Debiutancka płyta Bye Bye Butterfly to muzyka na dekadenckie przyjęcie u okultystów.
Bye Bye Buterfly, zespół wokalistki Oli Bilińskiej i instrumentalisty Daniela Pigońskiego, nagrywa salonową psychodelię, okultystyczny pop z luksusowego gabinetu ze skórzanym szezlongiem i bogato zdobioną planszą Ouija. Ale, ale… to wcale nie jest zarzut.
Muzyka z ich debiutanckiej płyty Do Come By nadałaby się doskonale na dekadenckie przyjęcie w nowojorskim salonie Jeleny Bławatskiej, współzałożycielki Towarzystwa Teozoficznego – o ile urządzała ona przyjęcia. Jeśli nie, to Bilińską i Pigońskiego z otwartymi ramionami przyjętoby w latach 60., w których magia i LSD otwierały w głowach hipisów dostęp do wewnętrznego wszystkowidzącego oka.
Do Come By to album oszczędny w środkach: dominuje tu przytłumione brzmienie elektrycznego pianina, które pokrywa powściągliwą, liniową grę automatu perkusyjnego słuszną warstwą patyny. Z tej ograniczonej palety zespół wyciąga jednak bardzo dużo. Niektóre kompozycje skrzą się zróżnicowanymi nastrojami, chybotliwymi jak kwietniowa pogoda. Having Lived Through Half of My Life wpierw brzmi jak marsz pogrzebowy, a ponure fanfary suną powoli jak kawalkada. Ale już za chwilę zdyscyplinowane bębny wtłoczą w piosenkę życie i radośnie pulsujący, synkopowany riff gitary.
Tak mógłby brzmieć gotycki funk albo Cocteau Twins, gdyby powierzyli obowiązki producenckie Trevorowi Hornowi.
Z czasem utwór mutuje dalej – raz przywdziewa szare barwy, innym razem opływa go lepka psychodeliczna ektoplazma. Inne piosenki są dużo spójniejsze, w balladzie My Love wokalowi Bilińskiej towarzyszą wyłącznie narastający, monotonny pochód klawiszy i nastrojowa melodia w stęsknionym kontrapunkcie. W mrocznym erotyku Do Come By swobodny, swingujący rytm podpiera salonowy groove elektrycznego pianina, który leje się smoliście jak kolorowe plamy w lampach z lawą. Chwilami wokalizy na drugim planie wydają się nabierać jakiejś krystalicznej, uduchowionej jakości, która wzbiera wraz z hipnotycznym końcem.
Głos Bilińskiej w ogóle funkcjonuje jakby w dwóch wymiarach. Raz jest oddalony, bezcielesny i rozmywa się w ogonie taśmowego echa. Innym razem zaś jego fizyczność jest niemal konfrontacyjna – w My Love słychać wszystkie oddechy i mlaśnięcia. Czasem ta obecność nabiera wyraźnie erotycznego wymiaru, tak jak w Woman, numerze o glamrockowym brzmieniu – czyli stanowczym, mocnym pulsie perkusji; czujnym rytmie drapanej gitary, wyrywnej syntezatorowej solówce – i wiedźmowatym magnetyzmie. W pewnym sensie to połączenie idealne. W końcu glam to nie tylko gatunek rocka, ale też człon wyrazu glamour” – oznaczającego wdzięk, urodę, ale też urok. Ten codzienny i ten magiczny. Bilińska ma oba, jest charyzmatyczna, kipi seksualną energią, pociąga. Wokalistka pasożytuje tutaj na wszystkich negatywnych stereotypach czy symbolicznych rekwizytach służących zniewoleniu kobiet („narodziłyśmy się z krwi”, „biodra skrępowane żmijami i wężami”, „zemsta i gniew to nasz odwieczny fach”) i sprawnie zmienia je w talizmany mocy. „Na kolana, schyl głowę przed furią” – śpiewa Bilińska. Szkoda tylko, że wszystkie teksty zespołu napisano po angielsku.
Szkoda też, że pozostałe piosenki nie są już tak mocne tekstowo. Pojawiają się znane i ograne tropy, na przykład w Do Come By pożądanie przedstawione zostaje pod postacią ognia. W Never Return zaś pojawiają się pantera, lew i wilczyca, trzy zwierzęta, które u Dantego symbolizują grzeszną część ludzkiej natury, skłonność do oszustwa, przemocy, nadmiernej ambicji i nienasycenia. Zespół zresztą nie ukrywa inspiracji Boską komedią, co robi właściwie ze szkodą dla siebie samego. Choć może tylko ja zżymam się, gdy czytam o kolejnym koncept albumie bazującym na Raju utraconym czy innym klasyku literatury?
W każdym razie nie warto się tym aż tak przejmować, bo mnóstwo tu świetnych piosenek. Apple Tree to na przykład pogodna wariacja – te słodkie harmonie chórków zdobiące refren – na temat… wygnania z raju. Bo w końcu może to jest jakiś powód do radości? Zrezygnowanie z gościnności i bezpieczeństwa niesie ze sobą ryzyko, ale daje też szansę na dorosłość i dojrzałość.
W najbardziej dramatycznym Farawell, I’m Falling klawiszowe crescendo sugeruje rytuał oczyszczenia lub jakiś nowy początek. W instrumentalnej drugiej połowie utworu rytm staje się prężniejszy, elektryczne pianino razi prądem, a dysonująca gitara wprowadza kolejną nerwową warstwę.
Kumulująca się tu energia oczyszcza, warto przejść ten rytuał.
Bye Bye Butterfly, Do come by, Thin Man Records 2015
**Dziennik Opinii nr 120/2015 (804)