Audiard przekonuje, że tranzycja obejmuje wyłącznie medyczne interwencje – za dotknięciem skalpela pozwala bezwzględnemu meksykańskiemu bossowi narkotykowemu, dość stanowczemu, choć kochającemu ojcu dwójki dzieci i mężowi, stać się ultrawrażliwą, piękną, spełnioną i cholernie pewną siebie kobietą.
Pragnęłam, by ten film okazał się skrojonym idealnie pod zarówno queerowe, jak i bliższe mainstreamowi gusta hitem, mądrze wprowadzającym różnorodność i jej afirmację na oscarowe salony oraz pod domowe strzechy. Wyszło średnio. Dzieło Jacques’a Audiarda jest dobre warsztatowo, ale niezbyt empatyczne. A że promowane jest hasłem „świat potrzebuje zmiany”, czuję się w obowiązku rozliczyć reżysera z tego, czy i jaką zmianę właściwie proponuje.
Jeśli miałabym prowokacyjnie wskazać, co w tym filmie nie gra, napisałabym, że reżyseria w wykonaniu cispłciowego Francuza. Nie zrozumcie mnie źle – nie rozliczam Audiarda z tożsamości i pochodzenia. Na to nie miał wpływu. Jednak brak pogłębionej autorefleksji sprawia, że w połowie drugiej dekady XXI wieku na losy transpłciowej Meksykanki patrzy oczami niedostrzegającego niczego poza czubkiem własnego, uprzywilejowanego nosa kolesia. Za sprawą starych klisz oraz kultury, której nie zna, i w języku, którego nie rozumie, próbuje opowiedzieć, zaśpiewać i zatańczyć coś o transpłciowości i o płci w ogóle.
czytaj także
Audiard mentalnie nigdy nie opuścił Starego Kontynentu i uważa go za centrum wszechświata, nad Zatoką Meksykańską spędził zaledwie tygodniowe wakacje all inclusive, tranzycja kojarzy mu się wyłącznie z robieniem cycków i ucinaniem penisów, kobiecość z troską, a męskość – z przemocą. O kartelu zaś wie tyle, ile wyłapał z niezbyt uważnie obejrzanych paru odcinków Narcos. Na to wszystko nakleja tęczową naklejkę, oczekując oklasków. Oklaski są, tylko czy zasłużone?
Transpłciowość (znowu) jako rodzinny dramat
W mediach liberalnych czytam, że film jest nad wyraz „odważny, rewolucyjny, brawurowy i niezwykły” oraz że należy mu przyznać tytuł queer-friendly już choćby za to, że w centrum opowieści postawiono transpłciową kobietę pochodzącą z Meksyku. W dodatku główną rolę zagrała transpłciowa aktorka Karla Sofía Gascón, która ma przed sobą wielką historyczną i w pełni zasłużoną szansę na Oscara, co obok piosenek o waginoplastyce doprowadza konserwatywną część komentariatu do wściekłości.
Mówimy tu jednak o reprezentacyjnym sukcesie jednostki, a nie o przełomie w opowiadaniu o transpłciowości w ogóle. Pierwszy twist w fabule polega na tym, że filmową Emilię poznajemy jako Manitosa przed operacjami, które dzięki odpowiednim zasobom ekonomicznym i pomocy zdolnej prawniczki Rity (Zoe Saldaña) w zupełności „załatwiają” kwestie tożsamościowe. A co z wymiarami psychologicznym i społecznym? Nie bardzo wiadomo.
czytaj także
Audiard przekonuje, że tranzycja (z uporem tłumaczona w kinie jako „zmiana płci”) obejmuje wyłącznie medyczne interwencje – za dotknięciem skalpela pozwala bezwzględnemu meksykańskiemu bossowi narkotykowemu, dość stanowczemu, choć kochającemu ojcu dwójki dzieci i mężowi, stać się ultrawrażliwą, piękną, spełnioną i cholernie pewną siebie kobietą.
Emilia wyjeżdża z Meksyku do Europy – przenosi też na Kontynent, choć z dala od siebie, i zabezpiecza finansowo rękami Rity – swoją nieświadomą całego procesu rodzinę. Żona i dzieci myślą, że Manitos nie żyje.
Po latach okazuje się, że bez bliskich funkcjonuje się trudno. Przez nieznoszącą sprzeciwu tęsknotę Emilia wywołuje szereg tragedii, sama kończąc – jak większość queerowych bohaterek – w grobie. Wbrew temu, co pisał Bartosz Żurawiecki, nie tylko w Polsce „narracja dotycząca osób LGBT+ jest oparta na celebrowaniu cierpienia”, które w teorii „uszlachetnia”, a w praktyce „paraliżuje”.
Emilia nie może być tak po prostu szczęśliwa w wyniku swoich decyzji, musi za nie umrzeć. Wtedy nie będziemy na nią patrzeć jak na autokratyczną psychopatkę zapatrzoną we własne, a nie rodzinne potrzeby – ujrzymy dobrą, zasługującą na szacunek osobę trans.
Słuchaj podcastu autorki tekstu:
Perez prowadzi też działalność charytatywną, która polega na pomocy nawróconym płatnym zabójcom w odkupieniu win, angażując ich w namierzanie zwłok ofiar porwanych i zabitych na zlecenie karteli albo podczas wypadków przy przestępczej pracy. Unieszczęśliwia przy tym własną żonę i dzieci, bo przecież transpłciowość (rozgrywana tu także jako kaprys, ale i rodzaj moralnej pokuty) dla bliskich może być jedynie dramatem – prawda?
To nie jest Meksyk
Dodatkowo absurdalny wątek fundacyjny sprawia (mało przekonujące) wrażenie, jakby samo stanie się kobietą magicznie uleczyło bohaterkę z bezwzględności przynależnej jej wcześniejszemu stylowi życia, a raczej – męskości. To bardzo binarne podejście do płci aż kłuje w oczy, a przede wszystkim – odziera Emilię z autentyczności. Razi też kliszowe sportretowanie Meksyku: we Francji i bez udziału Meksykanów.
„Kompletnie nieznany”: ale skąd te piosenki wzięły się w głowie Boba Dylana?
czytaj także
Audiarda nie tłumaczy fantazja (a jeśli nawet, to jest to fantazja starszego, białego mężczyzny, jakimi cała kinematografia jest wybrukowana), umowność gatunkowa czy skłonny do uproszczeń język kina. Trudno w pełni cieszyć się walorami wizualnymi, choreograficznymi czy aktorskimi (choć zarówno Karla Sofía Gascón, jak i Zoe Saldaña są wybitne w swoich rolach), gdy transpłciowa dziennikarka pisze, że „scenariusz «Emilii Pérez» jest tak cispłciowy, że aż satyryczny” i „cynicznie wykorzystuje” tożsamość tytułowej bohaterki. Na beztroski seans nie pozwala też świadomość, że ogromna część meksykańskiej publiczności widzi dzieło Audiarda jako „rozrywkowy produkt” stworzony z tragedii (przestępczości, korupcji, przemocy itd.) toczących ich kraj.
„Jeśli są rzeczy, które wydają się szokujące w Emilii Pérez, to bardzo mi przykro… Kino nie daje odpowiedzi, tylko zadaje pytania. Ale może pytania w Emilii Pérez są niepoprawne. Być może były interesujące dla mnie” – tak Audiard przeprosił tych, którzy poczuli się urażeni, po tym, jak odwołał oprotestowane w meksykańskim Cineteca Nacional spotkanie Q&A wokół swojego filmu. A wystarczyło pojechać do Meksyku, zamiast kręcić o nim film w studiu pod Paryżem.
Zgodnie z przypomnianym przez Harrona Walkera z „New Yorkera” cytatem Casey Plett – „tranzycja wydaje się fascynować niemal każdego, kto przez nią nie przeszedł” – dostaliśmy fikcję, która „wykorzystuje transpłciowość jako metaforę, aby pomóc osobom cis dowiedzieć się czegoś nowego o sobie”. Stereotypowi Latynosi posłużyli zaś białemu Europejczykowi do stworzenia trzygodzinnego egotripu, którego nie uratują ładne piosenki i zdjęcia.