„We Happy Few” to dobry pomysł na grę i niewiele więcej.
„Potrzeba częstego chemicznego urlopu od trudnej do zniesienia jaźni i odpychającego otoczenia niewątpliwie pozostanie. I potrzebny jest nowy środek, który przyniesie ulgę i pociechę naszemu cierpiącemu gatunkowi, nie czyniąc na dłuższą metę więcej szkody, niż czyni dobra na krótką” pisał Aldous Huxley w Drzwiach percepcji. Esej ukazał się w 1954 roku i opisywał eksperyment autora z meskaliną. Chociaż nowa gra studia Compulsion Games, We Happy Few, wydaje się bardziej czerpać z innego dzieła Huxleya, wydanej w 1932 roku powieści Nowy wspaniały świat, to z pewnością wsparcie się lekturą Drzwi percepcji pomaga w zdekodowaniu sensów ambitnej gry wydanej na konsole i peceta.
So happy together
Alternatywna rzeczywistość, rok 1964. Stany Zjednoczone nie wzięły udziału w II wojnie światowej, przez co Wielka Brytania została ostatecznie podbita przez siły Trzeciej Rzeszy. Data jest tu nieprzypadkowa, na co dyskretnie wskazuje gra – w jednej ze swoich audycji Uncle Jack, ichniejszy Wielki Brat, zastanawia się jak będzie wyglądać rzeczywistość za 20 lat, a zatem w roku 1984.
W miejscu akcji, wyspiarskim miasteczku Wellington Wells, próżno jednak szukać nazistowskiej propagandy, jak chociażby w Człowieku z wysokiego zamku, gdzie również mamy do czynienia z powojenną rzeczywistością po triumfie Państw Osi. Miasteczko cieszy się praktycznie pełną autonomią dzięki pewnej okropnej rzeczy, na którą zdecydowali się mieszkańcy. Cena jaką zapłacili za (pozorną, jak się okazuje) wolność jest bardzo wysoka i wyniszczająca. Nękani wyrzutami sumienia, wszyscy bez wyjątku funkcjonują odurzeni narkotykiem zwanym Joy.
Bałagan na strychu
Mieszkańcy oddzielonego od reszty Wielkiej Brytanii Wellington Wells żyją w świecie, w którym pozory mają większe znaczenie niż prawda. Noszą nawet uśmiechnięte maski zakrywające ich prawdziwe twarze, by stwarzać wrażenie permanentnej radości. Wspomniana izolacja jest bardzo wygodnym środkiem narracyjnym, pozwala bowiem przedstawić na małej przestrzeni jak wygląda uporczywie wdrażana propaganda szczęścia. Dobre samopoczucie jest w tym świecie moralnym obowiązkiem. Przymus bycia szczęśliwym i zadowolonym to zresztą nic, co musimy sobie wyobrażać. Dobrze powinniśmy go znać z wlasnego doświadczenia, o czym zresztą świetnie pisali Carl Cedestrom i Andre Spicer w książce „Pętla dobrego samopoczucia”. Gra We Happy Few pokazuje jak wyglądałby świat w formie radykalnej. A raczej próbuje pokazać, bo autorzy zdecydowali się skupić na osobistych dramatach trójki bohaterów i survivalowej rozgrywce.
Historie bohaterów są wciągające i rozwikływanie tajemnic motywuje na tyle by wykonywać kolejne powtarzalne questy, polegające najczęściej na przyniesieniu czegoś tam skądś tam. Mam wrażenie, że od tej gry można było oczekiwać o wiele więcej.
Głównym bohater, Arthur Hastings, jest cenzorem, który edytuje stare artykuły w lokalnej gazecie. Gdy pewnego dnia natrafia na tekst o sobie i swoim bracie, coś sobie przypomina. Nie jest to miłe wspomnienie i by je zagłuszyć odruchowo sięga po pudełko z tabletkami Joy. Gracz ma wybór: albo Arthur odstawi tabletki i uruchomi całą lawinę wydarzeń, albo sięgnie po narkotyk i nic się nie zmieni, a gra się skończy. Nijaki, chuderlawy Arthur buntuje się i zaczyna dostrzegać świat takim, jakim jest naprawdę.
Bez tęczowej mgiełki i dziarskiego kroku, jakie daje zażywanie Joy, okazuje się, że wszystko, mówiąc najprościej, jest do dupy. Impreza, na której odurzeni pracownicy firmy rozbijają kolorową piniatę to w rzeczywistości rzeź na zwykłym szczurze. Koledzy z biura Arthura babrają się w krwi zwierzęcia, przekonani, że to słodycze. Z tego „retro-Matrixa” – w końcu Joy podawane jest w pigułkach i to o różnych smakach – wyrwał się dawno temu Ollie Starkey. Ten żyjący w odosobnieniu były sekretarz generała nie bierze narkotyku, ale nie znaczy to, że pamięta więcej od innych. Z drugiej strony, dzięki odstawieniu osłabiającej organizm substancji Ollie jest silniejszy niż przeciętny mieszkaniec Wellington Wells.
czytaj także
Trzecią bohaterką jest Sally Boyle, która ukrywa przed wszystkimi fakt, że ma córeczkę. Żeby ją chronić musi spędzać czas z bezwzględnym generałem Byngiem. Ta znajomość pozwala kobiecie nielegalnie handlować nową, jeżynową wersją Joy, której zażywanie nie odbija się aż tak na tężyźnie fizycznej. Dlatego nie powinien dziwić fakt, że szczególnie chętnie sięgają po nią okoliczni policjanci. Może i dałoby się jakoś to wszystko ciągnąć, ale córeczka Sally, Gwen, zapada na odrę, a w mieście nie ma środków by leczyć tę chorobę – posiadanie dzieci w Wellington Wells jest nielegalne. Kobieta, podobnie jak Arthur i Ollie, postanawia uciec z wyspiarskiej dystopii.
Drzwi percepcji
Funkcji Joy jest kilka – osłabienie sprawności fizycznej, stworzenie pozornej pewności siebie, zaburzenie percepcji – ale przede wszystkim pozwala na kontrolowanie pamięci. Mieszkańcy sięgają po narkotyk, żeby zapomnieć o okropieństwie na jakie się zdecydowali by zyskać autonomię. Zamiast przepracować zbiorową traumę, zagłuszają ją kolejnymi dawkami Joy i audycjami Uncle Jacka, który w swoich programach uczy jak zachowywać się wśród ludzi, poruszać po mieście i dawkować narkotyki. Tych, jak przekonuje z uśmiechem, nigdy za wiele. Jego tezie przeczą żyjący na obrzeżach miasta wykolejeńcy. To ludzie, którzy źle zareagowali na narkotyk i stracili swoje mieszczańskie przywileje. Łatwo ich poznać po obdartych ubraniach, bardzo namacalnym dowodzie braku samokontroli, na który nie pozwoliłby sobie regularnie zażywający Joy mieszkaniec Wellington Wells.
I tu właśnie cała kwestia narkotyku jako narzędzia społecznej kontroli staje się problematyczna. Bo chociaż wygodnie jest winić leczonego a nie lek za jego nieskuteczność, można by sądzić, że zakrojona na tak szeroką skalę akcja odurzania całego społeczeństwa byłaby bardziej przemyślana. Chodzi przecież o przekonanie ludzi, że racje żywieniowe się nie kończą, a otaczające ich czołgi nie są zrobione z papieru. Tymczasem reakcje na Joy są bardzo różne.
czytaj także
We Happy Few stawia trochę pytań o wywrotowy potencjał trzeźwości, ale tak jakby nie twórcy nie byli zainteresowani odpowiedzią. Z gęstej sieci nawiązań do dystopijnych klasyków mogła powstać rzecz naprawdę ważna, prowokująca. Zamiast tego dostajemy skradankę z ambicjami. Twórcy zadowolili się dobrze opowiedzianą i poruszającą historią zwieńczoną intrygującym finałowym monologiem. Wszyscy bohaterowie zrobili coś okropnego, wszyscy mają sekrety. Co ciekawe, to jednak stroniący od Joy Ollie jest tym najbardziej szalonym i to jego sekret jest też najmroczniejszy. Adi Robertson z The Verge napisał w swojej recenzji, że dotrwał do końca, ponieważ bardzo chciał, żeby gra była tym, czym obiecywała. Ostatecznie dopisał jej własną wersję i dopiero wtedy był zadowolony. To chyba jedyny sposób by naprawdę cieszyć się We Happy Few bez psychoaktywnych wspomagaczy.