Rodrigo Duterte obiecał, że w pół roku wybije sto tysięcy dilerów i narkomanów. Filipińczycy wybrali go na prezydenta.
23 lipca 2016, Manila, Filipiny. Jennelyn Olaires, młoda kobieta z potarganymi włosami i dziarą na ramieniu ściska bezwładne ciało swojego partnera, Michaela Sairona. Koszulka chłopaka jest przesiąknięta krwią. Na jezdni leżą klapki, z których wyskoczył Michael, kiedy dopadły go strzały samozwańczego szwadronu śmierci. Obok klapek karton z napisem „Jestem dilerem”.
Świeżo upieczony prezydent Filipin Rodrigo Duterte egzekucję szanuje i popiera, nie rozumie tych wszystkich „melodramatów” wokół zdjęcia zastrzelonego rikszarza. Do dziś na ulicach filipińskich miast znaleziono ponad 1800 zwłok i pokrwawionych kartonów z napisami „diler”, „ćpun”, „narkoman”. Duterte realizuje w ten sposób swoje wyborcze obietnice sprzed kilku miesięcy.
PKB to nie wszystko
Jak doszło do tego, że po ulicach Manili latają bandy uzbrojone w broń automatyczną i polują na ludzi używających i sprzedających narkotyki? Duterte zobowiązał się w kampanii wyborczej, że wybije w pół roku 100 tysięcy „kryminalistów”, a ich zwłokami nakarmi ryby z Zatoki Manilskiej. Co na to Filipińczycy? Wybrali go na prezydenta.
Zaczarował ich programem wyborczym? Raczej nie. W zasadzie to nawet go nie miał. Planami gruntownych reform? Też nie. Duterte jest spoza establishmentu i obiecał, że rozpieprzy sitwę trzymającą Filipiny w rękach bogatych elit. Rzucił jeszcze trochę bluzgów i to wystarczyło.
Dla ekspertów wpatrzonych we wskaźniki PKB decyzja Filipińczyków musi wydawać się szaleństwem. Sześcioletnia kadencja poprzedniego prezydenta Benigno Aquino to ciągły wzrost. I to niemały, bo wynoszący aż 6,4% rocznie. Wschodzący tygrys Azji Południowo-Wschodniej – tak o Filipinach pisze od kilku lat prasa ekonomiczna. Tyle dobrych wieści z wyspiarskiego kraju zamieszkiwanego przez blisko sto milionów osób. Tych gorszych jest znacznie więcej.
Kiedy PKB rosło wskaźnik ubóstwa ani drgnął – od 2009 do 2015 roku 26,3% wszystkich Filipińczyków żyje w biedzie. Prawie jedna trzecia całej ludności nie jest w stanie utrzymać siebie i swoich rodzin. Jednocześnie bombardowana była przez te sześć lat propagandą sukcesu. Nic nie wkurza chyba tak bardzo, jak rozdźwięk między opowieściami o zielonej wyspie a realną pustą lodówką. Frustracja musi się gdzieś rozładować. Skoro jest tak dobrze, to dlaczego u mnie jest tak do dupy? Ktoś musi albo kraść, albo kłamać – zastanawiali się Filipińczycy.
Duterte mówił, że kradną i palcem wskazywał na „imperialną Manilę” – stołeczną elitę. Rozwarstwienie klasowe rzeczywiście silnie pokrywa się z lokalnymi różnicami pomiędzy wyspami Filipin. W Manili wzrost gospodarczy był przez lata aż czterokrotnie większy niż np. w Mindanao, skąd pochodzi obecny prezydent.
Do pełnego obrazu Filipin trzeba dodać jeszcze wszechobecną korupcję, rosnącą przestępczość i problem z narkotykami. Corruption Perception Index z 2015 roku oznaczył Filipiny jako kraj wysoce skorumpowany, wspólnie z Meksykiem wylądował na 95 miejscu rankingu (na 168 możliwych). W statystki dotyczące przestępstw aż trudno uwierzyć – w 2012 roku zgłoszono ich trochę ponad 200 tysięcy, dwa lata później było ich o milion więcej!Liczba zabójstw w ciągu ostatnich czterech lat wzrosła o 40%. Według szacunków aż 1,3 miliona Filipińczyków regularnie używa narkotyków. Przy stumilionowej populacji nie jest to jakoś zatrważająco wysoka liczba, ale warto zaznaczyć, że kiedy mówimy o filipińskich narkotykach, to w 9 na 10 przypadkach chodzi o shabu, czyli metamfetaminę. Jak widać, nie samym PKB człowiek na Filipinach żyje.
Punisher z Davao
Na horyzoncie tegorocznej kampanii wyborczej pojawił się facet, który porządek w mieście zaprowadza, jeżdżąc na Harleyu z przypakowanymi ziomkami. Legenda głosi, że jako burmistrz Davao, którym rządził przez 22 lata, podczas jednego ze swoich patroli zmusił faceta do zjedzenia zapalonego szluga – bo palił w miejscu dla niepalących. Dla wielu Filipińczyków maczystowski Duterte jest idealną odpowiedzią na lata frustracji we wnętrzu wschodzącego tygrysa Azji Południowo-Wschodniej.
Na Amazonie ciągle można kupić koszulki z czachą Punishera albo żelazną pięścią w barwach Filipin. Na tabletach i komórkach można zagrać w kilka gier i pozabijać różnej maści degeneratów jako Duterte. Ot, takie proste gierki, w których chodzi o to, żeby rozstrzelać nadciągających z prawej strony ekranu złodziei i narkomanów. Te osobliwe gadżety to nie wszystko, co zostawił po swojej kampanii Rodrigo Duterte.
Dziennikarze i publicyści analizujący bogatą listę skandali i oskarżeń rzucanych pod adresem Duterte nie mogli zdecydować się, czy jest on filipińskim Punisherem, Brudnym Harrym, czy Trumpem Wschodu. Jakkolwiek kusząca byłaby propozycja, żeby zrównać go z amerykańskim rekinem biznesu, to między prezydentem z Filipin a Donaldem Trumpem jest zasadnicza różnica. Ten pierwszy nie rzuca słów na wiatr. I w tym cały problem.
Masowe morderstwa dilerów i użytkowników shabu nie zaczęły się po przejęciu prezydentury przez Duterte. Już jako burmistrz Davao przyzwalał na działalność regularnych szwadronów śmierci. Human Rights Watch prowadzi wieloletnie śledztwo, które ma dowieść, że Duterte nie tylko publicznie popierał te zabójstwa, ale koordynował całe przedsięwzięcie.
Kiedy filipiński Punisher dowiedział się, że Human Rights Watch prowadzi śledztwo w jego sprawie, wysłał list do pracowników tej organizacji. „Chcecie zobaczyć jak wygląda sprawiedliwość w moim stylu? To przyjedźcie do Davao na Filipiny i spróbujcie wziąć tu narkotyki. Sam was publicznie zamorduję” – odgrażał się Duterte.
Katalog obelg, wyzwisk i niewybrednych komentarzy maczystowskiego prezydenta nie ogranicza się jedynie do użytkowników substancji psychoaktywnych. W czasie kampanii wrócił do sprawy tragicznych wydarzeń z 1989 w Davao – 16 więźniów zbiegło z kolonii karnej, brutalnie zgwałciło i zamordowało australijską zakonnicę, Jacquelina Hamil – tylko po to, żeby rozbawić tłum swoim „żartem”: „Ona była taka piękna. Jako burmistrz powinienem być pierwszy w kolejce [do gwałtu]”. Poczucie humoru trafiło w filipińskie gusta, bo zaraz po tym predatorsko-nekrofilskim występie Duterte zanotował wyraźny wzrost w sondażach.
W wyścigu o prezydenturę nie przeszkodziło mu również nazwanie papieża skurwielem, a biskupów skurwysynami – albo na odwrót. 83% Filipińczyków deklaruje się jako katolicy, ale nie mieli mu tego za złe. Jednak tym, co naprawdę pozwoliło zdobyć serca populistycznych wyborców były sadystyczne fantazje o mordowaniu narkomanów. W kampanii setki razy powtórzył, że wypełni Zatokę Manilską ich zwłokami, a już jako prezydent namawiał swoich zwolenników, żeby zabili uzależnionych od narkotyków – wyręczając z tego przykrego obowiązku ich rodziny .
Duterte jest też mocno niepocieszony faktem, że od 2006 roku filipińskie sądy nie mogą skazać nikogo na karę śmierci. Obiecał swoim wyborcom, że przywróci ją w nowym wydaniu. „Po tym, jak już się człowieka powiesi, będzie jeszcze druga część – oderwanie głowy od reszty ciała.” – zapowiedział prezydent Filipin.
Reakcja
Kiedy dziś czyta się przedwyborcze artykuły publicystów zaniepokojonych rosnącą popularnością sadysty i mizogina Duterte widać w nich tę samą logikę, która bije z tekstów o kandydacie republikanów w amerykańskich wyborach. Może jest szalony, ale jak zdarzy się tak, że wybiorą go na prezydenta, to na pewno się uspokoi.
Cóż, nie uspokoił się wcale, wybił już blisko dwa tysiące osób i nic nie wskazuje, że ktoś jest w stanie go powstrzymać. Od objęcia władzy przez Duterte w ręce policji oddało się 125 tysięcy dilerów i użytkowników shabu. Alternatywą dla serii z karabinu są skrajnie przepełnione więzienia, zupełnie nieprzygotowane na przyjęcie tak dużej liczby nowych osadzonych.
Organizacje pozarządowe zajmujące się narkotykami najpierw oburzyły się tym, co dzieje się na Filipinach, a później faktem, że ONZ nie robi nic, żeby zatrzymać morderstwa na ulicach Manili. Ponad trzysta NGO-sów (w tym Krytyka Polityczna) podpisało się pod listem do Biura Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) i Międzynarodowej Rady Kontroli Narkotyków (INBC). „Wzywamy organy ONZ zajmujące się kontrolą narkotyków do publicznego potępienia tego okrucieństwa dziejącego się na Filipinach. Zabójstwa nie są prawomocnym sposobem kontroli narkotyków” – powiedziała Ann Fordham, szefowa International Drug Policy Consortium i jedna z sygnatariuszek listu.
Po dwóch dniach przyszły odpowiedzi z biur ONZ. „Wspólnie z Sekretarzem Generalnym ONZ potępiam jakiegokolwiek wsparcie dla bezprawnych zabójstw, które są nielegalne i łamią podstawowe prawa i wolności” – czytamy w liście Juriego Fedotowa, szefa UNODC. Werner Sipp z INCB odpisał w podobnym tonie: „Rada jest zdania, że jeśli doniesienia [dot. zabójstw] się potwierdzą, to byłoby to poważne złamanie zobowiązań prawnych, którym podlegają Filipiny jako sygnatariusze trzech konwencji narkotykowych ONZ oraz szeregu innych prawnych dokumentów”.
Co na to Duterte? Jeszcze przed zajęciem oficjalnego stanowiska przez oenzetowskich oficjeli, powiedział im, co o nich myśli. „Pierdolcie się, Organizacjo Narodów Zjednoczonych. Nie potraficie zatrzymać rzezi na Bliskim Wschodzie. Nie kiwnęliście nawet palcem, jak w Afryce mordowano Czarnych. Więc teraz też się zamknijcie” – powiedział po złożeniu prezydenckiego ślubowania. A kiedy listy Sippa i Fedotowa do niego już dotarły, zaprzeczył, żeby filipiński rząd miał cokolwiek wspólnego z zabójstwami. W swoim stylu zwyzywał ONZ od kretynów i pogroził, że wyprowadzi swój kraj z Organizacji Narodów Zjednoczonych. Reuters donosi, że na pytanie o konsekwencje swoich działań Duterte miał odpowiedzieć: „Jakie konsekwencje? Gówno mnie one obchodzą!”.
**Dziennik Opinii nr 237/2016 (1437)