Na to uzależnienie nie ma odtruwania, nie dają metadonu, nie ma stowarzyszenia anonimowych tinderoholików. Ja poszłam do terapeuty, gdy w pewnym momencie uznałam, że może za dużo czasu spędzam na randkach, i trochę się zmartwiłam. Fragment książki Joanny Jędrusik „50 twarzy Tindera”.
I tak się okazało, że Tinder jest zajebisty. Można osiągnąć sukces towarzyski, poznać ciekawych ludzi, wiele się nauczyć. Można mieć prawie nieograniczoną liczbę przygód, kolacji, śniadań, randek i romantycznych spacerów, mnóstwo seksu i przytulania. Przestać być nołlajfem siedzącym w domu. Można wreszcie, co było najważniejsze, usłyszeć wiele miłych rzeczy na swój temat. Od nudnej klasyki gatunku, czyli komplementów na tinderowym czacie na temat zdjęć, po zachwyty dotyczące smaku cipki czy kształtu sutków.
Większość z nas ma uszkodzone poczucie własnej wartości. Wydaje się nam, że jesteśmy przegrywami, cierpimy na syndrom kłamcy. Jesteśmy przekonani, że inni są fajniejsi, ładniejsi, mądrzejsi. Że jesteśmy gówno warci, za grubi, za niscy, że nic nie osiągnęliśmy, a w ogóle to przegraliśmy życie, bo nie poszliśmy na medycynę i dalej nie przeczytaliśmy Prousta.
Jak zaczynałam korzystać z Tindera, miałam milion kompleksów. Łatwiej sobie z nimi radzić, siedząc z mężem w kawalerce, grając w gry i oglądając seriale, w końcu tylko jedna osoba widzi gruby tyłek i wie, że tak naprawdę nie rozumiem do końca, o co chodzi w tej teorii postkolonialnej. W dodatku skoro siedzi w tej kawalerce już kilka lat, to znaczy, że zaakceptował moje wady.
Po rozwodzie wszystko się skończyło i stanęłam twarzą w twarz z dziesiątkami facetów. I nagle zdziwienie. Podobam się im! Podoba im się, jak się ubieram! Podobają im się szczegóły, o których nawet nie miałam pojęcia!
Pierwszy facet z Tindera, z którym idę do łóżka po rozstaniu z mężem, wspomniany już reżyser, jest zachwycony. Twierdzi, że każdy mój gest jest szalenie seksowny i że widok mnie pochylającej się i zapinającej kozaki na obcasie jest oszałamiający. Kurwa, oszałamiający! Te słowa dzwonią mi w uszach przez wiele tygodni jak upierdliwy refren piosenki Bednarka zasłyszanej w taksówce.
Kupiłam kozaki na obcasie kilka dni przed spotkaniem z reżyserem. Wcześniej raczej nie nosiłam obcasów. Tak to jest, jak mąż przez lata powtarza, że najpiękniej wyglądasz w jeansach i trampkach. Potem się dowiaduję, że puka laskę, która chodzi ubrana jak Edyta Górniak. Czyli co prawda niezbyt gustownie, ale chyba seksownie. Wtedy doszłam do wniosku, że z tymi trampkami i jeansami to pierdolenie i nie wiadomo, kto się bardziej oszukiwał, ja czy on. I że należy kupić jakieś szpilki i bieliznę, która nie jest sprzedawana w trójpakach. I że sukienki z szafy nie nadają się do niczego poza zasłanianiem jak największej powierzchni ciała. I że puchowe kurtki pozwalają się uroczo upodobnić do ludzika Michelina, ale ładnie wcięta talia lepiej wygląda w płaszczach. Jednym słowem, odkryłam, że można się wylaszczyć i że ktoś to entuzjastycznie zauważy, w przeciwieństwie do byłego męża.
czytaj także
W dodatku wiele rzeczy, które miałam od zawsze, zostaje pięknie nazwanych i skomplementowanych. Okazuje się więc, że mam śliczne usta, głos, stopy i masę innych kawałków, które nie są przecież zależne ode mnie, a strasznie się podobają moim tinderrandkowiczom. I jeszcze ktoś docenia, jak zapinam kozaki, no kurwa, ktoś w ogóle zwraca uwagę na to, że wkładam obuwie! Ale czad!
Kompleksy jakby się zacierają. Mądry terapeuta wytłumaczyłby mi, że źródłem poczucia własnej wartości nie powinni być dla mnie inni ludzie i ich komplementy, ale ja sama. Tylko że jak różni faceci powtarzają mi dziesiątki razy, że mam śliczny tyłek czy uśmiech, to po prostu zaczynam w to wierzyć. Zaczynam to traktować jak fakt, niemalże naukowy, bo przecież potwierdzony przez wielu niezależnych świadków.
Kolejny szok: nie dość, że chłopaki z Tindera chętnie się ze mną widują, to jeszcze twierdzą uparcie, że mam zajebiste poczucie humoru, że świetnie się ze mną rozmawia na wiele tematów, a w ogóle to mam w chuj ciekawą osobowość i, cokolwiek to znaczy, seksowny mózg. Mówią tak nawet faceci, z którymi przestaję sypiać, a zaczynam się po prostu przyjaźnić. Nagle zewnętrzna afirmacja dotyczy też intelektu. Sfery, która zawsze była dla mnie ważna, może nawet ważniejsza niż wygląd.
czytaj także
W dodatku sama widzę różnicę. Nagle zauważam, że chyba naprawdę jestem fajna i czarująca. Żaden facet nie ucieka z randki przez okno w toalecie, większość pisze i dzwoni po spotkaniu, że chcieliby więcej. Widuję się z kilkoma (w moim pojęciu) ultraciekawymi mężczyznami i, o zgrozo, mają ze mną o czym rozmawiać. Coś tam pamiętam z tych przeczytanych książek, faktycznie mam sporo zainteresowań (tylko nigdy o tym nie myślałam, skoro inni mają więcej) i nie jestem nudnym bejem. W końcu zaczynam wierzyć, że nie odstaję intelektualnie od większości facetów, a od tych wybitnych nie odstaję jakoś dramatycznie.
Tinder staje się jak narkotyk. Czuję się dzięki niemu piękna i mądra. Najpierw faceci patrzą na mnie w zupełnie inny sposób niż mój były partner. Potem sama zaczynam na siebie inaczej patrzeć. Jest zajebiście. Tinder jest jak kokaina. Czuję się świetnie, chce mi się, nawet mam siłę czasem iść na siłownię albo przynajmniej uprawiać seks przez cztery godziny bez przerwy. Tyle że kokaina jest podobno strasznie droga, a Tinder jest za darmo i nie wsadzają za niego do więzienia. Ale tak samo jak można się uzależnić od kokainy, można się uzależnić od Tindera.
czytaj także
W moim życiu Tinder pojawia się w momencie kryzysu i nieco pomaga mi z niego wyjść. Życie po rozwodzie staje się ciekawe i nabiera chociaż trochę sensu. W połowie stateczne korpo, w drugiej połowie tinderowe hulanki i swawole. I prawie nie ma miejsca na płacz po nocach, bezsenność i wyobrażanie sobie, co by się powiedziało, jakby się spotkało byłego męża.
Niektórym się wydaje, że praca w korpo jest fajna. Że chodzi się w ładnych garsonkach, siedzi przy designerskim biurku i dostaje ambitne zadania. Wszyscy są ładni, mili, a hajs jest ekstra. Inni z kolei są przekonani, że w korpo siedzi się w szarym biurze w małych boksach, pracuje po dwanaście godzin, a po pracy jest się tak zjebanym, że nie ma kiedy wydawać tego hajsu. A w ogóle to szef chce, żeby przyjść do pracy w niedzielę, bo jest zamknięcie projektu.
Zapytałam dziewczyny o narkotyki i seks na polskich festiwalach
czytaj także
Ja zaraz po skończeniu studiów zaczynam pracę w korpo z obrazka. Nie ma może designu, zadania zwykle nie są ciekawe, a współpracownicy nie są niestety przystojni jak w serialu W garniturach, natomiast wszyscy są bardzo mili i kompetentni i można się wiele nauczyć. W pracy jest straszna beka, ludzie wysyłają sobie memy i grają na PlayStation w pokoju konferencyjnym. I hajs się zgadza.
Niektórym się wydaje, że praca w korpo jest fajna. Że chodzi się w ładnych garsonkach, siedzi przy designerskim biurku i dostaje ambitne zadania.
Skończyć fajne, ambitne studia to jedno, natomiast zarabiać na wspólne mieszkanie, opłaty, książki, knajpy i wakacje to już zupełnie inna sprawa. Ja skończyłam humanistyczny kierunek, o którym się żartuje, że jego absolwenci pracują w McDonaldach, mój eks studiował prawo. Prawnicy oraz prawnicy in spe zarabiają raczej bardzo kiepsko. Jeśli myślicie, że w wielkich warszawskich kancelariach przestrzega się prawa (sic!) pracy i zatrudnia ludzi za godziwy hajs i na właściwych umowach, to źle myślicie. Po studiach poszłam więc grzecznie na etat w korpo, żebyśmy mieli z byłym mężem z czego żyć. Potem hajs też był potrzebny, był rozwód i trzeba było zarabiać na swoje jednoosobowe gospodarstwo domowe. Korpo trzeba było pokochać, a przynajmniej polubić, bo przecież gdybym je znienawidziła, to strasznie trudno byłoby mi chodzić do pracy.
czytaj także
Nie da się jednak ukryć, że takie korpo to trochę nuda. Codziennie robię prawie to samo, z tymi samymi ludźmi, przez osiem godzin. Wokół mnie szara biurowa wykładzina, wielkie okna, przez które widać jakieś parkingi i inne nudne biurowce. Na podwieszanym suficie rząd jasnych lamp, ładne przegrody między stojącymi naprzeciw siebie biurkami – bo kto chce całymi dniami gapić się zza monitora, jak koleżanka z pracy próbuje wydłubać sobie dyskretnie spomiędzy zębów resztki lunchu od „Pana Kanapki”?
Szefowie to mili ludzie, tacy jak my, tylko lepiej zarabiają. Praca niby nie jest jakimś głupim wprowadzaniem danych ani call center, ale jednak codziennie ten sam rozkład, ci sami ludzie przynoszą podobne cyferki, trzeba tak samo coś zamówić, identycznie jak wczoraj to opisać, odebrać dwa podobne telefony i wykonać trzy kolejne.
Zimą robi się ciemno po 15.00. Wstaję wtedy z ergonomicznego krzesła, podchodzę do wielkiej szklanej ściany, bo właściwie w biurze nie ma okien, jest szklana ściana. Obserwuję budynek naprzeciwko. Wszędzie pali się światło, pięter jest kilkanaście, może więcej? Patrzę na inne biura, inne open space’y. Ludzie siedzą przy takich samych biurkach jak ja. Opieram czoło o szybę, może na którymś piętrze będzie coś nowego. Nigdy nic ciekawego się nie dzieje. Wszyscy klepią w komputery. Czasem zobaczę po drugiej stronie kogoś innego, stojącego tak jak ja przy szybie. Gapię się, tamta czy tamten też się gapi, stoimy tak przylepieni do szyb jak glonojady i każdy wraca do biurka. Tyle.
Pasztet, Iron Majdan i Beata Kozidrak. Weekend z życia wielu lewicowych studentów
czytaj także
Potem jadę do domu tramwajem. Codziennie tak samo. Mijam te same ulice, w tramwaju migają te same twarze. Wracam do tego samego mieszkania. Odgrzewam jakieś żarcie, jem przy komputerze, oglądając seriale. Potem kąpię się, idę spać i rano wstaję do korpopracy. Nie wiem jak inni, ale ja po kilku latach dostaję lekkiego pierdolca.
I wtedy pojawia się Tinder. W biurze często mam czas. Czasem robię coś przez dwie godziny, a kolejne sześć się nudzę. Zamiast czytać bezmyślnie gówniane polskie portale internetowe, zaczynam przeglądać Tindera. Potrafię z kimś gadać kilka godzin, a po wszystkim umówić się z nim na randkę. Zamiast do siebie, jadę do knajpy. I zdarza się, że potem przyprowadzam kogoś do domu. Albo spędzam noc poza domem. Dwa, trzy, czasem cztery razy w tygodniu.
Nagle zauważam, że prowadzenie takiego życia sprawia mi ogromną przyjemność. Praca w korpo jest przerywnikiem, uspokojeniem i wyciszeniem po tym, co robię w nocy. Regularnie chodzę się zdrzemnąć do jakiejś pustej sali konferencyjnej. Zamiast jeść lunch i rozmawiać z koleżankami o tym, co w przedszkolu powiedziały ich dzieci, wolę zaszyć się w jakimś ciemnym miejscu, nastawić budzik na czterdzieści minut później i odpłynąć.
Leksykolożka, couchsurferka i korposuka, czyli „Słownik nazw żeńskich polszczyzny”
czytaj także
Korpo staje się bezpieczną, nudną przystanią. Życie jest gdzie indziej.
Zaczynam stale nosić w torebce szczoteczkę do zębów i majtki na zmianę. Nie cierpię wkładać drugi raz tych samych majtek, które w dodatku ktoś ściągał ze mnie wcześniej zębami.
W biurowej szafce trzymam czyste bluzki i sukienki. Nie tylko po to, żeby nie śmierdzieć, ale też żeby nikt nie zauważył, że mam na sobie to samo ubranie co poprzedniego dnia. Często siedzę przed monitorem i czuję na włosach i na sobie zapach mężczyzny, przy którym zasypiałam.
Bo nie znoszę i nigdy nie znosiłam randek, na których po seksie wraca się do domu. Jeśli idę do łóżka, to raczej z kimś, kogo lubię. A jak go lubię, to chcę go przytulić i przy nim zasnąć. Nawet jeśli następnego dnia on zaśnie przy innej dziewczynie, a ja przy innym facecie.
czytaj także
Cudownie jest tak przyjść po fajnej randce do pracy. Siadam przy biurku, odpalam kilka aplikacji i udaję, że gapię się w ekran. A w głowie mam flashbacki z poprzedniej nocy. Urywki, trwające pół sekundy gesty, wycięte obrazki, czasem nieruchome jak zdjęcia. Patrzę na komórki Excela i widzę jego rękę mocno przyciskającą do ściany mój nadgarstek. Otwieram po kolei maile. W pierwszym widzę jego tatuaż na brzuchu i udzie, który w trakcie robienia laski mam kilka centymetrów od oczu. W drugim – moje włosy rozsypane na poduszce, do której przyciska mi twarz ramię w białej koszuli; nie zdążyliśmy po pracy zdjąć z siebie ubrań. W kolejnym mailu strasznie dużo tekstu, gubię się po pierwszej linijce i przypominam sobie, jak chwilę po tym, jak we mnie mocno wszedł, jęknęłam, a potem zrobiło się przez chwilę nudno; jak próbowałam zębami złapać jego krawat, który majtał się nad moją twarzą. Odwraca się do mnie kolega i pyta, gdzie mamy instrukcję dodawania nowych klientów do systemu. Musi dwa razy powtórzyć pytanie, zanim wyślę mu linka do folderu. Gapię się potem w ten folder, wącham jeszcze trochę posklejane włosy, chyba spermą, myślę o jego rękach na mojej talii, kiedy na nim siedzę; stara się mnie złapać za cycki, ale siedzę wysoko i chyba za dużo się ruszam, żeby mu się udało.
Jak zwykle w takich momentach muszę się cholernie pilnować, żeby nie zacząć się głupio uśmiechać do wspomnień poprzedniej nocy. Czasami nie mogę przestać o tym myśleć. Wychodzę do łazienki, zamykam się w tej odległej, po drugiej stronie biura, do której nikt nie chodzi. Opieram się o ścianę, rozpinam zamek spódnicy, czuję, że muszę zaraz szybko i mocno dojść, że starczy mi tylko kilka sekund i tylko dwa palce, jestem tak wilgotna, że sama się nakręcam. Przygryzam własną pięść, żeby nie wydać żadnego dźwięku. I tak jest pusto i nikt nie usłyszy. Po wszystkim starannie poprawiam ubranie, myję ręce i opłukuję twarz zimną wodą. Po kilku sekundach przestaję się rumienić i uśmiechać. Wychodzę z poważną miną, wracam do swojego biurka, siadam do komputera. Bo kiedyś muszę przeczytać te cholerne maile, w których wcale nie ma tych seksownych obrazków, tylko prośby o wysłanie planu szkolenia na przyszły tydzień i inne bzdury.
czytaj także
Potem odpisuję, przeglądam raport z poprzedniego dnia, nic ciekawego, podaję szefowi kilka cyferek, o które prosi, szukam kolejnych, które mam wysłać na komunikatorze. Na telefonie zapala się dioda. Dostaję wiadomość. Mój wczorajszy towarzysz pisze, że znowu chciałby mi się spuścić do ust. Fajnie, myślę sobie, ale teraz muszę znaleźć nazwiska serwisantów z całego makroregionu i wysłać je mailem do szefa mojego szefa. Najwyraźniej nie chce mu się szukać, w końcu jest szefem. Znajdę, powysyłam i jeszcze dodam ich maile i telefony do Excela. Ignoruję wiadomość o spuszczaniu się do ust. Teraz jest czas dla korpo. Odpiszę za godzinę.
Po 15.00 sięgam po telefon, facet, z którym widzę się wieczorem, pyta, czy przyjechać po mnie po pracy. Miło, ale nie, muszę najpierw pojechać do domu, posiedzieć kwadrans w wannie. Zmyć z siebie jednego mężczyznę, żebym mogła się ubrudzić drugim. Spotykamy się dopiero o 21.00. Oglądamy u niego Grę o tron i idziemy do łóżka. Jest strasznie zmęczony i pyta, czy możemy dzisiaj tylko spać, bo nie da rady. Spotykamy się od trzech miesięcy, lubię go. Jasne, że możemy. Rano robi mi śniadanie i zawozi mnie do pracy. Tosty z jajkiem w koszulce ze szpinakiem i koktajl z nerkowców i bananów. Nie powiem mu tego, ale gotuje lepiej, niż się pieprzy. Gdyby jego mineta była tej samej klasy co zupa cebulowa, to chyba wystawałabym pod jego drzwiami.
czytaj także
W pracy nikt o Tinderze nie wie. Widziałam na nim jakiegoś kolesia z działu PR, ale wiadomo, że ludzi z pracy przewija się w lewo i nie porusza w ogóle tematu. Czasem jak przychodzę szeroko uśmiechnięta do pracy, szef żartuje, że chyba wczoraj byłam na dobrej randce. Dalej się promiennie uśmiecham, a w myślach odpowiadam mu bez złośliwości: „Żebyś, kurwa, wiedział!”.
Tylko raz świat dzienny i nocny się przenikają.
Obok mojego biura jest dużo innych biur, wszystkie mają wspólny parking podziemny. Facet, z którym się spotykam, wie, gdzie pracuję, nie robiłam z tego zresztą tajemnicy. Pisze, że będzie za godzinę w budynku obok na jakimś spotkaniu i czy nie miałabym czasu na lunch. Czytam jego wiadomość, dojadając przy biurku resztki sałatki. Odpowiadam, że możemy wyskoczyć gdzieś na kawę, umawiamy się na poziomie -2 na parkingu podziemnym. Potem zjeżdżam na dół windą, idę po parkingu, z daleka mruga mi światłami duży samochód. Wsiadam do środka, bez słowa zaczynamy się całować.
czytaj także
Parking niby w środku dnia jest pustawy, ale nie mogę tam zupełnie odpłynąć. Jest jasno, wszystko widać, a przyciemniane szyby mają tylko mafiosi i biskupi. Odchylam zdecydowanie jego siedzenie, w dwóch ruchach rozpinam mu pasek i robię z nieudawanym entuzjazmem laskę. Schylona poniżej poziomu okien, jestem niewidoczna z zewnątrz. Potem znów długo i czule się całujemy.
Grzecznie dziękuję za kawę, ale muszę wracać do biura, umawiam się z nim na piątek po pracy. Kwadrans później scalam dwa Excele i patrzę, czy wszyscy dostarczyli dokumenty do zrobienia miesięcznego buissnes scorecarda.
czytaj także
Zaczynam uwielbiać tę mieszankę dziennego korpożycia i nocnego tinderżycia. Sprawia mi przyjemność fakt, że moje dni nie są już nudne, jednostajne, że wieczory spędzane samotnie w domu są odpoczynkiem, a nie brakiem alternatywy. Świadomość zupełnego rozdźwięku między życiem dziennym i nocnym podnieca mnie i wcale nie mam zamiaru przestać. Tak trzeba żyć. I tak trzeba pracować. Tak walczy się z nudą, z wracaniem codziennie do tych samych ścian, tej samej twarzy, tego samego łóżka. Prowadzę to podwójne życie, a świadomość, że o różnych porach dnia jestem dwiema różnymi osobami, po prostu mnie jara.
Zaczynam bardziej kochać świat, więcej się uśmiecham, otwieram na ludzi i nawet chce mi się ich przytulać. Jest jak po MDMA. Tinder uzależnia. I gdzieś mam to, że przecież inni mogą robić podobne rzeczy. Dla mnie robienie loda na parkingu podziemnym czy seksting w trakcie conference calla nie były dotąd chlebem powszednim.
Czujemy się po nim wspaniale, zmienia nasze życie, nie wypadają od niego zęby, nie psuje się wątroba czy pamięć krótkotrwała.
Jeśli Tinder jest jak narkotyk, to można go brać długo, bez widocznych konsekwencji i czuć się po nim absurdalnie dobrze. Nie mam następnego dnia bólu głowy ani zejścia. Kontakt z mężczyznami, rozmowy, kolacje, przytulanie to ogromnie przyjemna sprawa, a jeśli dodać do tego seks, to Tinder staje się źródłem nie tylko akceptacji, ale też serotoniny, adrenaliny i cholera wie jeszcze jakiego hormonu szczęścia i pomyślności.
Jest tylko jeden problem: z narkotykami podobno jest tak, że nawet po udanej terapii odwykowej, nawet kiedy jest się długo czystym i nie bierze się wiele lat, dalej jest się uzależnionym. Bo ćpunem czy alkoholikiem zostaje się już całe życie. Boję się, że Tinder działa tak samo. Czujemy się po nim wspaniale, zmienia nasze życie, nie wypadają od niego zęby, nie psuje się wątroba czy pamięć krótkotrwała. Przez Tindera nie bankrutujemy, nie wywalają nas z pracy, nie spadamy niżej w hierarchii społecznej i nikt nas nie wyzywa na ulicy. Ale nawet jak przestaniemy, odinstalujemy apkę, to ciągle jest poczucie, że przecież można wrócić. Bez przesady, nie tak jak kiedyś, bez ekscesów. Po prostu na jedną randkę, bez szaleństw, tylko raz. Tak podobno tłumaczą się przed sobą narkomani czy alkoholicy. Jeden strzał, a potem jestem czysty. Jeden drink, a potem znowu nie piję.
Na to uzależnienie nie ma odtruwania, nie dają metadonu, nie ma stowarzyszenia anonimowych tinderoholików. Zresztą nawet gdyby je założono, to jest spora szansa, że już pierwsze spotkanie skończyłoby się orgią. Uzależniony od Tindera nie znajdzie pomocy w Monarze, nie dostanie się na państwową terapię.
Ja poszłam do terapeuty, gdy w pewnym momencie uznałam, że może za dużo czasu spędzam na randkach, i trochę się zmartwiłam. Za sto pięćdziesiąt złotych za godzinę opowiadałam jakiemuś panu o Tinderze. Terapeuta zdiagnozował u mnie uzależnienie od seksu. Od razu pomyślałam: panie, nie tędy droga. Mogę się tylko przytulać i chodzić na randki. Nie chodzi o seks. Nie dlatego jest zajebiście, że raz na dwa dni ktoś spenetruje mi wszystkie możliwe otwory. Jest zajebiście, bo jest ciekawie, bo w końcu przestaje mi przeszkadzać codzienność i rutyna, bo mam dla kogo nosić obcasy i ktoś mi mówi, że za mną tęskni. Bo w końcu życie przestaje się kręcić wokół pracy. Tinder jest dla mnie lekarstwem na nudę i na samotność. Seks to produkt uboczny. Za taką terapię dziękuję bardzo, wypisuję się po trzech spotkaniach. Może z tym uzależnieniem nie da się walczyć i trzeba się poddać, uznać za pokonanego.
Opór jest daremny.