Nie chcę studiować na uniwersytecie, na którym profesorowie wykorzystują swoją pozycję, by dyskryminować i upokarzać studentki, doktorantki i doktorki ze względu na ich płeć, wygląd, wiek lub poglądy. Nie wyrażam na to zgody. Mam nadzieję, że nie jestem w tym odosobniona.
Adam Poprawa, etatowy pracownik naukowy Uniwersytetu Wrocławskiego, krytyk literacki, juror poetyckiej nagrody fundowanej przez publiczną instytucję, postanowił włączyć się do niedawnej dyskusji o poezji i sposobie działania w polu literackim Marcina Świetlickiego, odnosząc się do artykułów mojego i Emilii Konwerskiej. Ponieważ jednak znajduje się wyżej w zawodowo-uczelnianej hierarchii i nie ma ochoty traktować argumentów doktorantki i nieetatowej doktorki na równi czy w ogóle poważnie, np. odpowiadając na nie jakkolwiek merytorycznie, zrobił to przez osobiste upokorzenie nas oraz oddanie samemu sobie pokłonu i należytego uznania. Tekst jest obroną nie tylko Świetlickiego, ale i wartości, które mu – i towarzyszącym mu od lat 90. krytykom oraz dużej części środowiska – przyświecają. Jest więc obroną siebie i swojej formacji pokoleniowej, nowo ukształtowanej klasy, oraz umożliwiającego jej ukształtowanie systemu – w sektorze nauki: skrajnie nierównych relacji uniwersyteckich i środowiskowych, które utrzymują się przez dyskryminację i wyzysk.
czytaj także
Już na wejściu profesor nazywa więc mnie „taką parytetową dzierlatką”, a moje imię rozgrywa jako „zasłonę ułudy”, bo w końcu gra imionami i nazwiskami jest taka zabawna i merytoryczna, prawie tak samo jak protekcjonalne podkreślanie na wejściu płci i wieku oponentki. Następnie wmawia mi widzenia, uniesienia i „mówienie językami” – wykorzystuje zatem typowy patriarchalny i pseudooświeceniowy mechanizm odwołania do emocji i nieracjonalności w celu zdyskredytowania argumentów przeciwniczki – działając na wiekowej i sprawdzonej w bojach zasadzie typu: „na pewno ma okres!” lub „to wiedźma!”. Wprawdzie profesor, zgodnie z prawdą, przyznaje, że nie zrozumiał tekstu, ale wini za to irracjonalny rzekomo tekst, bo przecież nie siebie. Rzecz w tym, że krytyk tak naprawdę nie jest świadomy podstaw myślenia społeczno-politycznego, które dla niego rzeczywiście muszą być jakąś czarną magią – tyle że to wynik jego perspektywy klasowej, a nie czarów – a odsądzanie mnie od zmysłów służy mu ukryciu interesu klasowego, który go prowadzi. Z perspektywy zawodowej i klasowej opłaca mu się bagatelizować argumenty polityczne – dzięki temu hamuje możliwość zmian, przenosząc konflikt polityczny na płaszczyznę tożsamościową (płeć, imię) i osobistą, przez co utrzymuje przekonanie o apolityczności i aklasowości literatury, które z kolei w oczywisty sposób działa na rzecz beneficjentów systemu. Jest wytworem systemu (paradygmat romantyczny przemielony przez patriarchalny neoliberalizm jest jego matrycą rozumienia), ale i jego wytwórcą (przekazuje tę matrycę studentkom i studentom – tożsamościowo, wykluczająco i z perspektywy klasy średniej jako obowiązującej).
Dlatego kolejnym „argumentem” staje się dla niego wygląd autorki i stopień naukowy: profesor wyznaje, że gdy patrzy na zdjęcie Emilii Konwerskiej, przeszkadza mu jej „ładny, promienny” uśmiech, bo przecież prekariat się nie uśmiecha, podobnie osoby walczące o jego prawa. Dalej bardzo chciałby wytłumaczyć krytyczce głębię poezji Świetlickiego, ale tego nie robi, bo „zgrzeszyłby nadmiernym idealizmem”. Widocznie strach przed karą od Boga (w tekście pojawia się nie tylko mówienie językami, ale i Pius IX czy św. Juda Tadeusz) jest większy niż szacunek do drugiej osoby. Całość opatrzył krytyk niewyobrażalnie protekcjonalnym, seksistowskim tytułem „Emilia próbuje, ale nie pojmuje”. Wytyka też Konwerskiej, że napisanie przez nią doktoratu to cud: stopień naukowy otrzymała więc niezasłużenie.
czytaj także
Pisze to profesor, a zatem osoba, która ma prawo decydować o przyznaniu stopnia naukowego: pisze to profesor, który nie czytał doktoratu, nie był na obronie, a wnioskuje to wszystko z jednego felietonu, którym poczuł się osobiście urażony, i z wyszukanego w biogramie krytyczki tematu doktoratu. Profesor publicznie podważający stopień naukowy doktorki na podstawie tematu jej doktoratu tuż po tym, gdy oskarżył ją o uśmiech na zdjęciu – trudno o jaskrawszy przykład skrajnie nieetycznej próby nadużycia władzy i niekompetencji związanej ze swoją pozycją.
Po przeczytaniu jego tekstu bardzo nie chciałabym być studentką pana profesora – nie czuję się bezpiecznie przy osobie jawnie stosującej metody dyscyplinowania przez stygmatyzację i pogardę.
Także klasową. Profesor wytyka bowiem środowisku „Krytyki Politycznej” brak kontaktu z „ludem”. Ułomnie stara się dowieść, że z pewnością ma więcej od tego środowiska do czynienia z „ludem”, bo „lud” – pod postacią majstra – pracuje dla niego i odnawia mu mieszkanie. Jeśli po żałosnej krytyce uśmiechu ze zdjęcia i protekcjonalnego podważania stopnia naukowego na podstawie odwołania do własnego stopnia mogło stać się jeszcze wstrętniej, to właśnie się stało. Otóż gdy pan profesor zatrudnia pracownika do odnowienia mieszkania, to nie ma do czynienia z „ludem”, lecz z pracownikiem najemnym stojącym z automatu w pozycji podporządkowanej. Rozmowa profesora z pracownikiem odnawiającym mu mieszkanie nie ma więc nic wspólnego z komunikacją czy z równym, konsensualnym kontaktem, bo dokonuje się w ramach skrajnie nierównych relacji pracy (pracodawca – pracownik) i w obrębie, szerzej, skrajnie nierównych relacji społecznych (inteligencja – „lud”). Fakt, że profesor uznaje to za kontakt z „ludem”, co więcej, że wytacza to jako argument przeciwko niezatrudnionej doktorantce i doktorce – świadczy tylko o tym, jak potwornie klasistowskie, elitarystyczne, wyizolowane społecznie myślenie wyrabia w nim jego formacja. Oto przybył wielki pan, romantyk, i uciął sobie pogawędkę z „ludem”, a potem wprowadził go do swojego tekstu, żeby pokazać, jaki to on jest otwarty na „lud”. To prymitywna uzurpacja wynikająca także z niezrozumienia celów lewicowej polityki, przypisująca jej jako cel fraternizację.
Jednym słowem: seksizm, klasizm, wyrosłe z przekonania o własnej superwartości, wspartej głównie na społecznym prestiżu własnego zawodu i stopnia naukowego; wszystko to przykryte pretensjonalnym, poststrukturalistycznym stylem pełnym charakterystycznych dla tego myślenia „ironicznych” gierek językowych, które mają stwarzać wrażenie dystansu, a w istocie przykrywają wkurw i realny – polityczny! – strach przed zmianami i deklasacją. Problem w tym, że tekstów o polityczności i polityce literatury trochę już powstało, i warto, żeby panowie z uniwersytetu jednak z nimi się zapoznali, by zrozumieć, o czym piszą młodsze krytyczki. Studia postkolonialne i postzależnościowe też nie są nowością, podobnie jak te feministyczne; antropologia literatury również ma sporą bibliografię; nie mówiąc o socjologii literatury, która przerabiana jest w ramach teorii literatury na polonistyce, trzeba by zatem coś o niej wiedzieć i choćby umieć merytorycznie ją skrytykować, skoro już dostaje się za to regularne wynagrodzenie z publicznych pieniędzy.
Warto może tu dodać, że promotorem doktoratu Emilii Konwerskiej był prof. Sławomir Buryła, a recenzentką i recenzentem – prof. Inga Iwasiów i prof. Przemysław Czapliński. I to z nimi powinien Poprawa porozmawiać w kwestii zasadności przyznania stopnia doktorki krytyczce, zamiast upokarzać ją w publicznym tekście wyłącznie mocą własnego, okazuje się – wątpliwego – autorytetu. Ale profesorkę i profesorów trudniej byłoby dyskryminować ze względu na wiek, uśmiech na zdjęciu czy stopień naukowy, a argumentów merytorycznych do rozmowy wrocławski krytyk po prostu tu nie ma.
U Poprawy widać zwyczajne braki w wiedzy. Argumenty, które miały stanowić intelektualną dyskredytację krytyczki, w istocie obnażają ignorancję badacza. To o tyle zatrważające, że jako pracownik naukowy krytyk przekazuje swoją wiedzę (i niewiedzę) studentkom i studentom i w dużej mierze wpływa na ich – oraz w sposób pośredni uczennic i uczniów w szkole – myślenie. Łącznie z ignorancją idzie jawna pogarda, protekcjonalizm i poczucie wyższości. Wszystko to jest absolutnie niedopuszczalne. Chyba że humanistyczna uczelnia nie ma kształtować współodczuwania i współbudowania lepszej wspólnoty, lecz samozadowolenie jej pracowników ze stopniami naukowymi, w większości białych heteroseksualnych Polaków z klasy średniej. Ale tylko pracowników naukowych, bo już technicznych oczywiście nie: sprzątanie uczelni w ramach outsorcingu na umowie o dzieło to przecież nic prestiżowego. Ale przynajmniej panowie mają dzięki temu kontakt z „ludem”, więc mogą odgrażać się lewicy: przecież u nas pracują w bardzo złych warunkach sprzątaczki i ja z nimi czasem zamienię słówko, więc mam do czynienia z „ludem”! Argumenty pana profesora fetyszyzują klasę ludową i same autorki: uderzają w ich cechy (fizyczne, imiona, wykształcenie), zamiast w ich teksty.
Demokracja liberalna po 1989 r. narzuciła literaturze rolę uświęconego przekaźnika treści pożądanych w patriarchalno-kapitalistycznym układzie pod zasłoną ich rzekomej uniwersalności i apolityczności. Efektem takiego systemu jest Adam Poprawa. Jest nim też Marcin Świetlicki. W istocie nie chodzi bowiem o pojedyncze przypadki bucerki panów krytyków i poetów, o jakieś osobiste zatargi, lecz o cały system broniący takiego Świetlickiego pretensjonalnym piórem takiego Poprawy: system neoliberalny, klasistowski i seksistowski, dający krytykom możność decydowania i poczucie absolutnej władzy, którą wykorzystują przeciw osobom podporządkowanym ich decyzjom (poetkom, poetom, doktorantom, doktorantkom), bo mogą. Przyzwolenie na takie zachowania utrzymuje ten system w mocy. O tym był mój tekst o Świetlickim, to potwierdził swoim wyznaniem Adam Poprawa.
Ile wysiłku uprzywilejowanych panów, by ukryć swoje uprzywilejowanie, ile lat ciężkiego wbijania neoliberalnych narracji i środowiskowego przyzwolenia na dyskryminację oraz nadużywania swojej pozycji władzy, żeby pan Adam Poprawa mógł napisać taki tekst i go opublikować! I żeby spotkał się z poparciem części środowiska! Ale zasłużyłyśmy sobie: w końcu ja jestem dzierlatką, a Emilia Konwerska uśmiecha się na zdjęciu. Zasłużyły sobie także nienagradzane poetki: w końcu są poetkami. W konkursie poetyckim, w którym jurorem (obok pięciu krytyków i jednej krytyczki) jest Adam Poprawa, w tym roku nie została nagrodzona żadna poetka. Także w gronie zacnych panów wymienionych w tekście krytyka (Mickiewicz, Kołakowski, Głowiński, św. Juda Tadeusz) nie pojawia się żadna kobieta. Poza Emilią Konwerską i mną: pisząca kobieta to najwyraźniej niebezpieczeństwo. Panowie bardzo dbają o to, by homospołeczny układ się nie zawalił.
Jesteśmy totalnie przedmiotowo traktowane, skoro w każdej chwili w roli argumentu użyta może zostać nasza płeć, wygląd, imię, wiek i inne cechy dystynktywne, a – z braku naukowego stopnia lub z powodu niższej pozycji w hierarchii naukowej lub literackiej – nie mamy czym się bronić. Bo przecież nie merytorycznymi argumentami. A to od tych relacji zależy w końcu nasza przyszłość: w postaci zatrudnienia na uczelni czy otrzymania nagrody.
Bo też tym fetyszyzowanym i infantylizowanym przez krytyka „ludem” jest także Emilia Konwerska, która w wyszukanym przez krytyka biogramie pisze, że jest sekretarką. Jestem nim także ja, prekarna pracownica poezji, krytyczka z umową o dzieło za część tekstów (inne bezpłatnie, za „prestiż”), doktorantka niezatrudniona na uniwersytecie, prowadząca zajęcia i egzaminująca bez wynagrodzenia za wykonaną pracę, stygmatyzowana i dyskryminowana w środowisku i na uniwersytecie (tak, to profesor napisał o mnie „parytetowa dzierlatka” w publicznej wypowiedzi, a ktoś to bez problemu opublikował w magazynie literackim), walcząca co roku o stypendium, które należy się tylko wybranym (większość musi pracować gdzie indziej) – „lud” to ja i moje koleżanki, doktorantki, krytyczki, poetki, nie muszę zatrudniać osoby do odnowienia mieszkania, by się z nim spotkać. Klasistowskie twierdzenia profesora o „ludzie” są po prostu chorą zabawką dyskursywną uprzywilejowanego pana.
Na uniwersytecie nie może być miejsca dla tego typu wypowiedzi i traktowania – to oczywiste. Próbując ośmieszać nas i nasze wartości przez dyskryminację i upokorzenie, profesor w istocie ośmiesza stan polskiej nauki. Dlatego życzyłabym sobie, żeby Uniwersytet Wrocławski odciął się od tego tekstu i wyciągnął odpowiednie konsekwencje dyscyplinarne wobec swojego pracownika. Nie tylko bohaterki tekstu zostały tu potraktowane protekcjonalnie i z pogardą. To wypowiedź publiczna, w której etatowy pracownik uniwersytetu ujawnia swoją perspektywę – to perspektywa, która wspiera się na wykorzystywaniu swojej pozycji zawodowej do dyskryminowania i dyscyplinowania osób znajdujących się niżej w hierarchii. Mam nadzieję, że i środowisko literackie solidarnie stanie po odpowiedniej stronie, a Biuro Literackie zrezygnuje ze współpracy z krytykiem.
Nie chcę studiować i pracować naukowo na uniwersytecie, na którym profesorowie tak traktują studentki, doktorantki i doktorki. Nie chcę studiować i pracować naukowo na uniwersytecie, na którym profesorowie wykorzystują swoją pozycję klasową, zawodową, by ośmieszać, dyskryminować i upokarzać osoby znajdujące się niżej w pozycji władzy ze względu na ich płeć, klasę, wygląd lub poglądy. Nie chcę być częścią takiego środowiska literackiego.
Przyzwolenie na to to współudział w wykluczającym systemie, którego konsekwencją jest obecna autorytaryzacja władzy i instytucji publicznych. Walka z tym to nasz obowiązek: tylko tak możemy to zmienić.