Problem z „Konklawe” nie polega na tym, że film „odczarowuje” proces wyboru papieża, pokazując stojące za nim realne polityczne mechanizmy, ale na tym, że nie idzie w tym dostatecznie daleko.
Jednym z niewielu państw z naszego kręgu kulturowego, gdzie wybory nowej władzy toczą się ciągle w wąskim gronie za szczelnie zamkniętymi drzwiami, pozostaje Watykan. Film Konklawe (reż. Edward Berger), adaptacja powieści popularnego brytyjskiego pisarza Roberta Harrisa – znanego głównie z powieści historycznych (o Drugim śnie pisała niedawno Kinga Dunin) i współpracy jako scenarzysta przy ostatnich filmach Polańskiego – zabiera nas za te drzwi, pokazuje skomplikowane polityczne szachy, towarzyszące wyborowi nowego papieża.
czytaj także
Czterej pretendenci i wątpiący dziekan
Do walki stają czterej główni kandydaci. Pierwszy, amerykański kardynał Bellini (Stanley Tucci), reprezentuje frakcję „liberalną” – a przynajmniej liberalną jak na Kościół katolicki. Chce Kościoła bardziej otwartego na osoby homoseksualne, dialogu religijnego, jak podkreśla, nie tęskni za czasami, gdy „mamusia i tatuś mieli po dwanaścioro dzieci, bo nie wiedzieli lepiej”. Podkreśla też, że jeśli zostanie papieżem, to kobiety zaczną odgrywać większą rolę w kurii – choć jego stronnicy przestrzegają go, że ten postulat idzie w swoim progresywizmie trochę za daleko.
Na przeciwstawnym biegunie sytuuje się kardynał Tedesco (Sergio Castellitto) z Wenecji. To kościelny reakcjonista, który przerażony jest „islamizacją Europy”, tęskni za mszą trydencką i najchętniej cofnąłby Kościół do czasów sprzed Soboru Watykańskiego II. Łatwo rozpoznać inspiracje, z jakich utkana jest ta postać. Nazwisko znaczące po włosku „niemiecki” nawiązuje do konserwatywnego Niemca na piotrowym tronie, Benedykta XVI. Zamiłowanie weneckiego hierarchy do wymyślnych kościelnych strojów budzi skojarzenia z amerykańskim kardynałem Raymondem Burkiem.
Pomiędzy nimi są dwaj kandydaci środka, kardynałowie Tremblay (John Lithgow) i Adeyemi (Lucian Msamati). Pierwszy to doświadczony kościelny insider, który zjadł zęby na niejednej watykańskiej intrydze i teraz uruchamia wszystkie swoje talenty, kontakty i zakumulowane w ciągu lat przysługi, by przypuścić atak na najwyższe stanowisko w Kościele. Adeyemi, czarny Nigeryjczyk, reprezentuje kościelne globalne Południe. Przemawia do części liberałów jako pierwszy czarny papież, a jednocześnie odstrasza ich swoimi ultrakonserwatywnymi poglądami w takich kwestiach jak prawa LGBT+. W jego postaci widać inspirację takimi hierarchami jak kardynał z Gwinei Robert Sanah, którego tradycjonalizm budził przychylne komentarze także wśród polskich narodowców.
Starcie tej czwórki obserwujemy z punktu widzenia dziekana Kolegium Kardynalskiego, pochodzącego z Anglii kardynała Lawrence’a (Ralph Fiennes). Lawrence bliski jest kościelnym liberałom, wspiera kandydaturę Belliniego. Sam zmaga się od jakiegoś czasu z religijnym zwątpieniem. Chciał zrezygnować ze stanowiska, opuścić Watykan, ale poprzedni papież nie chciał spełnić jego prośby o zwolnienie z obowiązków. W trakcie mszy otwierającej konklawe Brytyjczyk wygłasza homilię, w której wzywa, by wybrać papieża, który wie, czym jest zwątpienie, i nie popada w pychę pewności. Zyskuje w ten sposób niespodziewane poparcie części liberałów i czyni z niego konkurencję dla Belliniego – choć nie miał najmniejszych ambicji, by włączyć się do papieskiego wyścigu.
Chytrość liberalnego rozumu
Liberalne media, jak np. The Atlantic, krytykowały Konklawe, jako obraz, który całkowicie nie rozumie kościelnej instytucji, odmawia potraktowania poważnie wiary, która dla bohaterów stanowi przecież fundamentalny składnik ich tożsamości i jedną z głównych motywacji ich działań, wreszcie redukuje wewnątrzkościelną rzeczywistość do dramatu władzy, tak jakbyśmy oglądali film o prawyborach w Partii Demokratycznej lub Republikańskiej.
Moim zdaniem to właśnie jest największą zaletą filmu. Problem z Konklawe nie polega na tym, że film „odczarowuje” proces wyboru papieża, pokazując stojące za nim realne polityczne mechanizmy, że patrzy na Kolegium Kardynalskie jak na ciało polityczne podzielone przez ideologiczny spór, ale na tym, że nie idzie w tym dostatecznie daleko.
Choć Konklawe sprzedawane jest jako House of Cards w Watykanie, to film jest bardzo daleki od charakterystycznego dla tamtego serialu nihilistycznego spojrzenia na politykę, jako sferę starcia drapieżników kierowanych czystą wolą mocy, posługujących się ideami wyłącznie jako narzędziem w grach o dominację.
Konklawe w spojrzeniu na watykańską politykę znacznie bliższe jest idealizmowi z serialu Prezydencki poker (West Wing) Aarona Sorkina. Owszem, polityczna walka bywa brudna. Kardynałowie posługują się w niej symonią, szantażem, wyciągają sobie brudy i kompromitujące dokumenty, a nawet naruszają tajemnicę spowiedzi. Jednocześnie przez ten gąszcz intryg prowadzi nas nie watykański Frank Underwood, ale bez wątpienia szlachetny i idealistyczny kardynał Lawrence. Nie jest on w najmniejszym stopniu zainteresowany walką o władzę dla siebie, motywuje go poczucie obowiązku i troska o przyszłość kościelnej instytucji, która – jak głęboko wierzy – potrzebuje dalszych reform w liberalnym duchu.
I choć być może w filmie faktycznie nie widać, by kardynałów prowadził Duch Święty, to ostatecznie w ekranowym konklawe zwycięża swoista „chytrość liberalnego rozumu”. Kościół wybiera tak, jak pragnąłby tego niezaangażowany w tę instytucję, sympatyzujący z jej liberalizacją widz. Finał wprowadza w dodatku motyw, który w ostatnich latach skupiał największe emocje w wojnach kulturowych, i można się spodziewać, że wywoła wściekłość osób budujących obecność publiczną na zawodowym oburzaniu się na „ideologię woke”.
Raczej moment Młodego papieża?
Niemiecki reżyser Edward Berger, znany z oscarowego Na zachodzie bez zmian (2022), nakręcił bardzo przyzwoity film. Wszystkie reżyserskie chwyty działają, jak powinny, watykańskie wnętrza tworzą wspaniałą scenografię, aktorzy potwierdzają swoją renomę. Ralph Fiennes jako kardynał Lawrence po raz kolejny pokazuje bogactwo i subtelność swojego warsztatu, Stanley Tucci świetnie sprawdza się jako charyzmatyczny liberalny kardynał zza oceanu, Lucian Msamati jako afrykański hierarcha łączy ukrytą za fasadą spokoju drapieżną inteligencję z głęboką wewnętrzną słabością. Sergio Castellitto doskonale bawi się jako Tedesco, ultrakonserwatywny kardynał z zamiłowaniem do ekspresyjnych strojów w purpurze.
Jednocześnie cała ta świetnie prowadzona filmowa maszyna trochę rozkracza się na końcu. Zakończenie, choć może budzić ideową sympatię, zwyczajnie artystycznie nie przekonuje. Brzmi głucho, zwłaszcza w obecnym politycznym momencie, gdy prezentowany przez ten film liberalny optymizm wydaje się szczególnie słaby, pokonany i w odwrocie.
Po wyborach w Stanach wiceprezydentem elektem – którego od przywództwa największego państwa na świecie dzieli stan zdrowia funkcjonującego na fast foodach 78-latka – został przedstawiciel ultrakonserwatywnego, wyraziście antyliberalnego katolicyzmu, J.D. Vance.
czytaj także
Zastępca Trumpa jako jedną ze swoich głównych intelektualnych inspiracji wymienia prace Patricka J. Deneena – katolickiego intelektualisty, wzywającego katolicką elitę do tego, by nie bała się użyć narzędzi władzy politycznej w celu ponownego „stworzenia Amerykanom warunków”, zniszczonych rzekomo przez liberalizm, do „dobrego życia” – „dobrego” w znaczeniu konserwatywnie rozumianej antropologii.
Z tym kulturowo-politycznym momentem o wiele lepiej niż Konklawe koresponduje serial Młody papież Paolo Sorrentino. W tej produkcji sprzed ośmiu lat widzimy „trumpowski”, a przynajmniej alt-rightowy moment Kościoła. Papieża jako reakcyjną gwiazdę infotainmentu, wyciągającego z muzeum papieską tiarę, by wyruszyć w niej na kulturową wojnę przeciw liberalizmowi.
I choć z pewnością tragedią byłoby, gdyby na czele Kościoła stanął ktoś w rodzaju Piusa XIII, to trudno też ukrywać, że produkcja Sorrentino była przykładem o wiele lepszej sztuki filmowej.