Czytaj dalej, Historia

Grzebałkowska: W czasie wojny dzieciom było łatwiej

Syn Hansa Franka wychowywał się na Wawelu. Wydawało mu się, że to jego rodzinna posiadłość, a „Dama z łasiczką” to dość brzydka ciotka ze szczurem. Dopiero kiedy był nastolatkiem, uświadomił sobie, że jego dzieciństwo było oparte na zbrodni, fałszu i kłamstwie. O dzieciach i wojnie mówi Magdalena Grzebałkowska, reporterka, autorka książki „Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia”.

Joanna Wiśniowska: Czy kiedy polskie dzieci płakały, to niemieckie się cieszyły?

Magdalena Grzebałkowska: Myślałam, że tak było. Szczególnie jak byłam mała, byłam o tym przekonana. Gdy zabierałam się do pracy nad Wojenką, chciałam znaleźć Niemca lub Niemkę, którzy byli w czasie II wojny światowej dziećmi. Wyobrażałam sobie, jak się cieszyli z sukcesów niemieckiej armii, jak zafascynowani byli hitleryzmem. I wiesz co? Nie znalazłam takiego dziecka.

Nikt nie chciał rozmawiać?

Nie potrafiłam odnaleźć takiej osoby, która chciałaby o tym opowiedzieć. Wpadłam na trop chłopca, którego ojciec był w Wehrmachcie i w czasie wojny przebywał w Polsce. Po 70 latach znaleziono korespondencję pod podłogą jednego z domów, w którym stacjonował. Dotarłam do tego chłopca, dorosłego już mężczyzny, ale nie chciał rozmawiać. A przecież w listach nie pisał nic strasznego, tylko coś w stylu: „Drogi tato, życzę ci, żebyś wrócił”.

Jak to tłumaczył?

Informację przekazała mi córka, powiedziała, że tata nie zgadza się na rozmowę. Byłam bardzo rozczarowana. Ale może był w nim strach przed rozliczeniem, może gdybym była niemiecką dziennikarką, toby się zgodził? Może bał się demonów przeszłości? A może po prostu ze względu na wiek nie chciał już rozmawiać na ten temat.

Wojna dzieci pod flagą biało-czerwoną

czytaj także

Potem, gdy zaczęłam zgłębiać temat niemieckiego dzieciństwa, trafiłam na Michaela Wicka, skrzypka, Żyda i Niemca z Königsbergu. Choć go prześladowano, on wbijał szpilki na mapie, odhaczając kolejne miejsca zdobywane przez niemiecką armię.

Ale udało ci się też dotrzeć do chłopca, który rzeczywiście miał szczęśliwe dzieciństwo.

Tak, do syna Hansa Franka [generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich – red.] – Niklasa Franka, który wychowywał się na Wawelu. Wydawało mu się, że to jego rodzinna posiadłość, a Dama z łasiczką to dość brzydka ciotka ze szczurem. Jego życie jest negatywem losów pozostałych bohaterów mojej książki. Niklas, dopiero będąc nastolatkiem, uświadomił sobie, że jego dzieciństwo było oparte na zbrodni, fałszu i kłamstwie. Do dzisiaj się z tym zmaga. On jako jedyny z rodzeństwa zaakceptował fakt, że jego ojciec był zbrodniarzem. Pozostała czwórka wyparła to.

„Mój ojciec był karierowiczem, ale nie był tak naprawdę antysemitą” – tak ci powiedział Niklas Frank.

W jego domu nie można było opowiadać antysemickich dowcipów i źle mówić o Polakach. Było tam szalenie kulturalnie i mieszczańsko. Podczas wspólnych spotkań było wesoło – Hans Frank grał na fortepianie, rozmawiało się o literaturze, przy dzieciach zachowywano więc pozory. Na tej podstawie Niklas stwierdził, że rodzice nie byli antysemitami, ale przecież wszystko wskazuje na to, że byli, i to straszliwymi. Fakty mówią same za siebie. Ale że jego rodzice byli karierowiczami, to jest akurat pewne. Gdyby w Niemczech wygrali komuniści, oni byliby wiernymi wyznawcami metod stalinowskich. Chodziło im tylko o to, żeby być bogatymi.

Po co Niklas kupił czarny płaszcz po ojcu?

Dekadę temu zgłosiła się do niego kobieta, spadkobierczyni człowieka, który był przy aresztowaniu Hansa Franka w maju 1945 roku. To niemiecki Żyd, który zdążył uciec do Ameryki, a potem ze względu na znajomość języka został zatrudniony przez amerykańskie wojsko. To on wyniósł z domu członka NSDAP między innymi płaszcz. Trzymał go przez całe życie, a gdy zmarł, odziedziczyła go dalsza krewna. Ta skontaktowała się z Niklasem, czy nie chce kupić płaszcza.

Za ile?

500 dolarów.

To nie aż tak drogo, jakby mogło się wydawać.

Też się zastanawiałam, dlaczego tak tanio. Może to on zaproponował cenę, a ona nie chciała dorobić się na nazistowskim płaszczu? Więc Niklas kupił go za te 500 dolarów, a nad stawkiem w ogrodzie wbił w ziemię zbity drewniany krzyżak i powiesił na nim płaszcz, a w pasie spiął sprzączkę. Wygląda to jak strach na wróble.

Po co to zrobił?

„Siedzę w salonie i patrzę, jak wisi” – odpowiedział, gdy o to samo zapytałam. Hansa Franka przecież powieszono, a on sam ukarał w ten sposób swojego ojca.

To nie były jedyne niepolskie dzieci w twojej książce.

Od razu wiedziałam, że chcę pokazać szerszą perspektywę niż tylko polską i narodowości, które tworzyły wówczas polskie społeczeństwo. Ciekawiły mnie losy dzieci rosyjskich, amerykańskich czy hiszpańskich.

Na Śląsku musimy obalić mity nie tylko polskie, ale i niemieckie

O tych ostatnich piszesz w swojej książce.

Tak, o dzieciach, które wywieziono do ZSRR podczas wojny cywilnej, która toczyła się w kraju. Starły się tam dwie wielkie siły komunizmu i faszyzmu, przedbieg do II wojny światowej. Kraj Basków popierał republikę, bo dawała mu autonomię, ale to Franco wygrywał wojnę, więc kraje, które sprzyjały republikanom, zdecydowały się przyjąć hiszpańskie dzieci. Wiele z nich zostało tam na kilkanaście lat. Do 1941 roku żyły jak pączki w maśle, Stalin i hiszpańscy komuniści chcieli z nich zrobić przyszłe kadry.

Największą niespodzianką jest los japońskich dzieci i ich rodzin.

Chciałam przedstawić spektrum historii wojennych dzieci. Myślałam sobie, że te amerykańskie miały zupełnie inną perspektywę II wojny światowej, nie odczuwały codziennego zagrożenia życia. Postanowiłam więc znaleźć amerykańskiego chłopca – celowo nie dziewczynkę – który za to potem poszedł na wojnę w Korei, gdy to u nas był już względny spokój. Zapytałam więc moją przyjaciółkę z Los Angeles, czy zna kogoś takiego, a ona odpowiedziała, że zna jedynie Japończyka, ale on w czasie II wojny był internowany z rodziną. Wtedy dowiedziałam się o losie japońskich rodzin. To także oni budowali Amerykę, gdy trzeba było rąk do pracy, ale po czasie pojawiły się komentarze, że „zabierają pracę”, a przecież wykonywali robotę, której Amerykanie nie chcieli. Politycy zaczęli gromadzić wyborców wokół niechęci wobec Japończyków. Po ataku na Pearl Harbor nienawiść przybrała na sile, więc pod pretekstem dobra Japończyków odizolowano ich w obozach. A potem wielu z tych, którzy tam przebywali, walczyło po amerykańskiej stronie w wojnie w Korei. Pytałam więc ich – dlaczego. „Bo chcieliśmy pokazać Ameryce, że na nią zasługujemy” – odpowiadali.

Dzieci mają jakieś zdolności przystosowawcze, że łatwiej im się odnaleźć w zastanych warunkach?

Do takich wniosków doszłam podczas pracy nad Wojenką. Dzieciom było łatwiej, chociaż wojna najmniej zajmuje się dziećmi, to największy „wojenny śmieć”. No chyba że są potrzebne do „tworzenia nowego człowieka”, ale bez tego ich los jest najmniej istotny. Dla tych najmniejszych wojna była stanem normalnym. Nie wiedziały, co to życie bez niej, więc przystosowały się w taki czy inny sposób. Ale mniej pokiereszowane z wojny wychodziły te, które spędziły ten czas z rodzicami, przeważnie z matką, bo ojcowie w czasie wojny to raczej figura nieobecna. Te dzieci, które przetrwały wojnę same, rzadko kiedy potrafiły znowu zjednoczyć się z rodzicami.

Rozmawiałam z prof. Wiesławem Łukaszewskim, psychologiem, który mówił mi o badaniach, które wskazują, że więź biologiczna nie za bardzo istnieje, przeceniamy ją. Sam fakt, że jesteś z kimś spokrewniony, nie sprawi, że wejdziesz z nim w relację. To też wynika z moich rozmów w Wojence. Jedna z moich bohaterek została rozdzielona z matką w łagrze, gdy miała trzy miesiące. Później spotkały się, gdy była już nastolatką, do tego momentu nie wiedziała nawet, że ma matkę. Pokochała ją, dopiero gdy miała dwadzieścia kilka lat, ale nie potrafiła się do niej zbliżyć, powiedzieć, że kocha. Teraz za to mówi jej to codziennie, gdy zasypia. Nad łóżkiem ma zdjęcie matki.

Dorośli mają „wojnę”, dzieci mają „wojenkę”?

To samo w sobie jest ironiczne, bo jaka to jest wojenka, kiedy te dzieci przeżywały dosłownie to samo co ich rodzice. One po prostu tego do końca nie rozumiały.

Najczęstsza narracja w opowieści o dzieciach w czasie wojny to ta bohaterska. Ty nie szukałaś raczej takich opowieści?

Szukałam zwyczajnych niezwyczajnych historii, żeby móc się z nimi identyfikować. Choć żadna wojenna opowieść nie jest zwyczajna. Niezwykle ważny był dla mnie szczegół, o który tak rzadko dopytujemy dziadków. Więc to się rozmywa, zostaje nam tylko ta wielka historia, którą wkłada nam się do głów. To oczywiście istotna wiedza, ale uczniowie i uczennice lepiej zapamiętaliby historię opowiedzianą poprzez drobiazgi, a nie daty i wielkie postaci. Nasze podręczniki są na koturnach. Nie tędy droga.

Upamiętnianie Zagłady jest łatwe – oddziela nas od Zagłady

Sama nie cierpiałam takiej historii w szkole. Czołgi, armia, bitwy, a gdzie w tym wszystkim był człowiek? A gdyby tak koniec wojny opisać w podręcznikach przez chłopca, który wsiada na czołg i z radzieckimi żołnierzami wjeżdża do Berlina? Albo poprzez historię niemieckiego dziecka, które wsadzone w kamasze w ostatnich dniach wojny słano na front? Dzieci będą się identyfikować z takimi bohaterami.

Jak sobie radziłaś, żeby dotrzeć głębiej do ich pamięci, przecież pewnie oni te historie opowiadali wiele razy, pewnie tymi samymi słowami.

To wieloletni warsztat pracy. Musisz wybić ludzi z rytmu ich opowieści, zwłaszcza tych, którzy opowiadają tę historię kolejny raz, bo są np. dyżurnymi gośćmi na wszelkich uroczystościach. Trzeba ich wysłuchać i zadawać pytania jak podczas rozmowy z wujkiem czy ciocią przy stole. Ja lubię pytać o codzienność: co jedli, gdzie spali, co myśleli, co się im śniło, czy się zakochiwali. Ludzie mówią ogółem, dlatego warto dopytywać.

Co z konfrontacją opowieści z historycznymi faktami?

Jest to najtrudniejsza rzecz w trakcie pracy nad książką, bo ludzka pamięć jest szalenie zawodna. Każdy z nas, gdy opowiada jakąś historię, za każdym razem robi to trochę inaczej, a co dopiero, gdy rozmawiasz o wydarzeniach sprzed 80 lat. Wiedziałam, że nawet jeśli ktoś się myli, to absolutnie nie robi tego celowo. Ważne, żeby nie pozbawić drugiego człowieka godności, nie być lustratorką. To są ludzie, którzy podają mi serce na dłoni. Ale ważne, żeby wiedzieć, jak było naprawdę. Pan Franciszek, jeden z „synów pułku”, opowiadał, jak zakopywano na granicy z Odrą butelkę z listem do przyszłych pokoleń. Twierdzi, że on też tam był. Ale ja to sprawdziłam, owszem, był w tym oddziale, ale osobiście tego nie mógł zrobić, bo są wspomnienia świadka, który z imienia i nazwiska podał osoby, które tam były. To działo się pod osłoną nocy i nie zabrali dzieciaka ze sobą, zwłaszcza że ostrzeliwali ich Niemcy. Trzeba więc pisać tak, jak to było.

A to nie jest też książka o naszej pamięci, właściwie niepamięci?

To książka o tym, że trzecie pokolenie robi to co pierwsze. My jesteśmy trzecim–czwartym pokoleniem i co robimy? Przywracamy faszyzm, cała Europa skręca w prawo, a to dzieje się na naszych oczach. W wielu przypadkach można przykładać w tych czasach kalkę do tego, co działo się 80 lat temu. Co robimy ludziom uwięzionym na granicy? Zaraz zbudujemy im obozy i będziemy tam ich trzymać? Świat nie uczy się z historii, zapomina o niej. Pierwsze pokolenie jest w szoku, mówi „nigdy więcej”, drugie po nim sprząta, a trzecie znowu robi syf. Nic nie pamiętamy z historii. Powtarzamy dokładnie to samo, jak ślepcy.

***

Magdalena Grzebałkowska – wielokrotnie nagradzana reporterka, autorka bestsellerowych książek: Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego, Beksińscy. Portret podwójny, 1945. Wojna i pokój, Komeda. Osobiste życie jazzu oraz Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Joanna Wiśniowska
Joanna Wiśniowska
Dziennikarka
Dziennikarka związana z „Gazetą Wyborczą Trójmiasto” i „Wysokimi Obcasami”, publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, newonce.sport i magazynie „Kopalnia. Sztuka Futbolu”.
Zamknij