Cielesność tej muzyki bierze się wprost z charakteru jej twórcy. Bo Kucharczykowi nawet filharmonia kojarzy się z cielesną euforią.
„Po koncercie w Gdańsku ktoś napisał nam recenzję: »Po czym na scenę wszedł starszy pan w okularach i na pół godziny zmienił się w demona techno«. Na tyle mi się to spodobało, że nazwałem tak płytę. To niezła definicja tego, co robię” – powiedział mi niedawno Wojtek Kucharczyk, podpora polskiej niezależnej sceny muzycznej, właściciel wytwórni mik.musik! i artysta płodniejszy niż amazońska dżungla. No dobrze, może przesadziłem, bo w dżungli żyje od dwóch do siedmiu milionów gatunków insektów mnożących się na potęgę. Ale Kucharczykowi i tak można pozazdrościć talentu, pracowitości i całkowitego braku blazy. Jego entuzjazm zaraża, a gdy wychodzi na scenę w swojej srebrnej marynarce, faktycznie można go pomylić z demonem techno. Albo z wesołym diabłem. W okularach.
Demon Techno w Okularach, najświeższa kolekcja utworów Kucharczyka, wydana na kasecie i oczywiście w formie cyfrowej, aż roi się od brzmieniowych wybryków, zawijasów i niecodziennych pomysłów. Utwór Bitty Afriity zaczyna się od radosnych, egzotycznych polirytmii, wijących się wokół miarowego rytmu techno, by po dwóch minutach zmienić się w przebojowe italo umorusane oleistą mazią. Nawet bardziej minimalistyczne numery są wypchane pomysłami po brzegi. Maszynowy groove Carrors Reshaped Tottally zostaje w końcu przełamany syntetycznym ADHD. W Bity Exextechno Another z kolei gęsta atmosfera z minuty na minutę nabiera intensywności, aż w końcu da się ją kroić nożem. Wreszcie utwór staje się tak parny, że jedyne, w co może się zmienić, to tropikalna nawałnica ze zbasowanymi grzmotami piorunów i lejącymi się z nieba strugami gorącej cieczy. Ale nawet gdy Kucharczyk bezlitośnie lutuje, robi to w jakiś wyjątkowy sposób. W jego muzyce jest siła, nie ma za to agresji, która pojawiła się wraz z brytyjską nową falą industrialnego techno. Poza tym zamiast betonowej szarości i szorstkości Kucharczyk preferuje bogatą gamę kolorów i faktur. I tak raz niebanalnie nawiązuje do techno z Detroit z lat 80. z pełnymi futurystycznej melancholii pochodami akordów (Ponoson And Nothing Instrumental), by potem zaskoczyć chropowatymi manipulacjami samplowanym materiałem, z którymi tak dobrze poradziła sobie w tym roku We Will Fail, czyli Aleksandra Grünholz.
Ostatecznie nie jest to jednak muzyka do słuchania. Albo inaczej, nie jest to muzyka, której należałoby słuchać tylko za pomocą uszu. Tu potrzeba całego ciała, potu, dopaminy, receptorów skóry, które zostaną zbombardowane falami akustycznymi. Cielesność tej muzyki bierze się wprost z charakteru jej twórcy.
Bo Kucharczykowi nawet filharmonia kojarzy się z cielesną euforią, a nie wyłącznie intelektualną przyjemnością.
„Ostatnio byłem w nowym NOSPR-ze w Katowicach” – opowiedział mi. „Grano Berlioza, Debussy’ego i Strawińskiego, którego znam prawie na pamięć. Podczas Ognistego ptaka było mi naprawdę ciężko wysiedzieć. Przecież to jest balet! A tu tysiąc osób siedzi i słucha. Do Strawińskiego się, kurde, nie siedzi. Pamiętam, że czytałem u Davida Byrne’a, że krzesełka w salach koncertowych pojawiły się dopiero jakieś 200 lat temu. Wcześniej, jak się spodobała aria, gość musiał bisować siedem razy, inaczej nie chciano go wypuścić, to był regularny rave. Podczas premiery Święta wiosny wybuchły zamieszki. A dziś?”.
A dziś miejscami, w których na muzykę reaguje się żywiołowo, są kluby i sale koncertowe. I choć miejsca są inne, impuls pozostaje ten sam. Kucharczyk myśli na głos: „Dziś żyjemy w podobnych warunkach co na początku XX wieku – dekadencja, nieciekawa sytuacja polityczna. To wywołuje iskrę, iskra wywołuje ogień, ogień wywołuje ruch”. Bum!