Nie jest bluźnierstwem domaganie się od teatru, żeby był przede wszystkim dobrą zabawą. Karasińska i Ziemilski bawią, ale nie jest to tylko czcza zabawa.
Nie jest bluźnierstwem domaganie się od teatru, żeby był przede wszystkim dobrą zabawą. Postulat ten można realizować przynajmniej na dwa sposoby. Pierwszy to znajdujące się na antypodach wysublimowanych widowisk farsy, na których dorabiają sobie teatry instytucjonalne (vide: nieśmiertelny wrocławski Mayday) i z których utrzymują się miejsca w rodzaju Teatru Komedia. Drugi, dużo bardziej pożądany, odnaleźć możemy w najnowszych spektaklach Anny Karasińskiej i Wojtka Ziemilskiego.
Zarówno Karasińska, jak i Ziemilski, przygotowali przedstawienia, które zmuszają widzów do oderwania się od biernej roli świadków. Przywykliśmy, że przy takich okazjach czujemy niesmak lub inny rodzaj dyskomfortu. A to niemiecki żołnierz wbija nam w udo lufę karabinu, jak to miało miejsce w Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł Strzępki i Demirskiego, a to ktoś zawiązuje nam oczy i wywozi do tajemniczej piwnicy, jak w 9 – rekonstrukcja wrocławskiej grupy Ad Spectatores. Tymczasem Karasińska w Fantazji i Ziemilski w Come Together podeszli do zadania lekko i z wdziękiem. Widz czuje się na ich spektaklach, jakby jadł tiramisu, kręcąc się na diabelskim młynie. Z tą różnicą, że nie jest to tylko czcza zabawa. Oboje zamienili dydaktyczny postulat „bawiąc, uczyć” na „bawiąc, poszukiwać, pytać, dopominać się o transgresję”.
Od czego jest fantazja?
Nie tylko wielbiciele formacji muzycznej Fasolki wiedzą, że „fantazja jest od tego, żeby bawić się na całego”. Nie wiem, na ile ten hit zainspirował Annę Karasińską, niemniej tytuł jej spektaklu nie kłamie. To właśnie fantazja jest głównym tematem, którym się zajęła. Mając do dyspozycji całkowicie pustą scenę i sześcioro aktorów (Agata Buzek, Dobromir Dymecki, Rafał Maćkowiak, Maria Maj, Zofia Wichłacz, Adam Woronowicz), zaprosiła widzów do wspólnej gry, w której zabawa płynnie przeplata się z refleksją.
Nie tylko wielbiciele formacji muzycznej Fasolki wiedzą, że „fantazja jest od tego, żeby bawić się na całego”.
Sporą różnicę pomiędzy Fantazją a większością spektakli, które miałam okazję oglądać, stanowi fakt, że sama reżyserka jest czynną jego uczestniczką. Jej głos z offu, na żywo, towarzyszy nam przez cały czas. Na samym początku zaznacza, że bardzo się stresuje, co z miejsca ustawia ją bliżej widza i w opozycji do niedostępnego-reżysera-twórcy-kreatora. Choć niewątpliwie jest kreatorką – aktorzy, w strojach roboczych, wsłuchują się w zadania, które przed nimi stawia, i płynnie przechodzą z roli do roli. Wcielają się w człowieka przebranego za niedźwiedzia, w osobę, która wstydzi się tańczyć do piosenki, którą lubi, i w kobietę, której uczuć nikt nie rozumie. A także w rzekę, w której utopił się ktoś w chińskiej prowincji, w osę, w słoiczek konfitur itp. Nie mając do dyspozycji praktycznie żadnych rekwizytów, oszczędnie używając ciała, grają głównie mimiką. Starają się wyobrazić sobie i przekazać widzom emocje, które może odczuwać osoba, zwierzę lub przedmiot (!), znajdujące się w opisywanym przez reżyserkę położeniu.
czytaj także
Pytanie, które pojawia się w tym momencie, dotyczy wystarczającego minimum potrzebnego do uruchomienia mechanizmów fantazji, pozwalającej wykreować sugerowane przez reżyserkę obrazy. Choć z mojego doświadczenia tego spektaklu wynika, że to nie obrazy, ale odczucia są wynikiem zabiegów twórców. Stąd wniosek, że fantazja jest nie tylko od tego, żeby się bawić, ale także – aby ćwiczyć uważność. W trochę innym znaczeniu niż to, które podsuwają nam kursy mindfulness. Jest to uważność, która pozwala dostrzec nie tylko osobę czującą się jak „zorza polarna, której nie było”, ale także człowieka w dalekim kraju, który ma powód (jaki?) do tego, żeby się utopić.
Dominującym przeżyciem podczas spektaklu pozostaje jednak przyjemność. Karasińska jakby testowała receptę na odnalezienie się w obecnej sytuacji społeczno-politycznej, którą podsunął Jarzyna w G.E.N-ie – jedynie w sobie możemy odnaleźć zasoby, które pomogą nam przetrwać. Nie znaczy to, że ignoruje fakt, jak ta sytuacja wygląda, co subtelnie sygnalizuje, wcielając jedną z aktorek w postać polityka, który zapomniał o połowie swojego narodu. Ciekawe, kogo mogła mieć na myśli?
czytaj także
Co wolno twórcom, to nie tobie, widownio
O Come Together Wojtka Ziemilskiego nie jest łatwo pisać, nie rujnując głównej niespodzianki, którą spektakl zawiera. Spróbuję zdradzić jak najmniej, choć nie obiecuję, że nie będzie spoilerów.
Sytuację wyjściową mamy podobną jak u Karasińskiej – prawie pusta scena i tym razem pięcioro aktorów w strojach roboczych (Lena Frankiewicz, Sean Palmer, Wojciech Pustoła, Maria Stokłosa, Krzysztof Strużycki), z czego tylko jeden (Krzysztof Strużycki) jest aktorem profesjonalnym. Zanim ich zobaczymy, wysłuchujemy krótkiego wystąpienia inspicjentki (Olga Karoń), które odgrywa kluczową rolę dla całego przebiegu spektaklu. Po jej słowach nad sceną pojawia się napis, który, poza jedną dodatkową ścianą, jest jedynym elementem scenografii.
To, co mówi inspicjentka i ów napis, stanowi punkt wyjścia dla głównego tematu poruszanego przez spektakl. Ziemilski zwrócił uwagę na pewien umowny, ale jakże istotny element konstrukcji praktycznie każdego widowiska teatralnego – granicę pomiędzy widownią a sceną. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jest to bariera w pewnym sensie nieprzekraczalna. Jej przełamanie, co przecież nie zdarza się w teatrze szczególnie rzadko, zawsze jest znaczące. Czy to wywołanie widza na scenę, czy wmieszanie się aktorów i aktorek w widownię, swój główny sens opiera na tym właśnie pogwałceniu. Ci, którzy przypisani są scenie, to twórcy, kreatorzy, dostarczyciele znaczeń. Ci, którzy zasiadają na widowni to odbiorcy, interpretatorzy, naczynia na te znaczenia. Zdarzenie teatralne powstaje na styku tych światów, dokładnie w tym miejscu – na granicy pomiędzy sceną a widownią.
Jak już wspomniałam, nowocześnie rozumiany teatr tę granicę przekraczał nie raz. Szczegółowe znaczenia artystyczne tych gestów bywały bardzo różne, można je jednak uogólnić do pewnego wstrząsu, pobudzenia i otrząśnięcia się z marazmu, jakie każdorazowo fundowały widowni. Ziemilski zdecydował się na ciekawy ruch – postanowił tę granicę jednocześnie uwidocznić i przywrócić. Jakby chciał powiedzieć, że to oni, twórcy i twórczynie, zawsze w takiej sytuacji mówią „A”. Publiczność może jedynie odpowiedzieć „B”. Jest to chyba jedyny porządek, którego żaden artysta ani żadna artystka nie są w stanie odwrócić – to zawsze oni, nie ich odbiorcy, wychodzą z inicjatywą.
Głuchy jest Inny w sposób radykalny [rozmowa z Wojtkiem Ziemilskim]
czytaj także
Mimo tego prztyczka w nos wymierzonego widzom również Come Together to spektakl, w którym dominantą jest przyjemność. Bufonadą byłoby poruszyć ten temat w bardzo poważny sposób, dlatego całe przedstawienie jest przede wszystkim pobudzającym do myślenia żartem. Ostatecznie scena jest dla publiczności najsmaczniejszym zakazanym owocem. Zważywszy na to, że zwrot „come together” używany jest zazwyczaj w kontekście erotycznym, żart ten nabiera dodatkowego rumieńca. Przy czym Ziemilski jeszcze dosadniej niż Karasińska przypomina, że wszystko odbywa się w rzeczywistości raczej nieskłaniającej do śmiechu. Aktorzy i aktorki podczas spektaklu nawiązują m.in. do Czarnego Protestu i czarnej taśmy na ustach – gestu solidarności z zespołem wrocławskiego Teatru Polskiego.
Jest jeszcze jedna rzecz, która łączy oba przedstawienia i działa na ich korzyść. Oba z przyjemnością zobaczyłabym jeszcze raz i zabrała na nie i koleżankę, i dziesięcioletniego siostrzeńca. Są to spektakle demokratyczne, z których czerpać może zarówno widownia obyta, jak i osoby zupełnie nieorientujące się w najnowszych trendach teatralnych. Co więcej, nie tylko każdy wyciągnie od Karasińskiej i Ziemilskiego coś dla siebie, ale będą to z grubsza dla każdego te same rzeczy. Dalekie od banału i nieurągające inteligencji publiczności.
„Fantazja”, reż. Anna Karasińska, TR Warszawa
„Come Together”, reż. Wojtek Ziemilski, Teatr Studio w Warszawie