwiania tradycyjnych topografii. Dzisiaj to, co bliskie geograficznie, może być obce i dalekie, a dalekie może być znajome i oswojone.
To może po części tłumaczyć, dlaczego tak długo nie wstrzymywano ruchu samolotowego, chociaż lotniska i samoloty w oczywisty sposób sprzyjają szybkiej transmisji wirusa. Clifford, przyglądając się tym charakterystycznym węzłom późnej nowoczesności, twierdził, że hotel, dworzec czy terminal lotniczy to miejsca, przez które człowiek przechodzi, a spotkania, do jakich tam dochodzi, są przelotne i przypadkowe.
Z kolei Marc Augé nazywa je nie-miejscami, bo są strukturalnie identyczne, niezależnie od regionu czy miasta, w którym się znajdują; nie wytwarzają w swoim obrębie wspólnoty. Stąd moja hipoteza, że także dlatego tak długo nie wstrzymywano połączeń lotniczych, a ludzie nie rezygnowali z lotów, ponieważ nie traktowali tych miejsc jak przestrzeni rzeczywistego kontaktu. A to właśnie one były kluczowe dla globalnej transmisji wirusa.
czytaj także
Ciągle się przemieszczamy, ale robimy to bezrefleksyjnie?
W ostatnich dekadach w zawrotnym tempie rozwijała się turystyka. Odwiedzamy rozmaite, bardzo odległe kraje. Czy między nami i miejscami, które odwiedzamy, wytwarza się jakaś bliskość? Wątpliwe. Turyści, którzy pojechali na narty do Włoch czy na wycieczki do Azji w lutym i marcu, realizowali usługę, za którą zapłacili. Odrzucili kontekst. Obcość pozostaje, wciąż jesteśmy etnocentryczni, niezależnie od skali globalizacji.
Pewnie nadal nie zdawalibyśmy sobie z tego sprawy, gdyby nie pandemia koronawirusa. Za rozwojem mobilności, środków transportu i sieci połączeń nie nadążyła nasza kulturowa wyobraźnia, która wciąż w bardzo konserwatywny sposób wyznacza granice wspólnoty. Epidemia jest we Włoszech, a my jesteśmy w Polsce, więc nam nie zagraża.
czytaj także
A może woleliśmy nie wierzyć w koronawirusa?
Człowiek postrzega świat w ludzkiej skali, choć chyba tylko prezydent Białorusi Łukaszenka nie wstydził się wyrazić głośno i oficjalnie tej myśli: skoro wirusa nie widać, to go nie ma. Z jednej strony dla naszego postrzegania skala globalna jest zbyt wielka i dlatego trudno nam pojąć pandemię, z drugiej – wirus jest zbyt mały, by go dostrzec. Niemniej jednak stał się ważnym agentem w rozmaitych społecznych procesach.
W antropologii i generalnie w humanistyce i naukach społecznych coraz silniej zaznaczają się podejścia określane jako posthumanistyczne. Najszerzej znanym przedstawicielem tego nurtu refleksji naukowej jest Bruno Latour. W uproszczeniu chodzi o to, że nie tylko ludzie, ale także nie-ludzie, np. wirusy czy cząstki gazu, mają sprawczość i potrafią działać. Nie jest to działanie intencjonalne, ale przynosi skutki, wpływa na otoczenie, w tym na człowieka.
Dlatego by zmierzyć się ze zjawiskiem, jakim jest trwająca pandemia COVID-19, trzeba łączyć mikro- i makroperspektywę. Badać wirusa i jego sposób działania w globalnym świecie, nie tylko od strony epidemiologicznej, ale także uwzględniając czynniki społeczno-kulturowe.
czytaj także
Kiedy już uwierzyliśmy w koronawirusa, kiedy to, co niewidoczne, stało się bliskie i namacalne, to zaczęliśmy się bać.
Trudno się przygotować do czegoś, co jest zupełnie nieznane. A tak było w przypadku obecnej pandemii. Nie tylko nie znaliśmy nowego wirusa, ale też nie pamiętaliśmy już, co to znaczy epidemia. Ale też nie zachowywaliśmy się w Polsce, jakbyśmy byli w bezpiecznej kapsule. Nie pojawiło się u nas „odgórnie” zjawisko negacji zagrożenia, zaprzeczania rzeczywistości. Taka sytuacja miała miejsce na sąsiedniej Białorusi, do niedawna w Tadżykistanie, a w wersji najbardziej skrajnej nadal występuje w Turkmenistanie.
Polskie władze dość szybko wprowadziły ograniczenia, a potem stopniowo je zaostrzały. Dopiero wtedy, wraz z tym, jak zmieniała się nasza codzienność pod wpływem tych ograniczeń, rósł w ludziach lęk. Sądzę, że dodatkowo pogłębiała go świadomość, w jakim stanie jest polska służba zdrowia. Nie można o tym kontekście zapominać, bo ma on bardzo duży wpływ na społeczne i indywidualne reakcje na zagrożenie epidemią w poszczególnych krajach.
Zapadło mi w pamięć, że jeszcze w marcu Allegro usunęło ze swojej oferty książki Jerzego Zięby, który na wszystkie choroby zaleca witaminę C. Epidemia z jednej strony przywróciła zaufanie do medycyny, z drugiej szybko stała się pożywką dla spiskowych teorii i antyszczepionkowców.
Uzdrowiciele obecnie przycichli, chociaż jeszcze na początku epidemii ukazywały się w mediach informacje o szarlatanach, którzy oferowali w internecie różne amulety i cudowne herbatki rzekomo chroniące przed wirusem. To mi trochę przypomina relację Daniela Defoe z Dziennika roku zarazy, książki, którą niedawno przeczytałam powtórnie z wielkim zainteresowaniem.
W czasie epidemii dżumy w 1665 roku w Londynie znachorzy i wróżbiarze byli bardzo aktywni na początku epidemii, a później przestali być widoczni, jakoś dziwnie zniknęli. Jak wnioskował autor, ludzie zapewne przestali im ufać, bo widzieli, że ich metody nie działają, a część znachorów zmarła lub uciekła z miasta. W sytuacji pandemii duże znaczenie mają działania koordynatorów takich kanałów jak YouTube, starających się ograniczać rozprzestrzenianie fałszywych informacji o COVID-19.
Jednak choć z platform cyfrowych zniknął film, w którym inż. Jerzy Zięba doradzał jako odtrutkę na koronawirusa wlewy z witaminy C, to – jak podawała w kwietniu „Polityka” – nadal w mediach społecznościowych pojawiały się jego pogadanki, w których głosił, że pandemia COVID-19 to światowe oszustwo i spisek tych, którzy chcą nam odebrać wolność, oraz ostrzegał przed przyszłą szczepionką.
czytaj także
Później coś się zmieniło?
W obliczu takiej skali zagrożenia na znaczeniu zyskała fachowa ekspertyza. W mediach zaczęli pojawiać się epidemiolodzy i lekarze, a ich opiniami wspierali się politycy. Można zastanawiać się, czy ten trend wzmocnienia systemu eksperckiego, jakim jest medycyna, będzie trwały. Najpewniej będzie to zależeć od efektów epidemii.
Niemniej już teraz dostrzegamy rozprężenie. Interesy ekonomiczne i polityczne wyraźnie wzięły górę. Z doniesień medialnych wynika, że wielu z nas w ogóle nie przestrzega żadnych zaleceń. Eksperci ostrzegają, że skutki mogą być tragiczne, a druga fala epidemii może okazać się o wiele silniejsza i niebezpieczniejsza od pierwszej, chociażby dlatego, że trudno będzie powtórnie osiągnąć podobny poziom mobilizacji społecznej w stosowaniu się do obostrzeń. Jeśli długofalowo nie poradzimy sobie z epidemią, to politykom będzie łatwo zrzucić winę na naukowców i lekarzy. W końcu to od nich oczekujemy rozwiązania całej tej sytuacji.
czytaj także
Stąd szykany i ataki na lekarzy i personel medyczny?
W naszych postawach w czasie epidemii przejawia się wiele elementów, których źródeł możemy się doszukiwać w dawnych, a wciąż jeszcze obecnych wyobrażeniach o świecie. Pisze o tym obszernie Monika Sznajderman w swojej książce Zaraza. Mitologie dżumy, cholery i AIDS. Ataki na lekarzy tłumaczy lękiem przed skalaniem i śmiercią. Lekarze – podobnie jak grabarze czy karawaniarze – mieli we wspólnocie szczególny status. Zwłaszcza w czasie epidemii funkcjonowali na marginesie życia i śmierci. Z opisów historycznych znamy procesy lekarzy czy grabarzy, np. tak zwanych mazaczy klamek, oskarżanych o to, że specjalnie roznoszą zarazę.
Czy za obecnymi atakami na lekarzy stoją podobne archaiczne wyobrażenia?
Niewątpliwie z racji swojego zawodu lekarze i inni członkowie personelu medycznego są najbardziej narażeni na zakażenie, dlatego bywają traktowani podejrzliwie, jako osoby niebezpieczne. Z Dziennika roku zarazy Defoe wiemy też, że lekarzom zarzucano często niekompetencję, bo niewiele mogli zdziałać w obliczu dżumy, a ich interwencje przynosiły chorym dodatkowe cierpienia.
AIDS towarzyszyła panika i lęki, które ujawniają się również teraz
czytaj także
Także teraz mogliśmy dostrzec pewien rodzaj zniecierpliwienia na to, że naukowcy nie potrafią znaleźć niezawodnego leku na COVID-19, nie wspominając o bardzo wysokich oczekiwaniach społecznych związanych ze szczepionką. Pojawia się też irytacja, kiedy lekarze nie są zgodni w zaleceniach. Od początku epidemii na przemian słyszeliśmy, że maski mogą chronić przed zakażeniem bądź że mu tylko sprzyjają, bo ciągle je poprawiamy, przez co częściej dotykamy twarzy.
Trudno nam również przyjąć wyjaśnienia, że zmieniająca się sytuacja epidemiczna wymagała zmian w rekomendacjach dotyczących noszenia maseczek. To że epidemiolodzy i wirusolodzy wciąż jeszcze wielu rzeczy nie wiedzą, dopiero „uczą się” wirusa i nie ma wśród nich konsensusu co do metod zapobiegania i leczenia (np. sprzeczne są doniesienia o lekach, które mogą powstrzymywać replikację wirusa), dodatkowo wpływa na nieufność wobec medycyny jako systemu eksperckiego.
Lekarze staną się kozłem ofiarnym?
Poszukiwanie kozła ofiarnego to typowy dla sytuacji kryzysu proces, który zachodzi w społeczeństwie. Dawniej należało kozła ofiarnego zabić – według René Girarda było to niezbędne do odtworzenia ładu natury i ładu społecznego. Girard widział w tym fenomenie zaczątek każdej religii, chociaż ten element jego rozumowania był później często krytykowany.
Podczas dawnych epidemii w roli kozła ofiarnego regularnie występowali obcy, przede wszystkim Żydzi, ale też ludzie żyjący na marginesie społeczności, żebracy, odmieńcy, trędowaci, czarownicy. Zabijano ich bądź przeganiano. Niewątpliwie ta – wydawałoby się, że archaiczna – zasada działania społeczeństwa pozostaje aktualna.
Figura kozła ofiarnego w czasie epidemii to figura roznosiciela zarazy, który rozprzestrzenia chorobę nieświadomie lub nawet specjalnie. Oprócz szykanowania lekarzy na początku epidemii zdarzały się ataki na Azjatów, w Chinach z kolei – po wygaszeniu epidemii w Wuhan – szczególnie nieufnie odnoszono się do cudzoziemców lub Chińczyków wracających z zagranicy.
W zglobalizowanym świecie można też szukać kozła ofiarnego na zupełnie inną skalę. Za winne pandemii mogą być uważane państwa lub instytucje. Donald Trump obarcza winą Chiny o rozprzestrzenienie się epidemii, informuje o wszczęciu śledztwa i domaga się reparacji za straty poniesione przez USA. Oskarża też WHO o sprzyjanie interesom chińskim i wstrzymuje dotacje dla tej organizacji.
Koronawirus: Bill Gates, 5G i zapach gotującego się nietoperza
czytaj także
Niektórzy winią technologię 5G.
To także element myślenia magicznego, towarzyszący człowiekowi lęk przed technologią. To może nawet pocieszające, że w naszej technologicznej rzeczywistości kozłem ofiarnym stały się słupy 5G. Jest to niewątpliwie mniej groźne niż szykanowanie i nękanie różnych grup społecznych bądź narodowościowych.
Informacje o związku technologii 5G z koronawirusem krążyły po sieciach społecznościowych. W ogóle media zalały nas falą informacji i newsów na temat koronawirusa, a myśmy tego najwyraźniej chcieli, bo klikalność koronanewsów poszybowała. Przez pierwsze tygodnie nie było żadnych innych tematów.
Bo pandemii towarzyszy infodemia, czyli nadmiar informacji, zarówno prawdziwych, jak i nieprawdziwych. Po raz pierwszy termin infodemia został użyty w kontekście epidemii SARS w 2003 roku. W czasie obecnej epidemii jedna z urzędniczek WHO stwierdziła, że media społecznościowe przenoszą dezinformację, która dzięki nim rozprzestrzenia się tak szybko jak wirus. Dyrektor Generalny WHO podkreślił, że infodemia jest równie niebezpieczna jak sam wirus.
Chodzi tutaj o takie zjawiska, jak teorie spiskowe, negowanie choroby lub skali zagrożenia, propagowanie nieskutecznych albo niebezpiecznych metod profilaktyki i leczenia. Instytut Psychologii PAN zbadał na przełomie marca i kwietnia, ile czasu poświęcaliśmy na śledzenie rozmaitych koronanewsów. Z badania wynika, że 59 procent Polaków w czasie obowiązywania kwarantanny poświęcało na to 1–2 godziny dziennie, 26 procent 3–5 godzin, 7 procent do 6–8 godzin dziennie, a 6 procent spędzało więcej niż 9 godzin na śledzeniu wiadomości dotyczących epidemii. Tylko 2 procent ignorowało takie wiadomości. Współwystępowanie epidemii choroby i infodemii czy nawet ich symbioza to niewątpliwie najbardziej jaskrawa różnica między obecną pandemią koronawirusa a epidemiami z przeszłości.
czytaj także
Przeszliśmy do tak zwanej „nowej normalności”, chyba wielu z nas czuje, że najgorsze minęło, że to koniec epidemii. Jako antropolożka może pani ją w tej chwili jakoś podsumować?
Środowisko antropologów bardzo wnikliwie i wręcz z ekscytacją śledzi to, co się dzieje od początku epidemii koronawirusa. Wiele badaczek stara się na gorąco komentować różne wycinki epidemicznej rzeczywistości na nowo tworzonych blogach różnych uniwersytetów i w specjalnych wydaniach czasopism, ogłoszono nawet kilka konkursów na dzienniki z czasu kwarantanny. Analizuje się aspekty polityczne, ekonomiczne i społeczne pandemii, jej wpływ na sytuację migrantów, uchodźców i innych grup szczególnie dotkniętych tym kryzysem oraz wiele innych zagadnień.
Szczególnie kompetentna jest w tych badaniach antropologia medyczna – prężnie rozwijająca się subdyscyplina antropologii społeczno-kulturowej. Mnie najbardziej interesuje tematyka związana z lekami, kontrowersjami wokół nich i stosowaniem metod medycyny tradycyjnej, zwłaszcza w krajach, gdzie ze względu na politykę władz lub stan opieki medycznej, jak chociażby w znanej mi z moich badań Azji Środkowej, te metody leczenia nadal są bardzo popularne. Interesujące jest również to, w jaki sposób sytuację pandemii wykorzystują Chiny do propagowania w świecie leków tradycyjnej medycyny chińskiej, rzekomo skutecznie powstrzymujących rozwój COVID-19.
Co niszczy naukę? Neoliberalizm, ksenofobiczna prawica i koronawirus
czytaj także
Na jakiekolwiek definitywne diagnozy jest jednak o wiele za wcześnie, antropologia tradycyjnie opiera się na długotrwałych, pogłębionych badaniach, unika pochopnych wniosków. Mam poczucie, że także dla moich badań temat musi się nieco uleżeć, potrzebny jest pełniejszy obraz. Wbrew naszym odczuciom i nadziejom, że to już koniec, pandemia trwa i eksperci ostrzegają, że ten stan może utrzymywać się nawet przez lata.
**
Dr hab. Danuta Penkala-Gawęcka – antropolożka, profesorka Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pracuje w Instytucie Antropologii i Etnologii na Wydziale Antropologii i Kulturoznawstwa. Specjalizuje się w antropologii medycznej, od dawna rozwijając w Polsce tę subdyscyplinę antropologiczną. Działa w zespole ekspertów w projekcie „Cultural Contexts of Health” Światowej Organizacji Zdrowia. Prowadzi od wielu lat badania w Azji Środkowej, szczególnie w Kazachstanie i Kirgistanie. Jest autorką książek i artykułów o pluralizmie medycznym i medycynie komplementarnej, współczesnych formach szamanizmu oraz pokrewieństwie i rodzinie w Azji Środkowej.