Teatr

Aktor się obnaża. Ekonomicznie

Dług Jan Klata recenzja

W „Długu” Klata porzuca swoje dotychczasowe obsesje – przede wszystkim rezygnuje z narracji o Polsce, Polakach, Polkach i polskości. Z jakim skutkiem?

Kamienica na rogu Krakowskiej i Skawińskiej nie jest przestrzenią przyjazną teatrowi. Nie ma tu ani klasycznej kasy, ani porządnej szatni, a przede wszystkim nie może być mowy o foyer z prawdziwego zdarzenia. Widzowie tłoczą się w korytarzu – ci, którzy odebrali bilety, przez pewien czas nie mają się gdzie ruszyć i mieszają się z tymi, którzy nadal stoją w kolejce. Na znak bileterów cały tłum kieruje się w stronę sceny – ale najpierw musi pokonać wielką, krętą klatkę schodową. Dam się ponieść malkontenctwu i dodam, że wszystko to poprzedza wcale niełatwy spacer po rozkopanej ulicy Krakowskiej. A jednak to właśnie w znajdującym się tam Teatrze Nowym Proxima odbyła się chyba najbardziej wyczekiwana i najgłośniejsza premiera jesieni w stolicy Małopolski.

Kiedy siadałem na widowni, przypomniał mi się pewien filmoznawczy banał: pierwsze ujęcie mówi o filmie „wszystko”. W teatrze sprawa jest jeszcze ciekawsza – sporo mówi nie tylko to jak, ale też w którym momencie zaczyna się spektakl, gdzie są wtedy aktorzy, gdzie widzowie.

Czasem wystarczy jeden rzut oka, by rozpoznać kierunek, w którym podąży rozpoczynające się przedstawienie: niewielka scena otoczona z każdej strony dwurzędową widownią, nienumerowane miejsca, scenografia składająca się właściwie jedynie z czterech wysokich stolików, na których ustawione są „kryształowe czaszki”. A przede wszystkim nieustannie aktywni aktorzy, którzy trochę wskazują miejsca wchodzącym widzom, trochę ich zaczepiają, a trochę już grają.

Darzę szczególną sympatią artystów, którzy w podobny sposób myślą o teatralnej przestrzeni i czasie, dlatego to, co zobaczyłem w krakowskim Nowym – od pierwszego spojrzenia na aktorów aż po oklaski – wywołało we mnie dziwne połączenie déjà vu z szokiem poznawczym. Tym razem nie przyszedłem bowiem na spektakl Weroniki Szczawińskiej, Romualda Krężela czy Michała Buszewicza ani tym bardziej żadnej nowej, jeszcze młodszej artystki. W Teatrze Nowym Proxima z zaskakującej strony dał się poznać sam Jan Klata. Z korzyścią i dla siebie, i dla widzów.

Wystarczy spojrzeć na plakat, żeby się zorientować, że Dług, oparty na książce Davida Graebera, to szczególny spektakl Klaty. Pracujący zazwyczaj z wieloosobową obsadą reżyser tym razem ma do dyspozycji zaledwie czwórkę aktorów. Ale nie są to bynajmniej aktorzy przypadkowi. Marcin Czarnik bywał niemal jego porte-parole – Hamlet, Robespierre czy Idol z Do Damaszku to role legendarne. Bartosz Bielenia zdobywa kolejne nagrody za Boże Ciało, a u Klaty zakładał sutannę już dwukrotnie – jako Ksiądz w Weselu i przede wszystkim zjawiskowy Edmund w „watykańskim” Królu Learze. Monika Frajczyk była niezapomnianą Petrą Stockmann i Panną Młodą. Małgorzatę Gorol pamiętamy jako Rycerza w Weselu i Kasandrę w Trojankach – a już niedługo zagra tytułową rolę w Matce Joannie od Aniołów.

Wszyscy czworo zostali zatrudnieni w Starym przez Klatę (upraszczając – rok po roku), wszyscy czworo odeszli ze Starego niedługo po przegranym przez niego konkursie i rozpoczęli pracę na warszawskich scenach. A przede wszystkim cała czwórka to bez wątpienia czołówka polskich aktorów teatralnych. Praca z nimi – nieważne, czy pierwsza, czy kolejna – to zaszczyt, przygoda i wyzwanie jednocześnie.

Klata doskonale zdaje sobie z tego sprawę. We wrześniu przyznał w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”: „Mam przyjemność pracować z kwartetem ekstremalnie, zjawiskowo zdolnych i utalentowanych artystów. Bardzo zajętych, wręcz rozchwytywanych. Żebyśmy mogli znów razem popracować, każdy z nas musiał z czegoś zrezygnować. Jesteśmy jeszcze kilka tygodni przed premierą, ale mogę powiedzieć, że praca nad Długiem jest wyjątkowa, zarówno treściowo, jak i formalnie”.

Dług. O doświadczeniu moralnego zamętu

czytaj także

Ta wyjątkowość w treści i formie to więcej niż promocyjna gadka. Klata, od piętnastu lat właściwie jeden z czołowych polskich reżyserów, w naturalny sposób wypracował swój charakterystyczny styl. Mniej więcej wiemy, których dramatopisarzy ceni, jakiego rodzaju powieści najchętniej adaptuje, gdzie lubi pracować.

Tymczasem forma i treść Długu wynikają z zupełnie innego myślenia o teatrze. Poza kameralną obsadą świadczy o tym bogactwo tekstów wykorzystanych przez Klatę w spektaklu. Aby nie zamęczyć widowni zbyt obszernymi fragmentami książki Davida Graebera, która – nawet jeśli wciągająca – pozostaje obszerną, raczej nieteatralną historią ekonomii, sięga po cytaty z tekstów bardziej nadających się na scenę. Słyszymy więc modlitwę Ojcze nasz (podobno w poprawionym tłumaczeniu), ewangeliczne przypowieści, Zbrodnię i karę, Fausta czy Kupca weneckiego. A z samego Długu wybrano naprawdę wyśmienite kawałki. Chociażby ten z aztecką grą totoloqua – narzucające się samo skojarzenie z totolotkiem (niestety nieprawdziwe) prowadzi do fantastycznych teatralnych wygłupów.

Co do mniej literackich fragmentów scenariusza – wpadającą w ucho piosenkę: „Każdy człowiek jest długiem / Zrodzonym z siebie do śmierci / Każdy dzień jest pożyczką / Spłacasz ją w ratach dziennych”, aktorzy śpiewają tyle razy, że nie da się pozbyć jej z pamięci. Niemal w całości odegrano też autentyczną telewizyjną dyskusję z członkami zespołu KLF, którzy w ramach artystycznej prowokacji spalili banknoty warte tysiąc funtów – a to, jak często zmieniają odpowiedź na pytanie, dlaczego to zrobili, dobitnie dowodzi, że tak naprawdę nie mają pojęcia.


Można oczywiście spytać: czy to, że wszystko jest niby na temat, od razu znaczy, że ma sens? I tu niestety zawahałbym się przed udzieleniem twierdzącej odpowiedzi. Momentami odnosiłem wrażenie, że dramaturgia spektaklu opiera się jedynie na luźnych skojarzeniach zamiast na skrupulatnie zarysowanej wokół problemu strukturze. Z drugiej strony nie warto było chyba oczekiwać rzeczowego traktatu teatralno-ekonomicznego. Chodzi raczej o obśmianie naszych długów z każdej możliwej strony (i epoki) – a że każdy ma jakieś, jest to śmiech naprawdę jednoczący. Ostatecznie, skoro niemal każda minuta dostarcza tyle autentycznej radości i aktorskich popisów, trudno narzekać na nieco zbyt swobodnie dobrane fragmenty scenariusza.

Przy okazji muszę uczciwie przyznać, że spektakl ten jest szczególny również dla mnie – książkowy Dług ukazał się w zeszłym roku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej, a ja po raz pierwszy oglądałem sceniczną adaptację książki, którą miałem okazję czytać jeszcze w pliku .doc przed korektą. Nie jest to zresztą jedyny wydany przez nas tytuł, do którego nawiązuje Klata. W końcu kto wie o długach więcej niż Janis Warufakis, były minister finansów Grecji? W spektaklu wykorzystano fragment wstępu do książki Porozmawiajmy jak dorośli, w którym Larry Summers udziela autorowi brutalnie szczerej lekcji polityki. Zabawny cytat ze wspomnień Elizabeth Warren z zaskakująco podobnej rozmowy z Summersem na scenie zostaje rozegrany jako osobna, pełnoprawna opowieść, co tylko wzmacnia jej efekt komiczny.

Fenomenalna jest (czego można było się spodziewać) ścieżka dźwiękowa. Od dżingla Każdy człowiek jest długiem…, przez elektroniczne brzmienia towarzyszące choreografii, aż po finałowe A Change Is Gonna Come w mistrzowskim wykonaniu Czarnika – Klata (i Jakub Lemiszewski) jak zwykle nie zawodzą swoich widzów-słuchaczy.

Kostiumy zaprojektowane przez Mirka Kaczmarka to interesująca wariacja na temat jedności i wielości. W pewnym sensie oddają one idealnie energię aktorów – każdy z nich jest i fenomenalną indywidualnością, i częścią zgranego zespołu. Cała czwórka ubrana jest tak samo, w dżinsowe kombinezony, których dół wygląda tak samo jak góra. Nawet buty są dwustronne – odchodzą od pięt i w przód, i w tył. Symetria przywodzi na myśl nierozłączny dualizm – dobrze wiadomo, że gdzie dług, tam i równoważna wierzytelność. Jest to interpretacja oczywiście niezbyt wyszukana, ale obawiam się, że poprawna. W żaden sposób nie pozbawia ona zresztą kostiumów atrakcyjności.

Na marginesie zachwytów nad warstwą wizualną dodam jeszcze jedno. O ile o zastosowaniu zwykłego dymu papierosowego na scenie można by napisać grubą monografię, o tyle o Długu będziemy kiedyś prawdopodobnie czytać w jednym z pierwszych rozdziałów książki Polski teatr i vape. Efekt robi naprawdę niesamowite wrażenie.

Kurz: „Dobra zmiana” dowartościowała kulturę – ale tylko jako „kulturę narodową”

Wszystko to wystarczyłoby, żeby powstał spektakl nie tylko udany, ale naprawdę wyjątkowy. Jednak Klata postanowił pójść jeszcze dalej. Na tle cytatów z Graebera, Dostojewskiego i Goethego, a nawet telewizyjnej dyskusji z udziałem KLF wyróżnia się jeden fragment spektaklu – tragikomiczna opowieść Marcina Czarnika o jego trzech kredytach. Kiedy żali się nad swoimi kredytami, znający przebieg jego kariery widzowie mogą układać sobie w głowie również jego historię finansową. Przełomowe role w Wybrzeżu, etat w Teatrze Polskim we Wrocławiu, kilka lat w Starym za Klaty i zdecydowane odejście wraz z końcem jego kadencji, następnie natychmiastowy angaż w TR Warszawa (w którym, swoją drogą, gra karygodnie rzadko).

Tak wygląda życie – praca, przeprowadzki i kredyty – aktora wyśmienitego, który nie może narzekać na brak pracy, ale mimo rozwijającej się kariery filmowej i głównej roli w serialu Artyści sprzed trzech lat daleko mu do powszechnej rozpoznawalności. Jego autograf pani z banku sprzedaje na Allegro za zawstydzająco niską cenę. Czarnik-frankowicz opowiada o sobie, ale jest też reprezentantem całego środowiska pracowników kultury – słuchając jego historii, aż strach myśleć o aktorach, którym mniej się poszczęściło.

Praca w warszawskiej kulturze staje się luksusem

Autotematyczne aluzje oczywiście nie są u Klaty zupełną nowością. Trudno było powstrzymać się od interpretacji biograficznej, oglądając Do Damaszku – w końcu artysta (być może) przechodzący kryzys wieku średniego zrobił spektakl o artyście przechodzącym kryzys wieku średniego. Nie zapominajmy też o wybuchu dzikiego śmiechu zamiast odpowiedzi na słynne „Jak tam panie w polityce?”, otwierające Wesele, kilka dni po przegranym przez niego ministerialnym konkursie na kolejną kadencję na czele Starego. Klata wykorzystywał też szeroko pojętą „biografię” miejsca (Stocznia Gdańska i Hamlet), a nawet całego regionu (Dolny Śląsk w Transferze!).

Doszukiwanie się wątków z życia reżysera w inscenizacjach klasycznych tekstów czy uwzględnienie lokalnego kontekstu to jednak zupełnie coś innego niż słuchanie ze sceny prywatnych historii aktorów. Jeśli chodzi o przemyślane wyjście z roli w spektaklach Klaty, do tej pory najdalej posunął się chyba Juliusz Chrząstowski w słynnym kulminacyjnym monologu z Wroga ludu – opuszczony przez resztę obsady i technicznych aktor porzucał na chwilę postać doktora Stockmanna i przemawiał w swoim imieniu – artysty, obywatela, mieszkańca zanieczyszczonego smogiem Krakowa. Prowokował widownię i reagował na jej krytyczne okrzyki, a na koniec monologu prosił, by ktoś rzucił w niego butelką.

Dyrektorka teatru ogląda „Artystów”

czytaj także

W Długu została przekroczona kolejna granica. Zamiast aktora zatroskanego o krakowskie powietrze i krakowską społeczność mamy aktora obnażającego się przed widownią. Nie fizycznie, ale ekonomiczne właśnie – poprzez publiczne przyznanie się do długów. Opowieść o trzech kredytach zadziałała znacznie mocniej niż zużyte już nieco podawanie ze sceny swoich zarobków. Na premierze niezręczność dało się zauważyć szczególnie mocno – za każdym razem, kiedy Czarnik powtarzał, że zadłużyć się musiał razem z bratem, bo z żoną nie ma zdolności kredytowej, część środowiskowej widowni kątem oka zerkała w stronę coraz bardziej zarumienionej małżonki aktora.

Zamiast aktora zatroskanego o krakowskie powietrze i krakowską społeczność mamy aktora obnażającego się przed widownią. Nie fizycznie, ale ekonomiczne – poprzez publiczne przyznanie się do długów.

Autotematyzm, autobiografia, wychodzenie z roli – a nawet jej pozorny brak. Eseistyczny scenariusz – dużo cytatów, ale absolutnie pozbawionych pretensjonalności. Bliskość z widownią, ale bez nachalnego wciągania na scenę. Mówiąc krótko – intelektualnie, ale mimo to lekko. Takie myślenie o treści i formie, aktorstwie, a nawet układzie sceny kojarzy się z artystami od Klaty młodszymi, nie tylko metrykalnie, ale, powiedzmy, o dwie teatralne „fale”. Za jego dyrekcji w Starym nieraz pracowali twórcy „post-teatru i jego sprzymierzeńcy” – Szczawińska, Jakimiak, Karasińska, Sobczyk, Soszyński, Smolar czy Buszewicz (przez ponad sezon główny dramaturg Starego i właściwie prawa ręka Klaty).

Warto przypomnieć też o odwołanych „zbyt radykalnych” premierach – projekcie o pamięci aktorów, który przygotować miał Wojtek Ziemilski, a także Nie-Boskiej komedii Frljicia. Krakowskie spektakle Klaty na tle prac tamtych artystów mogły wydawać się niemal konserwatywne – choć nigdy niewystarczająco dla krakowskich konserwatystów. W Teatrze Nowym były dyrektor Starego wreszcie sięgnął po estetykę, która za jego dyrekcji nieraz gościła na narodowej scenie, ale od której jako artysta sam trzymał się raczej z daleka. Warto zresztą przypomnieć, że Dług miał pierwotnie powstać na Nowej Scenie NST (jako lekko naciągany anagram Głodu Anety Groszyńskiej). Niestety, nigdy się nie dowiemy, jak dokładnie miał wyglądać oryginalny projekt – choć od artystów zaangażowanych w spektakl słyszałem, że idea od samego początku była dość podobna. Wygląda na to, że chęć wypróbowania swoich sił w zupełnie innym stylu towarzyszyła Klacie od kilku lat.

Jak zrobić musical o głodzie na świecie [rozmowa]

Od twórców „post-teatru” Klata wziął jeszcze jedno i w jego przypadku jest to gest szczególnie radykalny. W porównaniu chociażby z Hamletem i Sprawą Dantona, a ostatnio Weselem czy Trojankami, najnowszą premierę ogląda się zaskakująco lekko, choć na pierwszy rzut oka tematyka wcale do lekkich nie należy. Mam wrażenie, że lekkość ta wynika z porzucenia przez reżysera swoich dotychczasowych obsesji. Po pierwsze wielkiej narracji o Polsce, Polakach, Polkach i polskości, a po drugie – i ma to decydujące znaczenie – jego manii reżyserskiej wielkości. Pozbawiony wszelkich pretensji do bycia arcydziełem Dług trudno zaliczyć do nurtu teatru środka, tym bardziej teatru rozrywkowego czy komercyjnego, a jednak różni się nawet od najbardziej dowcipnych, szalonych spektakli Klaty. To właśnie absolutna rezygnacja z wybitności jako kategorii czy głównego celu (przy zachowaniu wysokiego poziomu artystycznego i cytowaniu kanonicznej literatury) sprawia, że Dług ogląda się tak przyjemnie – i świadczy o wielkim przekroczeniu ze strony reżysera. Oby tak dalej.

Na koniec pozwolę sobie na jeszcze jedno spostrzeżenie, tym razem dotyczące już nie wizji artystycznej, a raczej odbioru spektaklu. O tym, jak mocno język „ekonomiczny” wdziera się w naszą świadomość, niech świadczy fakt, że niemal każda recenzja Długu zawiera jakiś kiepski żarcik krążący wokół tematyki, a jakże, długu. Zaczęło się zresztą już parę minut po premierowych oklaskach. Kiedy Piotr Sieklucki, dyrektor Teatru Nowego Proxima, dziękował czcigodnym sponsorom, chyba każda osoba siedząca na sali doskonale wiedziała, co zaraz się komuś wyrwie. Padło na aktora Starego, Juliusza Chrząstowskiego, który swym donośnym głosem wypowiedział wreszcie wyczekiwane zdanie: „I macie wobec nich dług!”. Chrząstowski obowiązkowo zażartował, widownia obowiązkowo się zaśmiała. Niby najzwyklejsza popremierowa uprzejmość, ale trzeba przyznać jedno – w prywatnym teatrze, z zaprzyjaźnionymi prezesami siedzącymi na widowni, słowa Graebera wybrzmiały jeszcze głośniej, wyraźniej i bezczelniej, niż miałoby to miejsce w szacownych murach Starego. I pewnie jeszcze szybciej zostaną zapomniane.

*
Dług, reż. Jan Klata, Teatr Nowy Proxima w Krakowie

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij