Kultura

Jak kobiety uczyły się mówić [rozmowa z Olgą Wiechnik]

Pierwsze polskie posłanki ciągle słyszały – zupełnie jak my dziś – że w młodej demokracji są ważniejsze sprawy. Udało im się zmienić część krzywdzących praw, ale kwestie kobiece nie cieszyły się wielkim zainteresowaniem polityków, mediów ani społeczeństwa – mówi Olga Wiechnik, autorka książki „Posełki. Osiem pierwszych kobiet”.

Kaja Puto: Polskie kobiety na początku XX wieku nie miały właściwie żadnych praw: nie mogły się kształcić na uniwersytetach, dysponować swoimi zarobkami, głosować w wyborach, nie mogły się rozwieść ani wypowiedzieć posłuszeństwa mężowi. Skąd bohaterki twojej książki – działaczki kobiece, które zostały później pierwszymi posłankami II RP – czerpały w takich warunkach motywację?

Olga Wiechnik: Bardzo ważną rolę odgrywał dom: moje bohaterki w większości miały wykształcone matki, wspierających ojców, większość – te, które wyszły za mąż – miała mężów, którzy traktowali je, jak na ówczesne czasy, po partnersku, tzn. pozwalali im robić cokolwiek poza zajmowaniem się domem. Ale tak naprawdę nie wiemy zbyt wiele o motywacjach tych kobiet, bo – to klasyczny problem pracy nad herstoriami – nie pozostawiły po sobie zbyt wielu dokumentów. Zwykle nie miały przekonania, że to, co robią, jest ważne. Wyjątkiem jest Zofia Moraczewska (na zdjęciu Zofia Moraczewska siedzi trzecia od prawej [red.]), posłanka, która zostawiła po sobie wspomnienia i listy. Na początku pisała, żeby upamiętnić dokonania swojego męża – Jędrzeja Moraczewskiego, działacza PPS i pierwszego premiera II RP. Z czasem uwierzyła, że sama robi coś ważnego.

Prawa wyborcze nie były prezentem dla kobiet

Moraczewska zostawiła po sobie między innymi pamiętnik z czasów nauki na pensji, gdzie poznała ludową działaczkę, Marię Wysłouchową. Usłyszała od niej zdanie, które zapadło jej w pamięć: że kobiety muszą się przede wszystkim nauczyć mówić, bo jak same nie udzielą sobie głosu, to nikt im go nie da. Że muszą się nauczyć argumentować i bronić swoich racji w dyskusji, bo nikt inny ich tego nie uczy. W szkołach uczono je dziergania, tańca, prezencji. Zofia odebrała taką lekcję u Wysłouchowej i przekazywała ją dalej przez całe swoje życie. W jednej ze swoich organizacji kobiecych w latach 30. wprowadziła obowiązek wygłaszania referatów, co okazało się ogromnym problemem, bo kobiety bały się przemawiać publicznie, choć w kuluarach miały zdanie na każdy temat.

Tym bardziej niesamowita jest odwaga pierwszych ośmiu posłanek, czy też posełek, jak je wówczas nazywano. Zabierały głos przed kilkoma setkami mężczyzn, którzy ich nieszczególnie słuchali i którzy nierzadko mieli od nich dużo większe doświadczenie, uzyskane jeszcze w parlamentach zaborców.

Zofia Moraczewska pisze w jednym z listów, że kobiety nie lubią przechwalać się swoimi dokonaniami, przez co mało kto o nich potem pamięta.

Krewni posełek, do których udało mi się dotrzeć, sami ubolewali nad tym, że nie pytali, nie interesowali się historią swoich babek czy prababek. Tak było na przykład z wnukiem Franciszki Wilczkowiakowej, posełki, o której najmniej wiadomo – w żadnym muzeum ani archiwum nie było ani jednego jej zdjęcia. Wnuk, owszem, zdjęcie miał, ale o tym, że babcia była w Sejmie Ustawodawczym, dowiedział się przypadkiem jako nastolatek, kiedy przekopywał ogródek i znalazł stary medal pamiątkowy. Mama powiedziała: „To chyba babci, ona coś tam kiedyś robiła w polityce”. Historie zawodowe dziadków jakoś częściej znamy. Lekcja z tego taka, że warto nasze historie rodzinne pielęgnować, póki jest czas. Dziś tylko niektóre z pierwszych posełek mają swoje ulice, ich nazwiska pozostają nieznane.

Warszawa jest coś winna pani Stefie [rozmowa z Magdaleną Kicińską]

Dodajmy, że Franciszka Wilczkowiakowa jest wyjątkową bohaterką, bo w przeciwieństwie do reszty posełek nie pochodzi z dobrego domu: jest córką niepiśmiennego chłopa. Życie klasy niższej i wyższej na początku II RP różniło się ogromnie. Czy te kobiety miały jakiś wspólny interes?

Tak, bo wchodziły do sejmu nie z planem zrobienia kariery politycznej, tylko z konkretnymi sprawami do załatwienia. Pochodziły z różnych rodzin i miały różne poglądy. Była wśród nich i Gabriela Balicka – endeczka, i Zofia Moraczewska– socjalistka. Walczyły o zmiany w prawie, które w każdym zaborze – a potem w II RP – dyskryminowało  kobiety. Walczyły więc na przykład o zniesienie zapisu o tym, że żona ma być posłuszna mężowi, albo o tym, że kobiety nie mogą dochodzić ojcostwa nieślubnego dziecka. Ciągle słyszały jednak – zupełnie jak my dziś – że w młodej demokracji są ważniejsze sprawy. Udało im się zmienić część krzywdzących praw, ale kwestie kobiece nie cieszyły się wielkim zainteresowaniem polityków, mediów ani społeczeństwa.

Niektórzy mówili złośliwie: poślice.

Dziś mówimy „posłanka”, i to słowo budzi większe kontrowersje niż wtedy, bo formy żeńskie w dwudziestoleciu były bardzo powszechne, nie kojarzyły się z konkretną postawą polityczną. Posełkom było oczywiście trudno walczyć o swoje prawa, ale z drugiej strony trafiły też na dobry moment. Prawa wyborcze dla kobiet pojawiły się jednocześnie z odzyskaniem niepodległości, a kobiety w walce o tę niepodległość były zaangażowane na każdym froncie, nie tylko na tyłach jako sanitariuszki, ale również np. jako szpieżki, jak jedna z moich bohaterek – Zofia Sokolnicka. Dzięki fali euforii, że ojczyzna jest wolna, opór społeczny przed uzyskaniem przez kobiety praw wyborczych nie był aż tak ogromny.

11 listopada: Święto lewicy

czytaj także

Posełki walczyły nie tylko o sprawy kobiece, bardzo często rozumiały tę walkę szerzej, „intersekcjonalnie”, jak powiedzieliby dzisiaj kulturoznawcy. Walczyły o prawa słabszych, wykluczonych grup, podnosząc na przykład kwestię reformy rolnej czy edukacji.

Edukacja była dla nich bardzo ważna – w końcu bez niej trudno było o pracę, a bez pracy o uniezależnienie się od mężczyzn. Jadwiga Dziubińska weszła do parlamentu tylko po to, by przeforsować ustawę o szkołach rolniczych – również dla dziewcząt – bo rolnicy i rolniczki nie posiadali dotąd podstawowej wiedzy. Udało jej się to i na kolejną kadencję nie chciała już kandydować – uznała, że wykonała swoją robotę i teraz czas pomagać w budowie tych szkół. Jej koledzy tego nie rozumieli, myśleli, że się obraziła na kiepskie miejsce na listach, a jej po prostu nie zależało na karierze, tylko na sprawie.

Z kolei Zofia Sokolnicka walczyła o zwiększenie nakładów na edukację wyższą, powtarzała w sejmie, że bez godziwie finansowanej nauki Polska zostanie zaściankiem Europy i wychowa sobie armię analfabetów, która żadnego mocarstwa nie utrzyma.

Co jeszcze?

Posełki walczyły również o prawa służących, które, jak wiemy z książki Służące do wszystkiego Joanny Kuciel-Frydryszak, były w dwudziestoleciu grupą niewolniczą. „Marysie” pracowały bezustannie i w strasznych warunkach, żadne prawo nie regulowało ich pracy – oprócz tego, że dozwalało chłostę i karało więzieniem za odejście z pracy. Niestety to się posełkom nie powiodło. O ile udało się wprowadzić dosyć postępowe prawa dotyczące robotników: ośmiogodzinny dzień pracy, później też wolne soboty, udało się przeprowadzić reformę rolną, o tyle sytuacja służących nie uległa zmianie, bo ten problem dotyczył wyłącznie kobiet. Posłowie w sejmie mówili wprost, że w tej kwestii „nie widzą problemu”.

14 godzin harówy to pestka [rozmowa z Joanną Kuciel-Frydryszak]

Przykładem sukcesu jest za to uchwalenie ustawy antyalkoholowej, zwanej, od nazwiska optującej za nią posełki, „Lex Moczydłowska”. Krytykowano tę ustawę jako niezwykle restrykcyjną, ale tak naprawdę chodziło o zakaz sprzedaży alkoholu nieletnim, pod zastaw oraz tego powyżej 45%, trzeba jednak zrozumieć kontekst, w jakim to prawo zaproponowano. Kiedy Polska odzyskała niepodległość, była krajem bardzo biednym, spustoszonym, ludzie umierali z głodu. Alkoholizm był ogromnym problemem społecznym – wówczas nowo rozpoznanym – a jego koszty ponosiły głównie kobiety. To one nie mogły odejść od mężów, zabrać dzieci, musiały się martwić, jak wyżywić rodzinę. Często padały też ofiarą przemocy domowej. Wprowadzenie restrykcji w sprzedaży alkoholu nie było więc świadectwem konserwatyzmu, a miało na celu pomoc kobietom.

Skoro już jesteśmy przy konserwatyzmie: w wielu krajach europejskich na początku XX wieku to właśnie socjaldemokraci sprzeciwiali się udzieleniu kobietom praw wyborczych, bo obawiali się, że będą głosowały przede wszystkim na prawicowe partie. Jak to wyglądało w Polsce?

Endecy byli długo przeciwko, ale i socjaliści na ostatniej prostej projektowania nowej ordynacji wyborczej chcieli wykluczyć z niej kwestię praw wyborczych kobiet. Wtedy jednak organizacje kobiece z trzech zaborów połączyły siły i wywalczyły sobie to prawo. A kiedy już je miały, to żadna z partii nie chciała tym elektoratem gardzić. Nawet na liście endeckiej bardzo wysoko znalazła się Gabriela Balicka, która dostała się do sejmu.

„Naukowe” podstawy dyskryminacji kobiet? Ona z nimi walczyła

Oczywiście i w Polsce również pojawiały się głosy, że przyznanie kobietom praw wyborczych obniży poziom umysłowy mas wyborczych, a biernych to już w ogóle, bo kto będzie chciał głosować na kobietę. Same kobiety trzeba było przekonywać do tego, że mogą głosować, a nawet kandydować.

Dlaczego?

Weźmy Zofię Moraczewską, która miała już wieloletnie doświadczenie w polityce – we władzach Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej Galicji i Śląska Cieszyńskiego, była też szefową galicyjskiej Ligi Kobiet Polskich, postacią bardzo rozpoznawalną. Ale nawet ona się wahała. Kiedy Ignacy Daszyński namawiał ją, by kandydowała do pierwszego polskiego sejmu, Zofia wyciągnęła sobie karteczkę, podzieliła ją na pół i wypisała za i przeciw przeprowadzki z Krakowa do Warszawy. Sprawdziła na przykład ceny wołowiny, tramwajów, opału, dostępność szkół dla dzieci. Jako kobieta miała na głowie cały dom, a jej mąż – Jędrzej Moraczewski – w ogóle nie myślał o takich rzeczach, kiedy zajmował kolejne urzędy. Kiedy został premierem II RP, to po prostu wyprowadził się do Warszawy, dzieci zostały – jak zwykle – z nią. Więc z jednej strony otoczenie kobiet nie wspierało za bardzo ich karier zawodowych, ale z drugiej samym kobietom ciężko było dać sobie do nich prawo.

„Siłaczki” forever

Na początku relacji Zofii i Jędrzeja to on budował w niej przekonanie, że kobiety nie są mniej warte od mężczyzn, to on namawiał ją do działalności społecznej. Był przekonanym sufrażystą. Ale w obowiązkach domowych nie pomagał jej wcale. Jak niespodziewanie zapraszał do domu kolegów socjalistów, to ona musiała rzucić wszystko i przygotować kolację na dwadzieścia osób.

Warto podkreślić też, że życie prywatne Zofii było nie tylko trudne, ale i tragiczne – pochowała czwórkę dzieci, w końcu i Jędrzej umarł na jej rękach od przypadkowej kuli. I tak, to „partnerstwo” tamtych czasów polegało na tym, że kobiety mogły zajmować się działalnością społeczną po godzinach pracy domowej. Nawet postępowym jak na tamte czasy małżeństwom – jak Moraczewskim – trudno było wyobrazić sobie inny świat. Koniec końców dla Zofii i tak ważne było, żeby Jędruszek miał na stole siedem swoich ulubionych serników. Z dzisiejszej perspektywy ciężko to oceniać, bo te kobiety i tak wyrwały się ze swojej domowej klatki na dużą odległość.

Część zresztą – Jadwiga Dziubińska, Irena Kosmowska i Zofia Sokolnicka – nie założyła rodzin. A z kolei Gabriela Balicka – żona Zygmunta Balickiego, głównego ideologa endecji – utrzymywała całą rodzinę. Miała majątek po rodzicach i przez lata finansowała działalność męża, a gdy pieniądze po dwudziestu latach się skończyły, on ją zostawił. Było jej ciężko znaleźć pracę w Polsce, chociaż była pierwszą Polką z doktoratem z botaniki, prowadziła badania w Genewie i Monachium. Nikt nie ufał naukowczyniom.

Marta Dzido: Jestem tu dzięki emancypantkom

Przyjaciel jej męża, Roman Dmowski, zwykł mawiać, że kobiety, które dużo wiedzą, to wiedźmy.

Tak, a te, które wiedzą mało, to niewiasty.

Sejm II RP uchwalił kilka postępowych praw, ale z drugiej strony wprowadzono też na przykład przepis, że kobiety muszą mieć zgodę męża na objęcie stanowiska urzędniczego. Dlaczego mężczyźni wymyślali takie prawa? Bali się konkurencji? Czy może Kościoła, bo – jak wynika z twojej książki – to właśnie ta instytucja najsilniej sprzeciwiała się przyznawaniu polskim kobietom jakichkolwiek praw.

Politycy II RP byli uzależnieni od Kościoła w taki sam sposób jak dziś – trzeba robić to, czego życzy sobie Kościół, by mieć go po swojej stronie, a tym samym zyskiwać wyborców. Oczywiście mówimy tu o Kościele jako instytucji, a nie religii, bo moje bohaterki, które miały z Kościołem na pieńku, były w większości religijne.

Wiśniewska: Dlaczego trzeba zobaczyć „Solidarność według kobiet”

Na pewno istotny był też strach przed utratą władzy – nie tylko w polu publicznym, ale i prywatnym, bo mąż miał totalną władzę nad żoną. Posełki ciągle musiały reagować na różne dziwne pomysły posłów – na przykład przepis mówiący o tym, że kobieta, która wychodzi za cudzoziemca, automatycznie przyjmuje jego obywatelstwo. A kobieta bez polskiego obywatelstwa nie mogła pracować w bardzo wielu zawodach. Był to problem, który dotyczył wielu kobiet w pozaborowym kraju, ale i tak nie udało się wykreślić tego zapisu – mężczyźni znów „nie widzieli problemu”. A tak naprawdę nie chcieli, żeby kobiety stały się bardziej niezależne ekonomicznie.

Jaką lekcję z doświadczenia posełek mogą wyciągnąć dziś aktywistki i polityczki?

Przede wszystkim taką, że można działać razem ponadpartyjnie, że można dogadywać się we wspólnej sprawie niezależnie od różnic w poglądach politycznych. A dla siebie wyciągnęłam prywatną lekcję ze słów Franciszki Wilczkowiakowej. Posełka ta była w sejmie tylko jedną kadencję, później prowadziła w Poznaniu pismo „Głos Kobiety”, w którym poruszała postępowe i niepopularne wtedy tematy – pisała o zanieczyszczaniu powietrza, o tym, że należy szczepić dzieci i że nie wolno ich bić. Ostatni numer Franciszka Wilczkowiakowa wydała 1 września 1939 roku i napisała w nim, że jak wszyscy boi się wojny, ale w momentach kryzysu siłę daje jej myśl o kobietach, które były przed nią i które są wokół niej. O kobietach, które pracowały i pracują na to, żebyśmy wszystkie miały lepiej, „przecież żeśmy krew z ich krwi”. Kiedy przeżywam załamanie tym, co się dzieje wokół – szczególnie w kwestii praw kobiet – powtarzam sobie jej słowa.

**
Olga Wiechnik (ur. 1985 r.) – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim i Polskiej Szkoły Reportażu. Dziennikarka i redaktorka, współpracuje z „Wysokimi Obcasami”, publikowała m.in. w „Przekroju”, „Malemenie”, „Twoim Stylu” i „Pani”. Autorka reportażu historycznego Posełki. Osiem pierwszych kobiet, który ukazał się w 2019 roku w Wydawnictwie Poznańskim.

***
Tekst jest zredagowaną i skróconą wersją
rozmowy, która odbyła się 6 lipca w ramach krakowskiego festiwalu NON-FICTION.

Na zdjęciu: posełki na posiedzeniu Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem w sejmie, 26 listopada 1930, licencja CC BY, źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Puto
Kaja Puto
Reportażystka, felietonistka
Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej, migracji i nacjonalizmu. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art.
Zamknij