Podobno gdy A&R-owiec Talk Talk (czyli opiekun zespołu i pośrednik w kontakcie z koncernem płytowym) usłyszał taśmę-matkę „Spirit of Eden”, wybuchnął płaczem.
„Nigdy nie powinno się traktować muzyki jako tła” – mówił ponad 25 lat temu Mark Hollis w magazynie „Q”. Ta rozmowa miała służyć promocji dopiero co wydanego Spirit of Eden, czwartego albumu jego grupy Talk Talk, ale chyba każdy PR-owiec po lekturze złapałby się za głowę. Hollis „nie chciał patrzyć prosto w obiektyw, bo według niego to kompromis równoznaczny ze sprzedaniem się” – pisał nieszczęsny autor wywiadu Adrian Deevoy. Wokalista i gitarzysta Talk Talk nie chciał też tłumaczyć się ze swojej muzyki, bo w końcu „mówi ona sama za siebie”. Wytwórnia, fonograficzny moloch EMI, też nie miała z nimi lekko. Podobno gdy ich A&R-owiec (czyli opiekun artysty i jego pośrednik w kontakcie z koncernem płytowym) usłyszał taśmę-matkę Spirit of Eden, wybuchnął płaczem. Poza tym zespół zastrzegł sobie, że płyta nie będzie promowana ani trasą koncertową, ani żadnym singlem. Okładka, z pięknym obrazem Jamesa Marsha przedstawiającym samotne drzewo wyrastające z oceanu, przybrane muszlami i morskim ptactwem, też odbiegała od ówczesnych komercyjnych standardów.
Hollis mógłby powtórzyć za Johnem Lydonem: „Mój wizerunek należy do mnie”, choć EMI nie chciała oddać go bez walki. Wytwórnia pozwała zespół z powodu „braków technicznych” albumu, ale było jasne, że w rzeczywistości chodziło o brak potencjału komercyjnego. Spirit of Eden składał się bowiem z sześciu długich kompozycji o otwartej formie pozbawionej wyrazistych drogowskazów dla słuchaczy. EMI tymczasem posłużyła się zwyczajową klauzulą o „brakach technicznych” jak wentylem bezpieczeństwa, który miał zabezpieczyć koncern przed dalszymi stratami z powodu trudnego i, jak się wówczas wydawało, niemożliwego do sprzedania albumu. Wyrok sądu pierwszej instancji był korzystny dla EMI, ale zespół szybko wniósł apelację i ostatecznie wygrał sprawę. Po kolejnej rundzie prawnych przepychanek, związanych między innymi z wydaniem przez EMI albumów z największymi przebojami i nieautoryzowanymi remiksami Talk Talk, zespół znalazł kolejnego wydawcę, koncern Polydor.
Naturalnie wytwórnie płytowe nie wydają fortuny na nierokujące zespoły, jakim cudem doszło więc do tego, że EMI sfinansowała Talk Talk ponad półroczną sesję nagraniową, stado muzyków sesyjnych (wśród nich był między innymi znany w Polsce skrzypek Nigel Kennedy), a nawet chór katedry z Chelmsford? Otóż wszystkie poprzednie albumy Talk Talk sprzedawały się w olbrzymich nakładach (poprzedzający Spirit of Eden The Colour of Spring – w dwóch milionach egzemplarzy) i były niesione znakomitymi singlami: Talk Talk, przypomnianym przez No Doubt It’s My Life czy Life Is What You Make i Give It Up. Ich droga od debiutanckiego albumu The Party’s Over do Spirit of Eden i równie awangardowego The Laughing Stock musiała więc być zaskoczeniem nie tylko dla wytwórni, ale też dla słuchaczy świadomych typowej dla popowych zespołów ścieżki kariery: od świeżości i odważnej beztroski debiutu po koniec kariery, gdy albumy nagrywa się raczej z musu i raczej pod dyktando wytwórni czy w najlepszym razie oczekiwań konserwatywnych słuchaczy. U Talk Talk wyglądało to zupełnie inaczej, bo zaczynali jako typowe synthpopowe trio w rodzaju Duran Duran (chyba jednego z najpopularniejszych brytyjskich zespołów new romantic) i z każdym kolejnym albumem robili wszystko, by rozbić formę, w którą zostali wtłoczeni. Talk Talk cofali się w czasie od sztampowego brzmienia lat 80. – perkusyjnych padów Simmonsa, syntezatorów Rolanda – do kameralnej psychodelii, minimalizmu i jazzu wywodzących się z lat 60., którymi zresztą Hollis karmił kolegów z zespołu już podczas sesji do The Party’s Over.
Czemu piszę o Talk Talk, skoro zespół nie nagrał nic nowego od roku 1991, a sam Hollis swoją pierwszą i ostatnią płytę solową wydał siedem lat później, tylko po to, by móc wywiązać się z kontraktu z Polydor i zniknąć gdzieś na angielskiej wsi, o której jak dobry luddysta marzył od zawsze? (Rob Young w swojej książce Electric Eden: Unearthing Britain’s Visioniary Music wpisuje Talk Talk w tradycję brytyjskiego folk-rocka idealizującego wieś i naturę). Ostatnie półrocze spędziłem pogrążony w latach 80., a właściwie w okresie od roku 1978 do 1984 wyznaczającym ramy czasowe książki Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz Simona Reynoldsa, którą tłumaczyłem z mieszaniną trudu i przyjemności. Choć Reynolds nie pisze o Talk Talk, historia tego zespołu jest znakomitą kodą Podrzyj, wyrzuć… Nie tylko dlatego, że Hollis zaczynał jako wokalista punkowego zespołu The Reaction, który choć nie miał żadnych sukcesów, przyczynił się do powstania Talk Talk. I też nie tylko dlatego, że artystyczne wybory Talk Talk były całkowicie nietypowe. Niemal bliźniaczą ścieżkę kariery miał przecież David Sylvian z Japan (choć akurat ten do dziś jest aktywnym artystą), a odchodzenie od syntezatorowych brzmień i powrót do korzeni (choć już zupełnie innych niż dla Hollisa i jego zespołu) stało się domeną całej sceny indie, której początkiem była kasetowa kompilacja C86 wydana przez muzyczny tygodnik „NME”.
Naturalnie te wszystkie rzeczy pozostają nie bez znaczenia, ale Talk Talk są dla mnie ostatnim naprawdę wielkim zespołem lat 80. z innego powodu. Po pierwsze, Spirit of Eden i The Laughing Stock są być może ostatnimi przejawami rozchwiania branży muzycznej wywołanego punkową rewolucją. Od 1978 roku w górę wytwórnie były tak zdezorientowane całą zawieruchą, że wydawały wszystkie młode zespoły rzępolące na gitarach czy na syntezatorach. W końcu po debiucie Sex Pistols wszystko, co wiedzieli A&R-owcy i PR-owcy majorsów nadawało się tylko do śmietnika, wszystkie reguły branży musiały zostać przepisane na nowo pod dyktando nowych artystów i ich widowni, co sprzyjało dużym ilościom wtórnego chłamu, ale też wielu znakomitym, nowatorskim albumom. Tego, że EMI wyłożyła środki na Spirit of Eden, a Polydor zapłacił Hollisowi milion funtów zaliczki za dwa albumy, wyrzekłszy się przy tym jakiejkolwiek kreatywnej kontroli nad artystą, nie można chyba tłumaczyć niczym innym niż ostatnią fazą zawrotów głowy po punku. Nie jest to wyłącznie metafora, bo EMI po utarczkach z Talk Talk zmieniła klauzulę bezpieczeństwa, która od teraz obligowała artystów do dostarczania prac o wartości nie tylko artystycznej, ale również komercyjnej.
Po drugie ostatnie dwa albumy Talk Talk, choć stateczne i dostojne, nie byłyby możliwe bez postpunkowej rebelii przeciw zastanej rzeczywistości, nie tylko artystycznej, ale też społecznej i politycznej.
A poza tym to piękna ścieżka dźwiękowa dla pożegnania z latami 80., przynajmniej na jakiś czas.