O drugiej porcji spektakli obejrzanych w ramach 38. Warszawskich Spotkań Teatralnych będę pisać z nieco mniejszym entuzjazmem, choć nadal uważam, że impreza ta warta jest mszy. A już na pewno stanowi dla niej godną konkurencję.
Jeśli o mnie chodzi, żaden z obejrzanych w ramach festiwalu spektakli nie był stratą czasu, choć już nic nie dorównało fantastycznemu Sekretnemu życiu Friedmanów i pięknie kameralnemu Zakonnice odchodzą po cichu.
czytaj także
Prawda jest antypolska
Spektakl Remigiusza Brzyka to przede wszystkim dzieło po trzykroć słuszne. Tak, miasto Kielce musi się w końcu rozliczyć z pogromem. Przeprosić, uderzyć w piersi, wyciągnąć wnioski. Czy coś. Powstanie spektaklu takiego jak 1946 było kwestią czasu.
Jeśli 1946 jest w jakikolwiek sposób niepoprawny politycznie, to tylko dla tych, którzy z prawej strony mają już wyłącznie ścianę. Tak, tak, dobre imię Bezgrzesznej jest w nim kalane, Polacy (i Polki) uczestniczyli w pogromie, nie po raz pierwszy zresztą, nie ostatni, choć miejmy nadzieję, że etap pogromowy naszej historii jest już za nami. Z powodu głupiej plotki na temat przerobienia polskiego chłopca na macę (czy ktoś spośród antysemitów zastanowił się w ogóle nad tym, że taka maca byłaby cholernie niekoszerna?), polscy Żydzi i Żydówki byli mordowani. Łopatami, szpadlami, żeberkami od kaloryferów. Co kto miał.
czytaj także
Twórcy i twórczynie spektaklu podeszli do tematu jak do wycieczki po archiwum. Niejaki Jacques Derrida pisał o ambiwalentnej funkcji archiwum, które służy jednocześnie temu, żeby nie zapomnieć (przechowujemy w nim ślady minionych czasów) i żeby nie pamiętać (nie musimy pamiętać, archiwum pamięta za nas). Wycieczka do archiwum ma więc w sobie coś bolesnego – wkładamy palec w starą ranę i zgłaszamy naszą własną pamięć jako ochotnika do zajęcia się jakimś tematem. A w tym wypadku nie chodzi o ślady kultury łowickiej czy coś innego, równie niewinnego. Chodzi o rok 1946 w Kielcach.
Spektakl zaczyna się wycieczką po kamienicy, w której odbyła się rzeź, bardziej wyobrażonej niż zrekonstruowanej. Mamy więc grupę – no właśnie, jaką? raczej nie turystów, raczej badaczy-amatorów – która podąża za przewodnikiem (Dawid Żłobiński) po mapie minionych wydarzeń. Tu był sklep, tymi kratkami ściekała krew zwierząt rzeźnych, tu żydowskie dzieci uczyły się hebrajskiego.
czytaj także
Poprzez tę raczej beznamiętną, lekko usypiającą opowieść niepostrzeżenie przechodzimy do szczegółów. Poznajemy Bajlę Gertner (Anna Antoniewicz) – młodą, zamordowaną w pogromie Żydówkę, autorkę zastanawiającego utworu literackiego w formie dramatu, wykorzystanego w tym spektaklu. Poznajemy lekarzy, lekarki i pielęgniarki, którzy próbują ratować albo chociaż zidentyfikować ofiary. Dowiadujemy się, że rok 1946 to bynajmniej nie pierwszy pogrom kielecki, że ten wcześniejszy miał miejsce nie gdzie indziej, a w teatrze, notabene ufundowanym przez Żyda.
Pytanie „dlaczego” nie pada ani razu, ale całkiem nieźle wybrzmiewa. Przede wszystkim wtedy, kiedy przebrana w szlacheckie stroje obsada przysłuchuje się obrzydliwemu, antysemickiemu kazaniu księdza Piotra Skargi (głos Krzysztofa Kowalewskiego). Jeśli chcemy wiedzieć, skąd w ludzie polskim ta niechęć do Żydów, powinniśmy dobrze przyglądać się elitom. Ryba psuje się od głowy.
Pytanie „dlaczego” nie pada ani razu, ale całkiem nieźle wybrzmiewa.
A propos zepsutej ryby – spektakl kończy się wierszem Juliana Kornhausera. Za ten wiersz musiał osobiście przeprosić polski prezydent, Andrzej Duda, prywatnie – zięć poety. Utwór dotyczy pogromu kieleckiego i z grubsza mówi prawdę. Jak widać, prawda jest antypolska.
A jednak ja mam jakąś taką niechęć wobec tych słusznych spektakli. Przede wszystkim wobec szukania powiązania pomiędzy dzisiejszą biedą i wyludnianiem się Kielc, a niegdysiejszym pogromem. Kielce spotyka ten sam los, co setki innych niezbyt dużych i niezbyt atrakcyjnych miast. Młodzi jadą do stolicy, do Wrocławia, za granicę. Nie nadużywałabym kategorii winy metafizycznej, aby obciążać ich krwią zamordowanych pół wieku temu Żydów. Więc kiedy jedna z aktorek (Ewelina Gronowska) mówi, że ona właśnie zostanie w Kielcach, a w jej tonie brzmi to co najmniej jak wyzwanie, jeśli nie pogróżka, to ja sobie myślę „spoko, zostań, nic nie mam do twojej decyzji”. Nawet w rozliczaniu się ze zbrodni przodków trzeba zachować umiar.
J.T. Gross: Postawcie pomniki wywiezionym z miasteczek Żydom zamiast Kaczyńskiemu
czytaj także
Niemłodzi, niegniewni
Co innego, jeśli rozliczamy się z teraźniejszością. Tutaj nie obowiązuje żaden umiar. Zresztą u Strzępki i Demirskiego nie obowiązuje on w żadnej sytuacji, dlaczego mieliby więc z umiarem opowiadać o Jarosławie Kaczyńskim?
W spektaklu K. najbardziej podobał mi się Duch Unii Wolności (Joanna Drozda). Po pierwsze – bardzo gustownie gnił, powiedziałabym, że gnił w stylistyce przełomu lat 90. i dwutysięcznych. Podobną też nosił garsonkę, a do tego bukiet róż i niebieski balonik z logo. Z zabytkowego telefonu komórkowego usiłował uzyskać połączenie z Tadkiem, a także nieco histerycznym tonem mówił o przywróceniu jakości debaty publicznej w Polsce. Mówiąc krótko – zombie we wszystkich aspektach.
czytaj także
W Donalda Tuska wcielił się Jacek Poniedziałek, który był przewidywalnie cyniczny. Jarosława Kaczyńskiego, tytułowego K., zagrał Marcin Czarnik. Imię „K.” odsyła nas do utworów Kafki i poniekąd słusznie, bo ów K. ze spektaklu nie był wcale tak jednoznacznie obciachowy jak oryginał. Powiedziałabym, że miał drugie dno, które najlepiej opisuje tekst firmujący całe przedstawienie – „było mi bardzo w osiemdziesiątym dziewiątym przykro”. Narcystyczny dramacik człowieka, który ma mocno zaburzone relacje z matką (Barbara Krasińska)? No może.
Akcja spektaklu odbywa się w noc wyborczą w 2019 roku. Jeszcze nie wiadomo, jakie będą wyniki. Najpierw maszyna licząca się psuje, potem nieoficjalnie wygrywa Platforma, a na końcu okazuje się, że może jednak PiS. Na tych napięciach między fetowaniem zwycięstwa a opłakiwaniem porażki w obu obozach zbudowana jest fabuła. Mamy jeszcze trzeciego gracza, który walczy o to, żeby w ogóle wejść do Sejmu – Partię Clownów (w roli jej szefa Jakub Papuga). To taki trochę wyciąg z Leppera, Kukiza, Korwina i Palikota, nieodłączny od polskiej sceny politycznej populizm. Czy może skrajny populizm, bo tak się składa, że ten nieskrajny osiadł w gremiach decyzyjnych. Niepopuliści w polskiej polityce kończą niczym Duch Unii Wolności, czyli żałośnie. Taki polski paradoks.
czytaj także
Co ponadto? Jest jakieś szaroeminencyjne tło usłużnie biegające wokół głównych graczy, jest wkurwiona Polka (Barbara Prokopowicz), która wynajmuje twardy tapczan w pokoju, w którym mieszkają też inni ludzie, i czuje się zdezorientowana faktem, że nie wie, komu za to przyłożyć, bo jeszcze nie wiadomo, kto wygrał wybory. I jest jeszcze przedstawicielka młodego pokolenia, hakerka, anonymouska, mrs robotka, Lisbeth Salander (Monika Roszko). Jest, ale równie dobrze mogłoby jej nie być, bo twórcy i twórczynie nie bardzo rozumieją, o co chodzi temu pokoleniu. Widzą je jako biegające z laptopem, sprzymierzające się ze skrajnym populizmem i płaczące, jeśli ktoś je uderzy. No cóż, tak jakby pudło.
Z powyższej analizy wychodzi mi na to, że Strzępka i Demirski nie są już młodzi i gniewni. Lepiej rozumieją, dlaczego projekt pt. „Unia Wolności” nie wypalił, niż to, co się dzieje wśród tych urodzonych w latach 90. Nie zauważają Partii Razem, ruchów miejskich, zjawiska kooperatywności. Dlatego nie dali nam tym razem dogłębnej i trafnej, choć ciętej i złośliwej analizy. Ostała im się tylko złośliwość.
czytaj także
Nie ufam nienarodzonym
Na koniec festiwalu dane mi było wreszcie opuścić Polskę i przenieść się do Chorwacji, żeby obejrzeć całkiem frapujący dramat obyczajowy (tekst: Vedrana Rudan). Mamy oto rodzinę. Milczący ojciec (Jacek Romanowski), wrzeszcząca matka (Anna Tomaszewska), tajemnicza babunia (Elżbieta Karkoszka), dorosła córka (Martyna Krzysztofik), dorosły syn (Maciej Sajur) i… dwa płody (Sławomir Maciejewski, Juliusz Chrząstowski).
Rodzina ta raczej ze sobą nie rozmawia. Wyjątkiem są dwa płody, nienarodzone bliźnięta, z którymi w ciąży jest dorosła córka. One rozmawiają, komentują, kłócą się, dyskutują, czasem się ze sobą nie zgadzają, czasem przeciwnie… mogłyby być wzorem dla całej tej rodziny.
Bo, jak już napisałam, ta rodzina ze sobą nie rozmawia. Od czasu do czasu ktoś na kogoś krzyknie, a i to rzadko. Okazją, żeby dowiedzieć się o nich czegoś więcej, jest włączona przez dorosłego syna kamera, do której każdy wygłasza swój monolog.
czytaj także
Jako pierwsza mówi babunia, która ma dość bycia babunią, w sumie nie lubi swojej córki, za to chciałaby mieć więcej pieniędzy. Matka opiekuje się we Włoszech starszymi ludźmi i nawiązała tam romans z niejakim Antoniem. Dorosła córka zaliczyła wpadkę, stąd płody, i to wpadkę z Serbem, a to nie jest politycznie poprawne. Syn przez jakiś czas próbował szczęścia w Stanach, gdzie nawet dorobił się chińskiej żony i córki, ale wrócił do ojczyzny, bo tęsknił za chorwackimi zachodami słońca. A ojciec był jako ochotnik na wojnie bałkańskiej, gdzie gwałcił dziewczynki, dlatego teraz ma PTSD i nie mówi zbyt wiele.
To słodko-gorzki spektakl, zabawny, ale raczej przez łzy. Jak dla mnie – opowiada on nie tylko o tym, że wojna okalecza człowieka i rodzinę, ale o tym, że pomiędzy tą wojną a okaleczeniem zachodzą bardziej skomplikowane zależności. Nie chce mi się do końca ufać temu ojcu, który poszedł na wojnę jako patriota, ale ponieważ gwałcił tam dziewczynki, to już nim nie jest. Ani tej córce, która co prawda multikulturowo sypia z Serbem, ale Serbiątka nie urodzi za żadne skarby. Nie ufam też synowi (zwłaszcza, że Maciej Sajur kiepsko go zagrał), który jakoś nie tęskni za swoją żoną i córką, za to zamierza zostać słynnym pisarzem. Nie mam przekonania do matki, której należy się co prawda od życia więcej niż mąż-gwałciciel z PTSD, ale mam jakiś wewnętrzny opór przed zdradzaniem chorego człowieka. Najbardziej ufam babuni, ona przynajmniej otwarcie wyznaje swoją niechęć do wszystkich i cieszy się, że dzięki opyleniu grobu własnej matki w końcu będzie miała jakieś pieniądze.
Nie muszę chyba dodawać, że, z całym szacunkiem, ale nie ufam nienarodzonym, choćby nie wiem jak mądre rzeczy mówili?
Całkiem to zresztą zabawna perspektywa, przyglądanie się rodzinie oczami płodów. Co może wzbudzić kontrowersje, to że mimo znajomości realiów one wariacko chcą się urodzić. I chyba głównie dlatego im nie ufam.
1946, reż. Remigiusz Brzyk, Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach
K., reż. Monika Strzępka, Teatr Polski w Poznaniu
Murzyni we Florencji, reż. Iwona Kempa, Teatr Nowy w Krakowie
Wszystkie spektakle obejrzałam w ramach 38. Warszawskich Spotkań Teatralnych.