Kraj

Nie podoba się? Było nie ćpać!

Czy w Warszawie zlikwidowany zostanie program pomocy dla osób uzależnionych z HIV? Komentarz Jakuba Janiszewskiego.

W Szpitalu Zakaźnym przy Wolskiej w Warszawie działa program substytucyjny dla osób uzależnionych od heroiny (i innych opiatów). Nie jest jedyny, ani w Polsce, ani w Warszawie. Ale jest wyjątkowy – niemal wszyscy, którzy w nim uczestniczą, są zakażeni HIV. Warszawski dodatek „Gazety Wyborczej” donosi, że placówka przy Wolskiej ma zostać zlikwidowana jeszcze w tym roku. Prof. Andrzej Horban, zastępca dyrektora szpitala, zarzeka się, że nikt niczego nie likwiduje, tylko przenosi do szpitala psychiatrycznego przy Nowowiejskiej. Do leczących się tam 240 osób miałaby dołączyć kolejna setka. O dalszych losach osób uzależnionych leczących się przy Wolskiej zadecyduje mazowiecki urząd marszałkowski. Ostatecznej decyzji jeszcze nie podjął, ale nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że do końca tego roku program będzie funkcjonował tak jak dotychczas. Jego przyszłość jest jednak niepewna. Sprawę komentuje dla Krytyki Politycznej Jakub Janiszewski.

***

Uwielbiam polskie dyskusje o metadonie. Równą namiętnością darzę chyba tylko polskie dyskusje o testowaniu na HIV. Oraz te o punktach wymiany igieł i strzykawek. Wszystkie mają jedną i tę samą cechę: fetyszyzują dane rozwiązanie, skutecznie odwracając uwagę od problemu, dla którego rzeczone rozwiązanie wymyślono. Weźmy takie programy metadonowe – od lat ekscytujemy się, że tam nie mogą otworzyć, ówdzie próbują zamknąć, tu rozbierają pacjentów do naga, by sprawdzić, czy nie dobierają, a tam wydadzą nawet po pięć dawek jednorazowo. I te dyskusje, zwykle mocno środowiskowe, mają swój doraźny, incydentalny sens, a jednocześnie uniemożliwiają rzecz dalece poważniejszą – zrozumienie istoty samego działania, jego celowości i adekwatności w relacji do systemu, o ile taki w ogóle istnieje.

Artykuł Wojciecha Karpieszuka z „Gazety Wyborczej” jest, w moim odczuciu, egzemplifikacją tej tezy. Bo oczywiście, że to źle, że zniknie program metadonowy na Wolskiej. I oczywiście, że dobrze, że „Gazeta” o tym pisze. Ale substytucja nie jest „odwykiem od narkotyków”, a Wolska nie jest „programem niskoprogowym”. Jeśli tak przedstawiamy sprawę, to stajemy się raczej częścią problemu niż rozwiązania.

Bo wbrew temu, co się obiegowo sądzi, substytucja nie ma prowadzić do wyzerowania – pełnego odstawienia danej substancji. Ma raczej ustabilizować pacjenta i przekierować jego uwagę z nieustannej walki o kolejną dawkę na inne problemy życiowe.

Dlatego musi być powiązana z całą masą działań socjalnych. Nie chodzi o to, by tłumy ćpunów zagonić „na metadon”, niech się ustawią w kolejce do okienka. Chodzi raczej o to, żeby przy okazji podawania metadonu ułatwić wyjście z bezdomności, może nakarmić, może pomóc w problemach prawnych, a może załatwić kurtkę na zimę. Bez tego wszystkiego metadon jest takim samym picem na wodę jak wymiana igieł i strzykawek. Tłumaczył mi to kiedyś Michel Kazatchkine, specjalny wysłannik ONZ ds. HIV/AIDS w Europie Wschodniej i Azji Centralnej: punkty wymiany igieł i strzykawek mają stanowić rodzaj portali, przez które osoby uzależnione wchodzą do systemu pomocy społecznej. Jeśli takiego systemu nie ma, to ich oddziaływanie będzie mierne albo i żadne. Bo to naprawdę nie chodzi o strzykawkę, nawet jeśli ona też jest, jakoś tam, ważna.

Póki tego nie zrozumiemy, będziemy kręcili się w kółko, a sytuacja na Wolskiej może tu służyć za model. Najpierw na przełomie lat 80. i 90. tworzymy oddział, na którym zajmujemy się ludźmi z AIDS, przeważnie uzależnionymi. Z AIDS ani z zakażenia HIV ich nie wyleczymy, ale przynajmniej podleczymy wszystko inne, od ropnia na udzie, po gruźlicę. Ale jak leczyć kogoś, kto ucieka z oddziału, bo jest na głodzie? Z trudem. Toteż oddolną inicjatywą lekarzy uruchamia się program metadonowy, żeby to leczenie miało jakiś sens. Świetnie. Sukces na Wolskiej zachęca do dalszych działań – tworzymy kolejne programy, dla kolejnych uzależnionych. Metadon podaje się w nich jak chemię na onkologii – pod ścisłą kontrolą lekarza, na miejscu, codziennie i o tej samej porze. Czemu tak? Ano, żeby widzieć, czy nie dobierają. Rychło jednak okazuje się, że jest pewien problem.

Tym, którym substytucja najlepiej służy, bo udaje im się, na przykład, dostać pracę w sklepie spożywczym albo na budowie – model programu najbardziej przeszkadza.

W robocie mają być na 8.00, a okienko z którego kapie metadon otwiera się o 9.00. Pojawia się więc instytucja „dawek na wynos”, dla najlepszych pacjentów nawet po kilka. Pozostali, ci bardziej kłopotliwi, poza codzienną wycieczką po metadon nie mają właściwie czym się zająć. Do tej pory trudnili się zdobywaniem towaru, teraz muszą się zmierzyć z jakże powszechnym problemem czasu wolnego. Rozwiązują go sposobami sobie znanymi – wspólnie z kumplami zbierają na flaszkę, którą następnie robią w pobliskich krzakach. Pobliskich czemu? Szpitalowi, w którym program. A dlaczego tak? A dlatego, że tam kumple. Ci, których kierownik programu przyuważy nawalonych – wylatują. No, chyba, że kierownik bardziej liberalny i wie, że w tym biznesie historie idealnych wyleczeń to rzadkość. Wtedy przymyka oko. To przymknięte oko kierownika w polskich realiach nazywa się „programem niskoprogowym”. Z faktyczną niskoprogowością nie ma to jednak nic wspólnego. Ale by to zrozumieć, trzeba uwzględnić, że od czasu gdy na Wolskiej ruszył pierwszy program substytucyjny, przez świat przetoczyło się parę rewolucji, zarówno tych szczęśliwych, jak i tych mniej.

Po pierwsze pojawiły się leki na AIDS. Skutecznie powstrzymują rozwój choroby, a te co doskonalsze umieją nawet wycofać większość objawów. Ten cud medycyny wymaga jednak względnej stabilności życiowej, a już na pewno stałości w przyjmowaniu leków. Tym samym substytucja zyskała na znaczeniu, stała się warunkiem sine qua non. Nie ma sensu faszerować ultradrogimi lekami pacjenta, który za moment pójdzie w tango. Ale jeśli ma gdzie mieszkać, ma jakieś zajęcie, względnie ogarnięte życie – nie warto też traktować go jak zbója i wydzielać mu pojedynczych dawek. Lepiej potraktować go tak, jak traktuje się przewlekle chorych i wyposażyć go w substytut, tak samo jak tysiącom ludzi na świecie przepisuje się leki przeciwbólowe. Niech dawkuje sam. Niech robi to, co tak naprawdę jest celem całej substytucji – ustabilizuje swoje życie. To przecież nie jest leczenie, to jest zaleczanie. Metadon, buprenofrina, morfina, heroina – one wszystkie działają na ludzki mózg podobnie, tu nie ma cudu. To żaden odwyk. To stara jak świat metoda regulowania uzależnienia.

Tysiące aktywnych ćpunów, choć brzmi to dziwnie, uczy się tego samodzielnie. A ci, którzy się nie nauczą? Tak, ci mają problemy.

Dla nich są programy substytucyjne, które stanowią szanse odrobienia tej lekcji. Ale jeśli się już nauczyli – po co ich kontrolować?

To druga rewolucja.

Francja, Niemcy, Wielka Brytania, Holandia, Szwajcaria, Portugalia wydają substytuty swoim pacjentom, tak jak leki na receptę. Równocześnie dla tych, którzy z rozmaitych powodów nie mogą lub nie chcą radzić sobie z własnym uzależnieniem w ten nudny, mieszczański sposób, szerzej odkręcono substytucyjny kurek. I tak pojawiły się programy niskoprogowe – o nic nie pytamy, jeśli chcesz dawkę, to dostaniesz. Czemu? Bo i tak lepiej, żebyś wziął od nas, niż od kogoś innego. Bo lepiej mieć z tobą kontakt, niż go nie mieć. Bo wysycenie sceny metadonem i tak będzie dla wszystkich lepsze niż kolejne generacje wstrzykujących, którzy ładują w kanał bóg wie, jakie wynalazki. Bo na dobrą sprawę – czego dowiedli Szwajcarzy – możnauzależnionym podawać i czystą heroinę, w sterylnych warunkach i w kontakcie z lekarzem, i to też będzie działało. Stabilizacja dawki – pojęcie klucz.

Ale jest też i trzecia rewolucja – nowe środki, które tworzą nowe sytuacje, bo oddziałują w inny sposób niż opioidy. Stymulanty można wciągnąć, można i wstrzyknąć – zależy od tego, jak mocno ma klepać. Ale wstrzyknąć można też leki na receptę, jeśli wie się, jak z nich zrobić roztwór. Można i te bez recepty – o ile zawierają, dajmy na to, pseudoefedrynę. Fakt, że przy okazji możesz zatruć swój układ nerwowy i zmienić się w zombie, przy braku alternatywy schodzi na plan dalszy. Starą poczciwą narkomanię heroinową wypiera politoksykomania. Bierzesz to, do czego masz dostęp. I na dobrą sprawę nigdy nie wiesz, co to jest. Ot, magia czarnego rynku.

Jest i rewolucja czwarta, nasza, polska, lokalna. Zaostrzenie ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, zagonienie sceny narkotykowej pod ziemię, wsadzanie ćpunów do pierdla. I żadnej reformy w myśleniu o substytucji. Przeciwnie – fetyszyzacja tego, że w polskich warunkach taki cymes w ogóle ma miejsce.

Patrzcie państwo – wszystkie substancje na nielegalu, a my, w naszej dobroci, dajemy tym oberwańcom syropek. Masz, brudasie, szansę na lepsze życie.

Tylko się grzecznie ustaw w kolejce. Nie pyskuj. Pokaż ręce, stopy i uda, bo może się kłujesz. Pochyl się, rozstaw nogi, daj sobie zajrzeć do dupy, czy tam czego przypadkiem nie schowałeś. Nie podoba się? Było nie ćpać. Pracę znajdź. Mieszkanie znajdź. Znajomych zmień. Ogarnij się wreszcie, kurwa twoja mać. Podporządkuj się. Zmień się, bo takiego jak teraz, to my tu ciebie nie chcemy.

Historia z Wolską jest tylko konsekwencją tego, co dzieje się od wielu lat. Ćpunów ma nie być. Jeśli ich widać – to źle, bo znaczy, że jednak są. A jeśli są, to wstyd dla dzielnicy. Potwarz dla mieszkańców i złe świadectwo dla władz. Rok temu z Woli wyrzucono Fundację Redukcji Szkód, która prowadziła tam świetlicę. Takie miejsce, gdzie mogli przyjść, posiedzieć. Ale okolicznym się nie podobało, że ćpuny krążą wokół bloku. Teraz ci sami okoliczni burzą się, że ćpuny krążą wokół szpitala. Mieli zniknąć, a zamiast tego znowu ich widać.

Tak, wokół programów gromadzą się ćpuny. Tak, siedzą na ławkach, piją piwo, plują na ulicę i szczają po krzakach. Tak, dobierają. Tak, handlują metadonem, jeśli zamiast niego mogą się naćpać czymś innym. Tak, tak, tak. Tyle, że to wszystko było do przewidzenia. To wszystko mówi o nas, i tylko o nas. Nie o nich.

Na koniec moja nieśmiała, racjonalizatorska propozycja. Skoro nie chcemy im nic dać, nie chcemy im w żaden sposób pomóc, nie mamy dla nich żadnej oferty, a to, co do tej pory mieliśmy, coraz wyraźniej wycofujemy, to może po prostu zacznijmy ich zabijać? Tak, jak robi to Rodrigo Duterte. Otwarcie, pod pełnymi żaglami. Niech trup ćpuński ściele się gęsto, tak byśmy poczuli współautorstwo, stali się wspólnotą w zabijaniu. Niechże czyste staną się nasze miasta, skoro już mamy brudne dusze. Nie ma społecznego przyzwolenia na pomoc, niechże będzie na przemoc – tak skrajną, jak to możliwe. Niech biedni Polacy już nie patrzą na getto. Niech je wreszcie sami spalą z mieszkańcami w środku. Niech mają swój moment siły – z ułańską fantazją, krzyżem w kaplicy i kurwą na ustach. Sąsiedzi z Zachodu przerobili to na własnej skórze, siedemdziesiąt lat temu. Mogą opowiedzieć o kosztach. Skoro nie chcemy słuchać, to cóż pozostaje? Teraz Polska!

Czytaj także:
Towar to nie jedyna potrzeba użytkowników – rozmowa z Magdaleną Bartnik i Agatą Kwiatkowską
Raport „Iniekcyjni użytkownicy substancji psychoaktywnych – identyfikacja problemów i potrzeb na przykładzie pięciu polskich miast: Warszawa, Kraków, Gdańsk, Poznań i Lublin”
Dawid Krawczyk, Jak się rozstrzeliwuje narkomanów

 

**Dziennik Opinii nr 344/2016 (1544)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Janiszewski
Jakub Janiszewski
Dziennikarz, reporter
Dziennikarz radia Tok FM. Ukończył Wydział Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Dziennikarstwem zajmuje się od 1999 roku. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, gdzie publikuje reportaże i wywiady. W 2006 opisał historię czterech młodych kobiet zakażonych wirusem HIV przez Simona Mola - znanego działacza na rzecz imigrantów. Wkrótce potem zajął się innym tematem powiązanym z HIV - polityką narkotykową. W swoich audycjach próbuje pokazać problematykę społeczną w kontekście systemu legislacyjnego i praw człowieka. Był nominowany do nagrody Mediatory 2006.
Zamknij