Kiedy Zachód miał Woodstock, my mieliśmy Zieloną Górę i Kołobrzeg. Regularnie występowali tam Maryla Rodowicz, Czesław Niemen, Anna German, Anna Jantar, Zdzisława Sośnicka. Fragment książki Bartosza Żurawieckiego „Festiwale wyklęte”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
XV Festiwal Piosenki Radzieckiej (3–9 czerwca 1979 roku) odbywa się w tym samym czasie, gdy Karol Wojtyła przyjeżdża jako papież Jan Paweł II z pierwszą oficjalną wizytą do Polski.
STEFAN KAŻURO: – Mieliśmy próbę na festiwalu. Reżyser, Janusz Rzeszewski, zarządził przerwę, żebyśmy mogli obejrzeć, jak papież wysiada z samolotu. Część ludzi płakała, inni wołali: „Zobaczycie, że on nam przyniesie wolność”. A ja siedziałem i zadawałem sobie pytania: „Ale jaką wolność? To my nie jesteśmy wolni?”. Nie wiedziałem, o co chodzi. Byłem taki szczęśliwy, że znalazłem się w Zielonej Górze. Dla chłopaka, który wychował się w leśniczówce, uczył się w Liceum Ekonomicznym w Lęborku i mieszkał w internacie, dostać się na ten festiwal, spotkać się z tymi wszystkimi gwiazdami piosenki, to było jak lot w kosmos.
Siedemnastoletni Każuro („smukły malec”, jak go określa Halina Ańska w „Gazecie Festiwalowej”) zdobył Brązowy Samowar za wykonanie piosenki z repertuaru Ałły Pugaczowej Gdy dzieciństwo mija.
KAŻURO: – Śpiewałem wtedy bardzo wysokim tenorem. Do festiwalu przygotowywał mnie i dobierał mi repertuar mój przyjaciel, instruktor z Domu Kultury w Lęborku, Jerzy Łuszcz.
Główną nagrodę jury (przewodniczy mu Henryk Debich, zasiadają między innymi Czesław Niemen, Czesław Majewski, Irena Santor i Jewgienij Pticzkin) przyznaje Barbarze Kalinowskiej-Giedrojć z Bydgoszczy. Przed rozpoczęciem festiwalu młoda piosenkarka tak mówi „Gazecie Festiwalowej”: „Siostra i brat są polonistami, mąż dziennikarzem, a ja ukończyłam Instytut Wychowania Muzycznego WSP i pracuję w bibliotece tego instytutu. Siostra i brat śpiewają, mąż pisze o jazzie, a ja zabawiłam się w udział w konkursie. Śpiewam piosenki Podoba mi się ze słowami Cwietajewej oraz Burłacka dola.
Podoba mi się pochodzi z szalenie do dziś popularnego w Rosji, obowiązkowo pokazywanego w telewizji co roku w Sylwestra filmu Eldara Riazanowa Ironia losu (1975) z Barbarą Brylską w roli głównej. To ją widzimy na ekranie, jak brzdąka na gitarze i otwiera usta, ale w partiach wokalnych dubbingowała ją sama Ałła Pugaczowa.
BARBARA KALINOWSKA: – W Zielonej Górze śpiewałam z gitarą, towarzyszył mi drugi gitarzysta, Erwin Regosz. Byłam z innej bajki. Większość przygotowała utwory skoczne albo patetyczne. Im bardziej się ktoś darł, tym bardziej był przekonany, że tak właśnie trzeba. A ja Podoba mi się zaśpiewałam cichym głosem, jak to ballady się śpiewa. Skończyłam. Na widowni zapadła cisza, która trwała dla mnie wieczność. Ale potem były oklaski. Podoba mi się to zresztą bardzo krótka piosenka, półtorej minuty. Jedna dziennikarka z Bydgoszczy miała nawet do mnie pretensje, że zapomniałam tekstu. Nie zapomniałem. Za to pomyliłam się w drugiej, ludowej piosence. Zaczęłam śpiewać od ostatniej zwrotki. Na szczęście akurat w tym wypadku nie miało to wielkiego znaczenia.
Podoba mi się skomponował Mikael Tariwierdijew do wiersza Mariny Cwietajewej, rosyjskiej poetki, która popełniła samobójstwo w roku 1941.
czytaj także
KALINOWSKA: – Twórczość Cwietajewej musiała być wtedy w Związku Radzieckim na indeksie, bo kiedy udzielałam wywiadu dziennikarzowi z moskiewskiego radia i wspomniałam, że to jej wiersz, zbladł i powiedział, że absolutnie nie możemy tego mówić, on nie chce mieć kłopotów. Musiałam więc nakłamać, że to piosenka ludowa.
Żeby było zabawniej, na polskiej płycie zawierającej nagrania z XV Festiwalu Piosenki Radzieckiej przy Podoba mi się znajdziemy nazwisko Cwietajewej jako autorki tekstu, za to zamiast Tariwierdijewa widnieje adnotacja: „melodia ludowa”.
Jeden ze Srebrnych Samowarów trafia do maturzystki z Łodzi, Joanny Zagdańskiej, w której Irena Santor widzi zadatki na swoją następczynię. W latach osiemdziesiątych Zagdańska wylansuje kilka piosenek z muzyką swojego męża, Adama Żółkosia. Najsłynniejsza z nich to Rękawiczki, nagrodzone w Opolu i Sopocie. Obecnie Zagdańska uczy śpiewu jazzowego i improwizacji w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy.
Kształceniu młodych wokalistów poświęciła się też Marzena Osiewicz, w 1979 roku studentka kompozycji w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu. W Zielonej Górze sama zaaranżowała sobie piosenki na orkiestrę (m.in. kompozycję Arama Chaczaturiana Erywań) i sama sobie akompaniuje na fortepianie. Krytyk „Gazety Lubuskiej” Janusz Mencel widzi w niej główną kandydatkę do Złotego Samowara. Ale Osiewicz otrzymuje „zaledwie” brązowy.
OSIEWICZ: – Kierownik muzyczny festiwalu, Eugeniusz Majchrzak, bez problemu się zgodził, żebym zrobiła aranżacje do swoich piosenek. Dla mnie, jako studentki kompozycji, były one ważniejsze od śpiewania. Zawsze chciałam być muzykiem, a nie piosenkarką. Piosenkarka kojarzyła się wtedy z głupią kozą.
Nawet mi za te aranżacje w Zielonej Górze zapłacili. Choć jednocześnie z ich powodu nie dostałam wyższej nagrody. Jak się potem dowiedziałam na bankiecie po koncercie finałowym, któryś z członków jury zarzucił mi, że aranżacja Erywania była niestylowa, że armeńska muzyka powinna brzmieć inaczej. Ja wtedy słuchałam Steviego Wondera, różnych „zakazanych” zachodnich płyt – w tę stronę mnie ciągnęło.
Podczas XV Festiwalu recital daje, goszcząca pierwszy raz w Zielonej Górze, Żanna Biczewska. Po raz ostatni za to odbywa się koncert premier; tym razem motywem przewodnim jest przyszłoroczna olimpiada w Moskwie. Śpiewają Andrzej Tenard, Roman Gerczak, Ewa Gontarek, Elżbieta Igras, Adam Zwierz, Bogdan Czyżewski. Natomiast w Koncercie przyjaźni biorą udział: Maryla Rodowicz, Bogdan Czyżewski, Czesław Niemen, Grzegorz Markowski, Czerwone Gitary, Andrzej i Tomasz Stockingerowie, Żanna Biczewska, Krzysztof Krawczyk…
W „Gazecie Festiwalowej” znajdujemy rozmowę z zapowiadającą te koncerty Krystyną Loską. Przyznaje się w nim, że ma córkę (czyli znaną dzisiaj prezenterkę i dziennikarkę filmową Grażynę Torbicką). „Czy to możliwe, żeby była już dorosła? – dopytuje się Danuta Kuleszyńska z „Gazety Festiwalowej”. „Tego nie powiem – odpowiada Loska. – Nie zdradzę jej wieku, choćby dlatego, że wówczas przestaną pisać do mnie moi wielbiciele”. „Na ekranie wygląda pani czarująco, zawsze uśmiechnięta, coraz to w innym uczesaniu”. „Ależ skąd. Włosy i uczesanie mam zawsze takie same, a do fryzjera chodzę raz na dziesięć dni”.
W „Gazecie…” są też wypowiedzi mieszkańców Zielonej Góry. „Kwiaciarka spod ratusza” tak lubi festiwal, że stara się sprzedawać w jego trakcie najpiękniejsze kwiaty. Na koncerty nie chodzi, bo z okien swojego domu słyszy wszystko, co się dzieje w amfiteatrze. „Kierowca taksówki” chwali się, że woził „pana Rachonia, pana Debicha”, Sośnicką, Sipińską, Ładysza i innych. „Pomyśleć miło, że się kiedyś rozmawiało z takimi ludźmi, kiedy się ich widzi w telewizji”… Natomiast „student szkoły inżynierskiej” uważa, że w czasie festiwalu mieszkańcy Zielonej Góry są „bardziej radośni i życzliwi dla siebie”. Toteż obiecuje, że kupi dzisiaj kwiaty pierwszej dziewczynie, która się do niego uśmiechnie. Może u kwiaciarki spod ratusza? W Zielonej Górze pojawiły się także pierwsze truskawki. W centrum kosztują sto dwadzieścia złotych za kilogram, natomiast na stoisku pod amfiteatrem – siedemdziesiąt. Sporo. Dla porównania: gazety codzienne wciąż można kupić za złotówkę, a magazyn ilustrowany „Przyjaźń” za pięć złotych.
KALINOWSKA: – Razem z Samowarem dostałam dziesięć tysięcy. Podzieliłam się z gitarzystą, a za resztę kupiłam pralkę automatyczną. Pamiętam, że była przeceniona, bo miała małe wgięcie. Natomiast Złoty Samowar był duży i ciężki. Robiłam w nim przez lata herbatę. Tylko grzałki nie było, działał na węgiel, ale teść mi ją wstawił.
OSIEWICZ: – Mój Samowar leżał kupę lat w piwnicy. W zeszłym roku wystawiłam go na sprzedaż w necie. Kupił jakiś pan łowczy, który mi napisał, że będzie go zabierał do lasu i robił sobie w nim prawdziwą herbatę. Trochę mnie to zdziwiło, bo zabieranie samowara do lasu jest mało praktyczne. Ale ostatecznie to nie moja sprawa. Ja się cieszyłam, że udało się ten antyk sprzedać.
Informacja o werdykcie dociera do uczestników XV Festiwalu wczesnym popołudniem w czwartek, 7 czerwca. Akurat przebywają w Ośrodku Pięcioboju Nowoczesnego w Drzonkowie, gdzie mogą pojeździć konno, popływać, postrzelać i posłuchać koncertu kapeli koźlarskiej ze Zbąszynka. 9 czerwca, w sobotni wieczór, odbywa się koncert laureatów.
KALINOWSKA: – Biednie było. Sama uszyłam sobie sukienkę, ale miałem na nogach jakieś paskudne sandały. Reżyser Rzeszewski złapał się za głowę. Zauważył jednak, że inna uczestniczka nosi tak zwane rzymianki, na skórzanej podeszwie. One idealnie pasowały do mojej sukienki. Dziewczyna pożyczyła mi te buty i w nich wystąpiłam w finałowym koncercie.
czytaj także
KAŻURO: – Po festiwalu wróciłem z Samowarem do Lęborka. Szkoła niemal nosiła mnie na rękach. Dyrektor był zachwycony, że w telewizji pani spikerka wymieniła nazwę Liceum Ekonomicznego. Dziękował mi publicznie na apelu. Ale niektórzy koledzy z internatu przyjęli mnie chłodno. Mówili: „Zobaczycie, że ten pedał zrobi karierę”. Unikałem internatu, na szczęście miałem wiele zajęć poza szkołą. Szkoła muzyczna, próby w Domu Kultury. Do internatu wracałem na noc, odrobić lekcje i spać.
W lipcu laureaci pojechali „Pociągiem Przyjaźni” do Związku Radzieckiego, gdzie zwiedzali kolejne miasta i dawali koncerty.
KALINOWSKA: – Jestem chyba jedyną zdobywczynią Złotego Samowara, która w nagrodę do Związku Radzieckiego nie pojechała. Po prostu nie zostałam zaproszona. Nie wiem, czy to przez Cwietajewą, czy też dlatego, że byłam za subtelna na estradowe występy. Nigdy się nie dowiedziałam i już się chyba nie dowiem.
Pojechali za to Każuro i Osiewicz.
KAŻURO: – Niesamowita to była dla mnie podroż. Przez miesiąc jeździliśmy po republikach ówczesnego Związku Radzieckiego. Rosyjska publiczność jest wspaniała. Siedziała jak zaczarowana. Większość ludzi trzymała w dłoniach kwiaty, po koncertach oklaski były szczere i mocne. Miałem wrażenie, że widzowie chcą nas zabrać ze sobą do domów. Ale oczywiście realia ówczesnego ZSRR nie były wesołe. Jeden z kolegów miał romans z rosyjską dziewczyną, która się nami opiekowała. Okazało się, że jest śledzona. Natychmiast ją usunięto z naszej grupy.
Ta podróż miała też dla mnie bardzo osobisty aspekt. Mój ojciec był Polakiem, a mama rodowitą Rosjanką. Przyjechali do Polski w latach pięćdziesiątych, ale w Rosji została siostra mamy. Nie mogły się ze sobą widywać. Spotkałem się z ciocią w Odessie. To było wielkie przeżycie, przez pierwsze minuty oboje płakaliśmy.
OSIEWICZ: Dużo szampana wypiliśmy w Związku Radzieckim. Obżeraliśmy się winogronami. Szeroko się tam żyło. Pamiętam, jak kupiliśmy wszyscy w wielkiej hali gdzieś za Kaukazem szpanerskie walizki samolotowe. W tym samym mieście ktoś nas też gonił konno, bo chodziliśmy z obnażonymi nogami – potworny był wtedy upał. Dostaliśmy od organizatorów w prezencie między innymi dzieła Lenina. Ciężkie były jak cholera. Zostawiłam je w pokoju hotelowym w Odessie. Wracam do Polski, a tu telefon z Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej: „Pani Marzeno, mamy pani książki, zapomniała je pani zabrać”. W tejże Odessie leżymy na plaży, obok butelki szampana wetknięte w piasek. A tu pada na nas cień. Patrzę, stoi człowiek w skórzanym kapeluszu, z dwoma ochroniarzami po bokach. „Macie dżinsy?” – pyta. Poszliśmy z tymi facetami do hotelu, kupili od nas całą odzież. Kolega miał stare klapki zakopiańskie z Cepelii, skórzane, czarno-brązowe. Też poszły.
czytaj także
KAŻURO: – W hotelach przychodziły do naszych pokoi etażowe i pytały, co przywieźliśmy na handel. Sprzedałem dżinsy, w których przyjechałem, sprzedałem zamszową kurtkę. Kupiłem za to biżuterię dla mamy. Koleżanki zabrały ze sobą duże ilości polskich perfum, które szły w Związku Radzieckim jak woda.
Stefan Każuro wystąpił ponownie na festiwalu w Zielonej Górze rok później, ale nie dostał już nagrody. Startował również w eliminacjach do festiwalu w Kołobrzegu, nie przeszedł jednak dalej. W 1981 roku został przyjęty do Studia Wokalno-Aktorskiego w Gdyni.
KAŻURO: – Moje dojrzewanie poszło bardzo szybko. W 1981 roku jeździliśmy z kolegami ze Studia do Gdańska na manifestacje, obrywaliśmy gazem łzawiącym. Byłem też na każdym niemal przedstawieniu Kolędy-nocki w Teatrze Muzycznym w Gdyni. W Gdyni nie mogłem mówić o tym, że jestem laureatem Zielonej Góry. Absolutnie nie. Stałbym się wrogiem numer jeden moich kolegów i koleżanek. Wszyscy o tym wiedzieli, ale wszyscy milczeli. Nikt nie chciał o tym rozmawiać.
Po ukończeniu gdyńskiego Studia Każuro przyjechał do Warszawy i tu dostał angaż w niezwykle wówczas popularnym Teatrze Rampa Andrzeja Strzeleckiego. Zagrał też księcia Lulejkę w filmie i serialu Pierścień i róża (1986) Jerzego Gruzy. Od wielu lat – wraz z Joanną Pałucką, Anną Ścigalską i Grzegorzem Kuciasem – tworzy Kwartet Wokalny „Rampa”.
KAŻURO: – Ucieszyłem się, gdy się do mnie odezwałeś. Minęło czterdzieści lat od mojego występu w Zielonej Górze, a jesteś pierwszym dziennikarzem, który mnie o to pyta. Festiwal Piosenki Radzieckiej to był ważny moment w moim życiu. Wtedy zaczęła się moja droga do zawodu.
KALINOWSKA: – Po transformacji ustrojowej dobre dziesięć lat nie przyznawałam się do Zielonej Góry. Nawet Okudżawy się wtedy nie śpiewało. Teraz to trochę znormalniało, już mogę mówić prawdę.
OSIEWICZ: – Kiedy napisałeś do mnie z pytaniem o Zieloną Górę, myślałam, że to jakiś żart. Ale sprawdziłam w internecie, że rzeczywiście istniejesz i faktycznie jesteś dziennikarzem.
*
Do posłuchania: festiwalowa playlista.
czytaj także
**
Bartosz Żurawiecki (1971) – dziennikarz, krytyk filmowy, felietonista i pisarz. Szef działu recenzji w miesięczniku „Kino”. Laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka (1996) i Nagrody PISF-u (2014). Autor powieści Trzech panów w łóżku, nie licząc kota (2005), Ja, czyli 66 moich miłości (2007), Nieobecni (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2011) i Do Lolelaj. Gejowska utopia (2017), a także zbioru dramatów Erotica alla polacca (2005). W 2001 roku był jednym z założycieli Kampanii Przeciw Homofobii (KPH).