Ludzie decydują się na badania DNA, bo chcą wiedzieć, skąd pochodzą, chcą się czuć zakorzenieni w rodzaju ludzkim i jego historii. Oczywiście trafiają się też jednostki, którym zależy na wyłapaniu słynnych przodków. Rozmowa z Karin Bojs, autorką książki „Moja europejska rodzina – ostatnie 54 000 lat”.
Olga Wróbel: Punktem wyjścia w pani książce Moja europejska rodzina jest osobista historia, ale to pozycja stricte naukowa. W jaki sposób zainteresowała się pani genetyką i archeologią?
Karin Bojs: Do tej książki doszłam dwiema drogami. Pierwsza wiąże się z moim zawodem. Przez szesnaście lat pracowałam jako redaktorka działu naukowego „Dagens Nyheter”, jednego z większych dzienników w Szwecji. Zajmowałam się głównie publikacjami z dziedziny historii naturalnej, kiedy nagle na scenę wkroczyło DNA. Jak każda dziennikarka byłam zainteresowana najnowszymi informacjami, a badania genetyczne zaczęły się niezwykle szybko rozwijać i znajdować zastosowanie na wielu polach: w pracy policji, patologów sądowych, lekarzy, biologów, ale także antropologów i archeologów. Pojawiła się możliwości pobrania próbek sprzed setek tysięcy lat, ich analizy i wyłapania drobnych nawet różnic – i rozwiązania w ten sposób sporów, które toczyły się w archeologii od ponad wieku. Mówimy tu o kluczowych zagadnieniach, na przykład pochodzeniu rolnictwa czy rozprzestrzenianiu się języków. Dzięki badaniom DNA nagle można było udzielić na nie jednoznacznej odpowiedzi.
czytaj także
Byłam jedną z pierwszych dziennikarek na świecie, które przyglądały się temu z bliska. Zrozumiałam, że powinnam o tym napisać książkę – właśnie teraz, nie za pięć czy dziesięć lat. To była pierwsza ścieżka, profesjonalna. Ale była też druga, o wiele bardziej osobista. W miarę upływu lat czułam coraz większą potrzebę, żeby dowiedzieć się więcej o mojej rodzinie, swoich korzeniach. Pochodzę z małej, rozbitej rodziny nękanej rozmaitymi problemami, moje kontakty z krewnymi były ograniczone – ale myślę, że ta potrzeba pojawia się także u ludzi ze standardowym zapleczem rodzinnym. Postanowiłam rzucić pracę redaktorki naukowej i w całości się poświęcić pisaniu książki. Zajęło mi to dwa lata.
Miała pani przygotowanie naukowe, odpowiednie studia?
Nie. Zaczęłam karierę jako dziennikarka, pisałam o różnych sprawach i dzięki zbiegom okoliczności osiągnęłam pozycję redaktorki działu naukowego. Skończyłam kilka kursów, ale obejmowały rozmaite pola nauki i dawały raczej ogólne o niej pojęcie. Ale jestem dziennikarką, nie naukowczynią – i myślę, że to jest jedna z zalet tej książki. Naukowcy nie zawsze w pełni rozumieją, na czym polega sztuka dobrego pisania. A ja robię to zawodowo i potrafię zainteresować ludzi. Pisanie to talent, ale też znajomość pewnych reguł.
Poza tym jako dziennikarka byłam osobą niezależną. Środowisko naukowe jest podzielone, poszczególne grupy często pozostają w konflikcie, co podsyca plotki i kontrowersje. Z niektórymi ośrodkami związani są publicyści i publicystki, którzy opisują projekty za pieniądze z grantów. To może owocować skrzywionym obrazem badań i ich rezultatów. Zaletą mojej książki jest to, że rozmawiałam z najlepszymi specjalistami ze wszystkich grup, ale z pozycji niezależnej autorki, niezwiązanej z nimi żadnymi interesami.
I jak pani książka została przyjęta przez środowisko naukowe? Pojawiły się krytyczne głosy?
Nie, nikt mnie nie atakował. Słyszałam opinie, że jestem bardzo dzielna w swojej bezkompromisowej szczerości i że niektórzy naukowcy byli rozbawieni trafną charakterystyką kolegów po fachu.
Swoją opowieść zaczyna pani od śmierci matki, a potem idzie po kobiecej linii rodziny. „Annika wydała na świat Martę, która wydała na świat Karin. Córka Karin nosiła imię Kajsa. Kajsa wydała na świat Karolinę”. Nie sposób nie pomyśleć o biblijnych pokoleniach – ale pani wymienia nie synów, tylko córki.
Stoi za tym prozaiczna przyczyna: mechanizm badań DNA. Są ich dwa rodzaje i w książce odwołuję się do jednych i drugich. Mamy więc profesjonalne badania prowadzone przez ośrodki akademickie. Przestudiowałam przeszło setkę takich publikacji, spotkałam się z naukowcami z dziesięciu krajów, zjeździłam sporo świata. Ale są też testy DNA, które mogą wykonać osoby prywatne, i ja też się takiemu poddałam. Ponieważ jestem kobietą, zrobiłam test DNA mitochondrialnego, który dziedziczy się w linii żeńskiej – czyli ja po mojej matce, ona po swojej i tak dalej. Dzięki temu można się cofnąć o całe wieki – w moim przypadku było to 30 tys. lat. Okazało się, że moja przodkini była w epoce lodowcowej łowczynią, jedną z pierwszych, które kolonizowały Europę. Piszę o tym w pierwszej części książki.
czytaj także
Do drugiego badania potrzebowałam męskiego przedstawiciela rodziny. Mój ojciec zmarł, ale żyje jego brat. Dzięki niemu mogłam prześledzić DNA mojej babki ze strony rodziny ojca, co zaprowadziło mnie 11 tys. lat wstecz, do kobiety, która pochodziła z terenów dzisiejszej Syrii i Turcji – co oznacza, że mam pośród swoich przodków wynalazców rolnictwa, tych, którzy nauczyli się uprawiać pszenicę, soczewicę, oswajali zwierzęta. Córki tej kobiety przyniosły ze sobą wiedzę o rolnictwie podczas migracji do Europy, do naszej części świata. To jest druga część książki.
Ale to nie koniec. Jestem kobietą, nie posiadam więc chromosomu Y. Ma go jednak mój stryj, co pozwala na prześledzenie linii po mieczu. Mutacje w DNA chromosomu Y nie doprowadziły mnie ani do łowców, ani do rolników, tylko do pasterzy, którzy przybyli ze stepów współczesnej Rosji. Naukowcy określają ich jako przedstawicieli kultury grobów jamowych, trzeciej i ostatniej fali migracji Homo sapiens na tereny Europy, która miała miejsce mniej więcej 4800 lat temu. Pani mówi po polsku, ja po szwedzku, obie próbujemy porozumieć się po angielsku – ale te trzy języki należą do rodziny indoeuropejskiej i wyrosły ze wspólnego języka, którym posługiwali się ci właśnie pasterze. O tym opowiada ostatni rozdział Mojej europejskiej rodziny.
Czyli za tym wymienianiem pokoleń kobiet nie stoi żaden feministyczny koncept?
W tym przypadku nie, ale w Szwecji toczy się szeroka dyskusja na temat dominacji mężczyzn w badaniu i interpretowaniu historii. Moja książka przełamuje ten trend, w 2/3 poświęcona jest kobietom.
czytaj także
Czy długo musiała pani namawiać stryja, żeby poddał się badaniu?
Na początku trochę się wahał – bał się, że to może być niebezpieczne albo że dowie się czegoś o grożących mu chorobach. Wytłumaczyłam, że to nie ten rodzaj badania, że tu chodzi o naukę, genealogię, historię. To zmieniło jego nastawienie, podszedł do testu z dużym entuzjazmem, a na przyjęciu wydanym z okazji premiery książki dumnie mianował się jej ojcem chrzestnym.
Czy w Szwecji osoby prywatne często badają swoje DNA?
Tak, i mogę z całą pewnością powiedzieć, że moja książka przyczyniła się do wzrostu zainteresowania testami. Do dzisiaj swoje DNA przeanalizowało około 70 tys. osób.
Powiedzmy że zdecydowałam się na badanie. Pobieram wymaz z policzka, wysyłam próbkę do laboratorium, dostaję wynik. Co dalej? Czy będę w stanie go rozszyfrować?
Podstawowym celem tego badania jest podzielenie się wynikiem. Można oczywiście zatrzymać informacje dla siebie, ale to mija się z celem – sednem sprawy jest porównanie, zestawienie ich z wynikami innych ludzi. Jest na to kilka sposobów: można skorzystać z pośrednictwa firm lub zgłosić się do któregoś z bieżących projektów naukowych. Od pewnego czasu posługujemy się terminem „nauka obywatelska” na określenie tysięcy ludzi, którzy dokładają swoją cegiełkę do wiedzy ogólnej, pozostając poza obiegiem akademickim. Wiele z tych ludzi to naprawdę błyskotliwe jednostki, które potrafią czytać dane i sprawnie je analizować. Dzięki temu otrzymują wyniki, których czasami nie potrafią osiągnąć zawodowcy. W książce opisuję kilka przypadków, w których to amatorzy zdołali odpowiedzieć na pytania dręczące naukowców. Ludzie spotykają się też w stowarzyszeniach genealogicznych, piją razem kawę i rozmawiają o badaniach. Ma to dodatkową zaletę – starsze osoby wychodzą z domów, nie czują się samotne.
Trzeba też uczciwie powiedzieć, że w Szwecji mieliśmy szczęście – od ponad stu lat nie doświadczyliśmy wojny, nasze dokumenty są dobrze zachowane w miastach i parafiach. Prześledzenie dziejów rodziny do XVII wieku jest normą, większość ludzi jest w stanie to bez problemu zrobić.
czytaj także
Dlaczego ludzie badają swoje DNA? Wspomniałyśmy już o potrzebie poznania korzeni, o chęci przyczynienia się do rozwoju nauki, ale czytając rozdział o Wikingach miałam wrażenie, że niektórzy chcieliby znaleźć w przeszłości romantycznych przodków, żeby opowiadać o nich przy piwie.
Większość, tak jak ja, chce wiedzieć, skąd pochodzi, chce się czuć zakorzeniona w rodzaju ludzkim i jego historii. I to nie jest nic szczególnie nowego, przecież w kulturach oralnych ludzie wciąż opowiadali sobie o tym, skąd się wzięli na ziemi, w tym konkretnym miejscu, potrafili sięgnąć pamięcią dziesięć pokoleń wstecz.
Oczywiście, że trafiają się też jednostki, którym zależy na wyłapaniu słynnych przodków, co w szwedzkich warunkach nie jest trudne – szukając jednocześnie po mieczu i po kądzieli, zawsze można dokopać się do króla czy innego władcy. Czasami jednak rezultat jest niespodziewany i wśród przodków pojawiają się Żydzi czy Polacy. W 99% procentach reakcja jest pozytywna, ludzie są zaciekawieni. Ale jest też jeden procent, który poczuje się rozczarowany czy wręcz zniesmaczony.
Poświęca pani dużo miejsca na opis powiązań genetyki z rasizmem i innymi ideologiami. Czy w masowej wyobraźni genetyka ma posmak nauki skompromitowanej?
Większość osób badających swoje DNA, tak jak ja, chce wiedzieć, skąd pochodzi, chce się czuć zakorzeniona w rodzaju ludzkim i jego historii.
Jako Polka powinna pani wiedzieć o wiele lepiej niż ja, że są dwie strony medalu, dwa ekstremizmy, które dominowały w Europie dwudziestowiecznej, i kto wie, czy nie mają potencjału, żeby powrócić. Jedną z sił napędowych Holokaustu była ideologia czystej rasy, oparta na tym, jak naziści wyobrażali sobie genetykę. To były poronione teorie, mające więcej wspólnego z mitami niż z nauką, przykładające przesadną wagę do zagadnień związanych z dziedzicznością.
Po drugiej stronie był stalinowski Związek Radziecki. Stalin wymazał genetykę z listy nauk nie tylko w Rosji sowieckiej, ale też w całej Europie Wschodniej; naukowcy trafili do więzień, byli mordowani. Stalin nie przepadał za koncepcją genetycznych uwarunkowań, uważał wpływ środowiska za dominujący i wszystko, co podważało tę teorię, było mu nie w smak. Uważam, że to bardzo istotne – trzymać naukę od ideologii i polityki tak daleko, jak to tylko możliwe. Moja książka spotkała się z pozytywnym odbiorem zarówno w środowiskach lewicowych, jak i bardzo konserwatywnych.
czytaj także
A jak prawicowym fanom spodobała się jedna z wyraźniejszych tez pani książki, według której wszyscy jesteśmy migrantami?
Nie lubię odnosić mojej pracy do bieżących wydarzeń. To książka o historii i genetyce. Każdy może wyciągnąć z niej własne wnioski, ale ja nie będę zajmowała stanowiska w kwestiach politycznych.
Przejdźmy więc do zagadnień stricte naukowych: zdumiewające jest, że możemy dowiedzieć się tak wiele dzięki rzeczom niezwykle kruchym, jak pyłek kwiatowy, drobiny mleka zachowane w glinianych naczyniach czy szczątki fletu.
Doświadczenia związane z fletem były źródłem najsilniejszych chyba emocji podczas całego procesu gromadzenia materiałów do książki. Byłam w jaskini zwanej „katedrą epoki lodowcowej” na stanowisku Hohle Fels w Jurze Szwabskiej, oprowadzał mnie lokalny przewodnik i nagle usłyszałam dźwięki fletu. Nie byłam na to przygotowana, muzyka – chociaż odtwarzana z taśmy – niezwykle mnie poruszyła. Instrumenty, których szczątki znalezione zostały na tym stanowisku, wykonano z kości sępa i łabędzia. Na podstawie zachowanych fragmentów można było zrekonstruować długość i szerokość instrumentu, a także rozmieszczenie otworów. To pozwala na odtworzenie dźwięku. Melodia jest już dziełem wyobraźni.
Pisze pani także o uproszczonej wizji historii, czego przykładem jest dieta paleo, szalenie modna w Europie, a będąca najczęściej tylko chwytliwą modą.
Tak, to jest tylko wulgarne uproszczenie. Co rozumiemy przez „paleo”? Paleolit trwał setki lat, obejmował cały świat. Czyli jak właściwie mamy się żywić? A nawet jeżeli skoncentrujemy się na pewnym ograniczonym obszarze, na przykład okolicach dzisiejszej Warszawy, to co powinniśmy jeść? Ryby rzeczne i orzechy laskowe?
Do tego dzisiejsze ryby i orzechy mają niewiele wspólnego z paleolitycznymi, na przykład pod względem zawartości toksyn. Jak unikać takiego uproszczonego spojrzenia?
Jeszcze raz odwołam się do DNA, bo to wspaniały przykład. Archeolodzy od stu lat spierali się o pochodzenie rolnictwa. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat dominował pogląd, że ekspansja rolnictwa dokonała się na drodze transmisji kulturowej. Myśliwi zdecydowali, że nie będą już polować, i zaczęli uprawiać ziemię, powoli doskonaląc umiejętności. Największe autorytety przekazywały tę teorię na uniwersytetach i w swoich książkach. To był dogmat, a jeżeli chciałeś go podkopać, było dla ciebie gotowe określenie: „imigracjonista”.
A tymczasem okazało się, że to zwolennicy teorii transmisji byli w błędzie. Badania DNA pokazują jasno, że rolnicy przybyli z Bliskiego Wschodu, przynosząc ze sobą wiedzę i umiejętności. Zupełnie nowi ludzie, których DNA było całkowicie odmienne od DNA dotychczasowych mieszkańców Europy. Nawet po dwustu latach, kiedy dotarli do terenów współczesnej Szwecji, zmiksowani już lekko ze spotkanymi po drodze łowcami, różnica była uderzająca, większa niż w przypadku dzisiejszych populacji Finów i Włochów – a to jest największy kontrast w Europie.
Czy rolnictwo rzeczywiście przyczyniło się do pogorszenia zdrowia ludzi? Mniej mięsa, głód związany z nieurodzajami…
Są słynni autorzy międzynarodowych bestsellerów, których nazwisk nie wymienię, którzy uważają, że życie myśliwego przypominało egzystencję w biblijnym raju, a wraz z rolnictwem nastąpiło z tego raju wygnanie, przyszły choroby i wszystko, co złe. To kolejne irytujące uproszczenie. Każdy okres miał swoje plusy i minusy, łowiectwo i rolnictwo. Nie można upraszczać tego do wizji wspaniałego myśliwego przemierzającego lasy i skarlałego rolnika śpiącego na brudnym sienniku.
W Mojej europejskiej rodzinie skupia się pani na terenach Skandynawii. Proszę powiedzieć coś o DNA Polaków.
W genomie Polaków widać bardzo silne ślady trzeciej fali migracyjnej, wspomnianych już pasterzy z kultury grobów jamowych, którzy poprzez Dunaj dotarli na tereny dzisiejszej Polski wzdłuż rzek, na przykład Wisły. Stworzyli tu bardzo silną kulturę ceramiki sznurowej, zwanej tak od zdobienia naczyń za pomocą odciśniętego w mokrej glinie sznurka (dawniejsza nazwa to kultura toporów bojowych). To oni przyczynili się do rozprzestrzenienia języków indoeuropejskich. Ponad 80% polskich mężczyzn znajdzie w swoim genomie ślady tych właśnie pasterzy.
Ale są też inne, bardziej ulotne: na przykład miłość do koni widoczna w polskim malarstwie. W Muzeum Archeologicznym w Krakowie znajduje się ceramiczna miska, na której widać najstarsze na świecie przestawienie wozu kołowego. Warto też zwrócić uwagę na niesłabnącą popularność bursztynu, który widziałam w sklepach pamiątkarskich całej Polski. Bursztyn to jeden z pięciu podstawowych towarów epoki brązu, pozostałe to sól, futra, niewolnicy i brąz.
No i nie zapominajmy o miodzie pitnym, którego można skosztować w waszych restauracjach – to bardzo stary napitek, a samo to słowo (po szwedzku mjöd) jest jednym z najstarszych słów indoeuropejskich.
***
Karin Bojs – szwedzka dziennikarka naukowa i pisarka. Otrzymała tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Sztokholmskiego i wiele nagród. Polski przekład jej książki Moja europejska rodzina – ostatnie 54 000 lat ukazał się w tym roku nakładem wydawnictwa Insignis w przekładzie Urszuli Gardner.
*
Wywiad z Karin Bojs został przeprowadzony podczas jej wizyty w Warszawie na zaproszenie Big Book Festival w czerwcu 2018 roku.