Dlaczego księża pedofile mogą latami pozostawać bezkarni? Odpowiedź, której udziela reżyser, jest prosta i dość oczywista – chroni ich instytucja.
Okładki tygodników, dzienników, które ukazały się w weekend, dyskusje publicystów w mediach – wszystkie zwracają uwagę na premierę filmu Kler Wojciecha Smarzowskiego. A w ostatnich dniach dowiadujemy się o kolejnych miastach, w których filmu Smarzowskiego nie będzie można obejrzeć. „Film nie będzie wyświetlany w Ostrołęce, gdzie miejskie kino podlega prezydentowi, który jednocześnie jest katechetą, a także w Grodzisku Mazowieckim, gdzie obraz będzie można zobaczyć najprawdopodobniej dopiero pod koniec października albo na początku listopada. […] Do tego grona może dołączyć Ełk. Radny Wojciech Kwiatkowski złożył wniosek, by w samorządowym kinie w ogóle nie wyświetlano Kleru” pisze „Gazeta Wyborcza”.
Wcześniej podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni nie przyznano nagrody dla filmu, który był po projekcji najdłużej oklaskiwany. Nagrodę tę, Złotego Klakiera, powinien dostać właśnie Kler. Prezes Radia Gdańsk, które nagrodę przyznaje, zrezygnował jednak w tym roku z tego wyróżnienia, tłumacząc się mętnie i słabo.
Wszystko to z jednej strony nie dziwi – kontrowersji wokół filmu o Kościele można się było spodziewać, ale z drugiej, gdy już się film obejrzy, trudno uwierzyć, że wywołuje on aż takie poruszenie.
Księża tacy jak my
Smarzowski się nie cacka. Ma też niezły słuch społeczny. Pod tym względem bardzo przypomina Patryka Vegę. Obaj wyłapują tematy, które są ważne dla ludzi, a po które niechętnie sięgali inni, bo to tematy, których poruszanie grozi przyczepieniem łatki „kina publicystycznego”. Vega i Smarzowski się tego nie boją, mogą opowiadać o służbie zdrowia, policji, drogówce, Kościele, i wiadomo, że nie pożałują czarnej farby (a jak trzeba, to keczupu i bluzgów). Vega uchodził dotąd za tego bardziej popularnego, ale tym razem, i biorąc pod uwagę tłumy w kinowych salach, Smarzowski osiągnął podobny efekt. Od pierwszych scen, od trailera w zasadzie, leje się wódka i lecą kurwy. Gdyby nie to, że wiemy, że oglądamy trailer czy scenę z filmu o Kościele, nie wpadlibyśmy na to, że ci pijący faceci to księża.
Ten chwyt powtarza się w filmie – panowie, których oglądamy na ekranie, noszą sutanny, ale to w sumie ludzie tacy jak wszyscy. Lubią spotkać się z kolegą i dobrze zabawić, mogą się zakochać, mieć słabości, ale mogą też być dobrymi ludźmi. Wystarczy jednak, że noszą sutannę, a już każdy ich gest jest inaczej oceniany.
Janusz Gajos w sutannie z fioletowym pasem biskupim wygląda jak dostojnik Kościoła, ale gdy tylko zaczyna mówić „kurwa” i „pierdolę”, sala się śmieje i widzi, że to swój chłop. Inny ksiądz jest pijany, zatacza się i to też jest zabawne. A kiedy na znaną z kościoła melodię ksiądz podśpiewuje „Oto wielka tajemnica wiary, złoto i dolary”, to jest jeszcze zabawniej, ale też jeszcze bardziej czujemy, że wkraczamy w świat Kościoła, który dobrze przecież znamy.
Mamy więc pazernych księży, co to zawsze zedrą z człowieka za ślub i pogrzeb „co łaska, ale nie mniej niż”; mamy księdza, który, mówiąc potocznie, „ma babę”; inny robi interesy z szemranymi biznesmenami i mafią. Wszystko to swojski ludowy antyklerykalizm zwykł obgadywać przy rodzinnym stole, kiedy to narzeka się na chciwość i dwulicowość kleru, plotkuje o rodzinie księdza (bo wszyscy wiedzą, że ksiądz ma „rodzinę”, to w sumie świadczy, że zdrowy chłop, właśnie swój i taki jak my). Polak narzekający na Kościół zna też niekończącą się zbiórkę na kościelny budynek – zawsze jest do wyremontowania a to dach, a to rynny, a to dzwony kupić trzeba. Jeśli istnieje w Kościele jakaś wieczność, to jest to na pewno wieczność potrzeb.
Sekielski: Księża wykorzystują seksualnie dzieci. Ludzie to wiedzą, a mimo tego milczą. Dlaczego?
czytaj także
Filmowy ksiądz, który zbiera na rynny do kościoła, to w sumie facet, którego działania są bardzo racjonalne. Jest proboszczem w malutkiej, niezbyt bogatej parafii. Na utrzymaniu ma rodzinę, więc żeby się nią zająć, musi zarabiać. Zarabia, jak umie. A umie odprawianiem mszy i spowiadaniem. No, pije facet za dużo. Ale jak będzie trzeba, to przestanie. Dobry chłop.
Inny ksiądz marzy o karierze w Watykanie. Jest ambitny. Nauczył się języków, ma bardzo dobrze rozwiniętą siatkę kontaktów i znajomości, dzięki czemu umie wiele załatwić – raz będzie to intratny przetarg, innym razem tapczany dla domu dziecka. Ksiądz przeszedł długą drogę, chce awansować, ale ten awans blokuje mu „góra”. Wiadomo, zawsze ci na górze są najgorsi, najbardziej pazerni, najbardziej zakłamani.
Trzeci ksiądz to też w sumie swój chłop – z dzieciakami w piłkę pogra, nawet totalnie nawalony pojedzie do chorej z ostatnim namaszczeniem.
Ręce precz od dzieci
Cień na tę swojskość rzuca pedofilia w Kościele. Pedofilia, której ofiarami padają dzieci w trudnej sytuacji rodzinnej, bo takie łatwiej wykorzystać, a w instytucji tej stworzono metody uciszania ofiar oraz dbania o to, żeby świat się nie dowiedział. Przypomnijcie sobie film Spotlight, który doskonale ten system opisuje. Mamy więc w filmie przejmujące wyznania ofiar księży-pedofilów i skrzywdzonych chłopców (głównie są to chłopcy, bo jednak komplet pedofilia – homoseksualizm działa bardziej).
Kler wchodzi do kin w momencie, kiedy niemiecki Kościół w poruszający sposób przeprasza za pedofilię, kiedy dramat wykorzystanych dzieci jest nagłaśniany za granicą, kiedy nawet w Polsce wypłacono pierwsze odszkodowanie ofierze. Prymas przeprosił i zapowiedział systemowe zmiany. Film trafił w moment, kiedy temat ten stał się coraz bardziej widoczny w mainstreamie, a i polski Kościół uznał, że nie można dłużej milczeć. To, że Smarzowski ten gorący temat podchwytuje, jest chwalebne, Kler nie jest jednak filmem, który przeora świadomość społeczną, pokazując nam coś nowego. Pokazuje to, co o pedofilii w Kościele wiemy z książek, reportaży, debat. Oraz to, co wiemy o codzienności kleru z plotek parafialnych i obiadków rodzinnych. Po chrzcinach, pierwszej komunii, pogrzebie, kiedy to daliśmy „co łaska” i ukłoniliśmy się przed tą zepsutą instytucją, powtarzamy, że ksiądz jest chciwy, a celibat to lipa. Teraz to samo powtarzają znani aktorzy na ekranie głośnego filmu. Zbiorowa ulga, która temu towarzyszy, będzie zapewne oczyszczająca.
Może powinnyśmy się cieszyć, że powstał wreszcie taki obraz jak Kler, ale uczciwie musimy powiedzieć, że jest on spóźniony o jakieś dziesięć lat. Nie jest dziś filmem, który wyważa jakieś drzwi. Jest raczej filmem, który mógł powstać, bo te drzwi zostały wyważone np. reportażami Justyny Kopińskiej czy książkami takimi jak Żeby nie było zgorszenia.
czytaj także
Skąd zło?
Tutaj potrzebne będą spoilery.
Dlaczego księża pedofile mogą latami pozostawać bezkarni? Odpowiedź, której udziela reżyser, jest prosta i dość oczywista – chroni ich instytucja. A kościelna ryba psuje się od głowy. Pozytywnymi bohaterami filmu są zwykli wiejscy księża, tacy jak my. Jeśli nawet film jest tak prowadzony, że na początku ich potępiamy, to w końcu okazuje się, że jeden z nich, mimo rzuconych na niego podejrzeń, jest niewinny, a drugi, choć błądził, odnajduje właściwą drogę, która co prawda prowadzi go poza Kościół, ale pozwala stać się w oczach widzów przyzwoitym człowiekiem.
Zło ma twarz kościelnych elit, a nawet dwie twarze. Jedna jest swojska, wręcz buraczana – to biskup, któremu do wódeczki kleryk przygrywa na harmoszce. Swój chłop, który broni swojego zagonu. Lewą kasę weźmie, może na dziwki kiedyś poszedł, za bardzo się w tych pałacowych luksusach rozsmakował, ale wciąż jest to nasz chłop.
Druga twarz kościelnego zła jest bardziej mefistofeliczna. To gładki urzędnik, zadbany w dobrym guście, sprawny, właściciel wysmakowanego apartamentu, miłośnik muzyki klasycznej, melancholijny homoseksualista gustujący w nieletnich, marzący o tym, żeby wyjechać do Watykanu. To zło kosmopolityczne, obce i nie nasze. A jednocześnie w jakiś sposób usprawiedliwione – ksiądz sam był ofiarą złych sióstr w domu dziecka. I dziś ten dom dziecka naprawdę wspiera. Nie jest groteskowym biskupem, tylko tym dwuznacznym czarnym charakterem, który zasługuje na potępienie, ale jednocześnie budzi sympatię. I może widzowie wcale nie chcieliby zobaczyć go w kajdankach?
I nie zobaczą. Nie ma bowiem w tym filmie pokazanego żadnego cywilizowanego mechanizmu zmiany. Są tylko dwie drogi – dramatyczne samobójstwo, które ma zwrócić uwagę opinii publicznej, albo lincz – można pedofila zabić sztachetami. To rozwiązania efektowne, ale tchnące beznadziejnością. Może to wina klimatu, poczucia, jakie wielu ma w PiS-owskim państwie? W ten sposób jednak w filmie zabrakło miejsca dla tych wszystkich, z których odwagi, pracy, alarmowania reżyser skorzystał. I, sądząc po ostatniej scenie, nadzieję musimy pokładać jedynie w boskiej opatrzności. To jeden z tych polskich filmów, który muszą kończyć się symbolem religijnym, bo przecież nikt tu nie będzie walczy z religią ani z Panem Bogiem.