Nie potrafię wam powiedzieć, jakie jest dziesięć, dwadzieścia albo sto najlepszych książek tego roku, których nie zdążyliście kupić w prezencie komuś albo sobie. Napiszę o tych, które mi się akurat przypomną. I o wydarzeniach, które mnie cieszyły, chociaż może wcale nie są najważniejsze. Zacznę jednak od książek, których nie przeczytałam, a imię ich oczywiście milion, więc wybiorę najważniejsze. I wcale nie obiecuje, że je kiedyś przeczytam, ale każda z nich może być całkiem elegancką durnostojką, bo czym w końcu są nasze półki na książki, jak nie cmentarzem z wieloma nagrobkami. Pogrzebaliśmy na nim: kocham i na pewno jeszcze się spotkamy (może w niebie); no nie wiem, ale może się przyda; kiedyś na pewno; chyba nigdy, ale chcę mieć; nie chcę, ale komuś może się przyda; nie chcę, ale niech stoi….
Tak więc nie przeczytałam w tym roku Tęczy grawitacji Thomasa Pynchona. To książka przede wszystkim dla tych, którzy wiedzą, co to jest i czemu jest ważne, ale dotąd nie mieli okazji. Obawiam się, że to kategoria: chyba nigdy, ale chcę mieć. Na razie tylko leciutko ją polizałam i doszłam – to prawie sam początek – do wierszyka:
Jest…
Zimniej niż w cipie
Królowej Śniegu!
Zimniej niż gołemu
śpiącemu na brzegu!
Zimniej niż dupie w
fińskiej wygódce!
Zimniej niż
Ruskiemu po
mrożonej wódce!
Dedykuję go wszystkim, którym marzą się białe i mroźne święta. A Tęczy mówię – jeszcze z tobą nie skończyłam, ale nie wiadomo jak długo potrwa nasza znajomość.
Wypchany wieloryb
Kolejna nieprzeczytana to oczywiście – bo Nobel – Laszlo Krasznahorkai i książka A świat trwa, która ukazała się w samą porę, gratulacje dla wydawcy. To zbiór około dwudziestu opowiadań. Przeczytałam kilka: egzystencjalne smuty i nudy – świat materialny, w tym nasze ciała, to bagno, w którym tkwimy, ale przeczuwamy, że może coś jeszcze jest, ale i tak tego nie da się odnaleźć. Trochę jak kolonijna gadka: są dwie drogi, w prawo i w lewo, jak pójdziesz w prawo, to zginiesz, jak pójdziesz w lewo, będziesz miał dwie drogi: w prawo i w lewo, jak pójdziesz w prawo, to zginiesz, jak pójdziesz w lewo, będziesz miał dwie drogi… itd.
W niektórych opowiadaniach pretekstem jest jakieś wydarzenie – czasem mocno już zużyte, jak Nietzsche i bity koń albo atak na WTC, jednak jedno mnie wzruszyło – cyrk, który przywiózł do miasteczka największego na świecie wypchanego wieloryba. Pamiętam z dawnych czasów, jestem w tym samym wieku co autor, że takie truchło podróżowało po demoludach. I smutek, który szybko wypierał dziecięcą ekscytację. I to, że wieloryb miał składany ogon na zawiasach. Na tym jednak znajomość z tą książką zakończę, chyba że wpadnę w nastrój medytacyjny. Natomiast pewno wrócę do Szatańskiego tanga, które ukaże się w przyszłym roku. Czytałam dawno, komuś pożyczyłam, o ile pamiętam, było to ponure, ale interesujące.
Długa tradycja niemieckiego upadania
Przejdźmy powoli do książek, które przeczytałam. Tę prawie – jestem w połowie i skończę, z przyjemnością. Wydarzeniem tego roku wartym odnotowania jest na pewno ukazanie się nowego przekładu Buddenbrooków, czy – zgodnie z tym, co we wstępie pisze tłumacz, Jerzy Koch – Buddenbrooków napisanych po polsku. Ucieszyło mnie również to, że zrównuje on Buddenbrooków z Czarodziejską górą, a może nawet gotów jest cenić wyżej. Nie byłam pewna, czy wypada głośno o tym mówić, ale wolę Buddenbrooków.
Nie będę wam streszczała powieści, którą znamy z dawnego tłumaczenia Ewy Librowiczowej (1931, później poprawianym przez innych tłumaczy), ale dopiero Koch zwrócił mi uwagę na pewną ciekawostkę – nie wiadomo, kto się ukrywał pod tym pseudonimem. Pomyślałam, że może nie jedna osoba, ale kilka, które w pośpiechu tłumaczyły, po tym jak Mann w 1929 roku dostał nagrodę Nobla. W każdym razie nowe tłumaczenie cieszy z wielu powodów, które dostrzegam, bo mam poprzednie i czasem sobie porównuję.
Inna ciekawostka: powieść ta ukazała się po raz pierwszy w 1901 roku, zresztą nie odnosząc wielkiego sukcesu. Mann miał wówczas zaledwie 26 lat, a przecież musiał zacząć ją pisać przynajmniej kilka lat wcześniej, badać różne źródła. Tu zadumałam się nad współczesnymi młodymi pisarzami, którzy jakże często najbardziej lubią wpatrywać się we własny pępek. A tu saga rodzinna z epickim rozmachem!
Podtytuł Buddenbrooków to O upadku pewnej rodziny. Do kompletu i do rymu można do niej dodać powieść Waltera Kempowskiego Prima sort. Powieść mieszczańska, tym razem o upadku innej niemieckiej rodziny, kilkadziesiąt lat później, w wyniku przegranej wojny. Z Lubeki (Mann, po wojnie Niemcy Zachodnie) do Rostocku (Kempowski, dawniej w NRD) nie jest daleko. Mieszczaństwo niemieckie, jak widać, ma długą tradycję upadania. A z rozpędu wspomnę o jeszcze jednej ciekawej książce, też o upadku, Katji Koyer Kraj za murem – o upadku NRD.
Science fiction na peryferiach
Skoro jesteśmy przy tłumaczeniach – w tym roku ukazało się tłumaczenie na angielski Lodu Jacka Dukaja i znalazło się na liście pięciu najlepszych książek s/f Guardiana. Ciekawa jestem, jak Ursula Phillips poradziła sobie z tymi wszystkimi neologizmami? I jak się to czyta bez wiedzy o zaborach, Piłsudskim i miejscu Syberii w polskim imaginarium? Podobnie jak o innych fantastycznych elementach świata przedstawionego?
Z drugiej strony, ile kontekstów nam umyka, kiedy czytamy literaturę obcą? Może mniej niż im, bo jednak jesteśmy krajem peryferyjnym, więc wiemy więcej o nich niż oni o nas. I mam nadzieję, że pójdzie za tym tłumaczenie Innych pieśni, osadzonych w uniwersum zgodnym z filozofią arystotelesowską, a więc powszechnie bardziej znanym. Są tam też wątki zarozumiałe pewno tylko tutaj, ale upadek uralskiego imperium, zdobycie Kremla i śmierć jego władcy wszystkich pewno ucieszy. (No i Inne pieśni Dukaj napisał przed trzydziestką.)
Z fantastyki filozoficznej, bo to chyba jest specjalnością Dukaja, wystarczy zrobić jeden krok, żeby znaleźć się w naukowo-filozoficznym i trochę fikcyjnym oraz dość przerażającym świecie, w którym tracimy stały grunt pod nogami, czyli w książkach Benjamina Labatuta. Fascynująca lektura.
Możecie do tego dorzucić wieszczącego upadek Zachodu, przynajmniej w dzisiejszym kształcie, Martina Caparrosa – Tamte czasy. Raport z teraźniejszości, tam też trochę s/f.
Wydarzeniami są też polskie nagrody, których jest całkiem sporo, ale wspomnę tylko o jednej, która mnie najbardziej ucieszyła. To przyznawana w Łodzi Nagroda Literacka im. Juliana Tuwima, która w tym roku przypadła Weronice Kostyrko za biografię Róży Luksemburg.
U nas jednak, jak wiadomo, szczególnym zainteresowaniem cieszą się biografie chłopek. W tym roku dostarczyła ich książka Antoniny Tosiek Przepraszam za brzydkie pismo. Wraz z refleksjami nad ludowym pamiętnikarstwem.
Moją uwagę zwróciła też Renata Bożek i jej powieść Wyjarzmiona, przygodowa, ale dość przekorna. W niej walka młodej chłopki pańszczyźnianej o emancypację ostatecznie prowadzi ją do szlacheckiego dworku i różnych polskich miazmatów.
Poza tym przeczytałam kilka innych książek o sprawach smutnych i trudnych. O wojnie w Ukrainie. O Izraelu i Palestynie. Kolonializmie, rasizmie oraz doli imigrantów i mniejszości. O śmierci i chorobach i ogólnie trudach egzystencji. Jednak w konkurencji „najbardziej dołująca książka roku” postawiłabym chyba na Wyrok Ishbel Szatrawskiej. Skądinąd książki świetnie napisanej.
Wszystkie można znaleźć, klikając w tag Kinga Dunin czyta.
Przeczytałam także przynajmniej jedną, przy której po prostu dobrze się bawiłam, chociaż tytuł tego nie zapowiadał. To Krzywda Pawła Rzewuskiego.
Hepiniujer. Bawmy się dobrze, póki jeszcze można!


















Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.