Czy w dobie mp3 ktoś jeszcze słucha muzyki z kaset? Okazuje się, że kasetowych wytwórni jest ostatnio coraz więcej. Kasety są też znakiem rozpoznawczym Oficyny Biedota.
Wszystko zaczęło się od Wież Fabryk, dość enigmatycznego zespołu, który gra zimną falę. Chłopaki od początku wychodzili z założenia, że nie interesuje ich wydawanie płyt, Wieże miały być przede wszystkim zespołem koncertowym. Tak było zanim po jednym z koncertów podszedł do nich Michał Turowski, założyciel małej niezależnej wytwórni o nazwie Oficyna Biedota. „Ośmielony alkoholem powiedziałem, że planuję wystartować z labelem i chciałbym wydać im jakąś fajnie zarejestrowaną koncertówkę”. Skończyło się na debiutanckim albumie – premiera odbyła się w październiku 2010 roku. W tym czasie Oficyna Biedota miała już na koncie również inne wydawnictwo, Suweniry kultowych 19 Wiosen z Łodzi. Niezły start jak na nikomu nieznany label.
Michał nie był jednak zupełnym świeżakiem w branży. Zanim wystartował z Biedotą, pracował w firmie płytowej, gdzie jak sam mówi, zajmował się głównie tym wszystkim, czego nie chciał robić nikt inny – pakował paczki, wkładał poligrafię do pudełek. W ten sposób nauczył się całego procesu wydawniczego. Doświadczenie przydało się na samym początku działalności Biedoty, bo ułatwiło mu kontakt z dystrybutorami, tłoczniami i drukarniami. Przydało się też rozeznanie w polskim rynku: „Wiedziałem, ile powinno kosztować wydanie płyty, jaki nakład będzie dobry na początek, z kim warto współpracować a z kim być może lepiej nie ryzykować, i tak dalej. Dzięki temu po kilku mniejszych lub większych upadkach na początku tyłek bolał mnie znacznie mniej”. Mimo to na starcie nie udało mu się przeholować z entuzjazmem. Albumy Wież i Wiosen zostały wydane w dość dużych nakładach – odpowiednio 500 i 450 egzemplarzy. Przeszarżowanie z tłoczeniem sprawiło, że Michał musiał zrobić sobie dłuższą przerwę od wydawania.
Po powrocie zmieniła się strategia wydawnicza Oficyny. Przede wszystkim spadły nakłady, z reguły albumy w Biedocie ukazują się teraz w nie więcej niż 200 kopiach, choć i tu znajdą się wyjątki. Pojawiły się też inne nośniki, np. płyty winylowe, na których wydano album The Kurws Dziura w getcie, i zwyczajne płyty CD-R. Jednak znakiem rozpoznawczym labelu zdecydowanie stały się kasety magnetofonowe. Choć wydaje się to dość radykalne, w ostatnich latach kasetowe wytwórnie mnożą się jak prawicowe tygodniki. Not Not Fun, Opal Tapes, NNA Tapes, Belaten, BLWBCK od lat wydają albumy na taśmach, w małych nakładach, z reguły z bardzo fajną poligrafią, nierzadko robioną ręcznie. Pytam Michała, czy te labele były dla niego inspiracją. Odpowiada, że stały się nią dopiero teraz, gdy na poważnie wszedł w scenę kasetową. Skąd więc pomysł na taśmy? „Kaseta to jest dla mnie symbol pierwszego kontaktu z muzyką, straszny sentyment, ale sam nośnik lubię i dzisiaj. Kasety chodziły mi po głowie już od jakiegoś czasu, ale ciężko było mi zacząć – rynek produkcji w Polsce jest niestety daleki od standardów, które by mnie edytorsko zadowalały. Oprócz tego dużo prościej wytłoczyć u nas w kraju CD niż znaleźć firmę produkującą kasety. Na szczęście pomógł mi cesarz tego nośnika – Lubomir z Sangoplasmo – który miał znacznie więcej cierpliwości i samozaparcia niż ja. Bez jego pomocy pewnie do tej pory nie udałoby mi się zrobić pierwszej taśmy do katalogu”.
Pytam też o przewagę kasety nad innymi nośnikami. Brzmienie, nostalgia, a może snobizm? „Jako słuchacz mam tendencję do szybkiego znudzenia – nowości słucham (zwykle) od początku do końca, ale gdy wracam do albumów już mi znanych już tak nie potrafię… Odtwarzacz przenośny to już kompletna degeneracja, zwłaszcza odkąd wymieniłem stary, ze stosunkowo małą pamięcią, na cegiełkę z dyskiem 80gb – czy mam słuchać Burzum, Current 93, Miasto Nie Spało, Shellaca czy Martial Canterel? Z kasetą obcuję w całości – gdy pomyślę, że mam szukać następnego kawałka przez trzy minuty, odechciewa mi się przewijać. Przy muzycznym ADHD, na które cierpię, to jedyny sposób na zapoznanie się z całością materiału. A przecież tak powinniśmy słuchać płyt, jako skończonych całości, a nie pojedynczych utworów”. To bardzo romantyczna wizja, niedzisiejsza jak Eugeniusz Bodo. Ale podoba mi się, bo sam cierpię na medialne ADHD – zresztą to chyba przypadłość większości z nas. Z drugiej strony kaseta nie do końca pomoże wam się ustrzec przed „przełączactwem”, np. mój magnetofon potrafił automatycznie wyszukać moment ciszy między dwoma nagraniami, ale przy łatwości zmiany, jaką gwarantują cyfrowe odtwarzacze, to i tak niewiele.
A co z samym wydawaniem kaset, wypuszczenie empetrójek w świat musi być przecież prostsze? „Po pierwsze taśma to jest esencja DIY, wszystkie wydawnictwa przegrywam po nocach na kilku deckach, okładki zawsze drukuję w małych studiach poligraficznych, bez offsetu, bez wykrojników, ręcznie przyklejam naklejki, i tak dalej. To może być dla niektórych głupie, ale dla mnie z perspektywy wydawcy to jest znacznie większa frajda. Gdy po kilku dniach zobaczę stos kilkudziesięciu kaset na półce, mam dużo większą satysfakcję niż kiedy przychodzą do mnie kurierem wytłoczone CD – zlecone przez mejla, wykonane maszynowo, bez duszy. Poza tym, już z najbardziej pragmatycznego punktu widzenia, kasety zajmują znacznie mniej miejsca niż kompakty czy winyle, a to cholernie ważne, gdy w jednym pomieszczeniu żyjesz i pracujesz”.
Pierwszą kasetą Oficyny Biedota była Computape Split, strona A należała do łodzkiego kolektywu Ebola, strona B do Arkony. Split to 15 minut analogowego techno albo czegoś w podobie. Strona Eboli jest ciekawsza – mroczna i wolna jak mały fiat, tak mogłoby brzmieć italo disco, gdyby producenci przerzucili się z kokainy na heroinę. To dość dziwny wybór, jak na wydawnictwo, które przynajmniej mi kojarzyło się z różnymi odmianami post-punka. Pytam się więc o politykę wydawniczą. „Kryterium doboru artystów jest jedno – musi mi się ta płyta spodobać, po prostu. Nie staram się wybadać rynku, obliczyć ile płyt może zejść, ile (i czy w ogóle) da się na tym zarobić. Równie ważnym, a może nawet ważniejszym kryterium, jest to jak się dogadujemy z zespołem. Z wieloma twórcami, jak chociażby z The Kurws czy z Krojcem, znaliśmy się dużo wcześniej, zanim zaczęliśmy wspólnie wydawać. Podchodzę do tego hobbystycznie – choćbym miał w ręku materiał na złotą płytę, gdybym zauważył, że z zespołem ciężko będzie się dogadać, że nasz kontakt nie wygląda tak, jakbym sobie to wymarzył, po prostu bym tego nie wydał, bo szkoda nerwów”.
W ten sposób dochodzimy do być może najważniejszego punktu – choć Michał prowadzi Oficynę Biedotę jednoosobowo, czasem tylko z pomocą dziewczyny, w rzeczywistości jest to przedsięwzięcie kolektywne. „Z kapelami i artystami w Biedocie łączą nas przede wszystkim relacje koleżeńskie, a na drugim miejscu dopiero te «biznesowe». Zdarzało się, że jakieś wydawnictwo finansowaliśmy z zespołem na spółkę, zdarza się że ludzie z różnych kapel wewnątrz labelu współpracują ze sobą bez jakiejkolwiek mojej ingerencji – jak chociażby Kuba «Krojc» Pokorski, który masterował ostatnią płytę Kirka, albo Łukasz Hajduk z Borderline Collie, który pomagał ogarnąć graficznie okładki do dwóch reedycji Turnip Farm na kasetach. Marcin Pryt zaprasza do Łodzi zespoły z labelu. Wydawca i zespoły tworzą po prostu rodzaj kolektywu – czasem luźniejszego, czasem bardziej zwartego, ale nie jest to relacja oparta tylko i wyłącznie na nagranym materiale i fizycznych nośnikach”.