Ktoś to powiedział jeszcze jesienią 2021 roku. Może nawet ja sama to powiedziałam, że producenci Watahy byliby odważni, gdyby nakręcili czwarty sezon, edycję podlaską. Tamta jesień i zima przełomu 2021 i 2022 roku to były najtrudniejsze miesiące kryzysu humanitarnego na granicy, obowiązywał najpierw stan wyjątkowy, a potem wątpliwe z prawnego punktu widzenia rozporządzenie o zakazie przebywania. Wiele miejscowości przy granicy zostało odciętych na 10 miesięcy od reszty kraju, ich mieszkańcy zostali obrabowani z praw obywatelskich. W przygranicznych lasach błąkali się ludzie, którzy przekroczyli granicę. Wychłodzeni, głodni, często ranni lub chorzy, pozbawieni nadziei na wyrwanie się z matni.
A jednak odważna się znalazła. Bo Zieloną granicę można oglądać jak bardzo długi odcinek specjalny Watahy. Reżyserką serialu produkowanego na zlecenie HBO była zresztą Katarzyna Adamik, córka Agnieszki Holland. Ta ostatnia w jednym z wywiadów otwarcie przyznała, że część dokumentacji do filmu, na przykład rozmowy ze strażnikami granicznymi, udało się zrobić pod pretekstem przygotowań do nowego sezonu serialu.
Podobnie jak w Watasze jednym z głównych bohaterów filmu jest strażnik graniczny, grany przez Tomasza Włosoka. Jako widzowie towarzyszymy mu na służbie i próbujemy zrozumieć dylematy, przed jakimi staje, kiedy zaczyna się kryzys humanitarny na granicy z Białorusią. Mogę sobie wyobrazić wiele innych narracji na temat granicy polsko-białoruskiej, w których postać strażnika granicznego nie zajmuje tyle miejsca, a jednak twórcy Zielonej granicy postawili go w centrum opowieści.
Paradoks polega tu na tym, że Wataha to serial kultowy wśród SG, a i posiadający wierne grono fanów poza tą formacją. Tymczasem Zielona granica napotyka, mówiąc delikatnie, opór w tej formacji. A przecież w Watasze funkcjonariusze straży też nie byli aniołami, byli skorumpowani, uwikłani w przemytnicze układy na miejscu i większe układy polityczne, dla pieniędzy gotowi popełniać przestępstwa.
Sprawiedliwy był tylko jeden – Rebrow, fantazmatyczna postać polsko-ukraińskiego pogranicza, który snuła się po Bieszczadach, mając w głębokim poważaniu faktyczny przebieg państwowej granicy, podążając tropami objawiającego się od czasu do czasu wilka. Ten wilk pojawia się też w Zielonej granicy, niby nic niezwykłego dla Puszczy Białowieskiej, ale nie umiem go odczytać inaczej niż jako świadomego intertekstu, który odsyła do Watahy, jako śladu po tej romantyzacji przyrody i krajobrazu, która tworzyła nastrój serialu.
Nikt nie mówi, że Holland kłamie
Czemu więc mundurowi tak bardzo uwzięli się na film Holland, skoro z Watahą nie mieli problemu? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zadać inne: dlaczego związek zawodowy SG publikuje oświadczenie w sprawie filmu fabularnego, a nie publikuje oświadczenia w sprawie afery wizowej w Ministerstwie Spraw Zagranicznych?
Otóż mundurówka uwierzyła władzy, zgodziła się na jej polecenie wypełniać bezprawne rozkazy, zaufała, że będzie bezkarna, mało tego, dała się przekonać, że za bezprawie należą się medale i społeczny podziw. Tak zresztą możemy przeczytać w oświadczeniu Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Funkcjonariuszy Straży Granicznej: „Nie chodzi bowiem o to, aby tworzyć filmowe laurki na cześć Funkcjonariuszek i Funkcjonariuszy Straży Granicznej. Chodzi o podstawowy kapitał społecznego zaufania, który należy się nam jako tym, którzy z Orłem i biało-czerwoną naszywką, codziennie stają przed wyborami, które w swoich skutkach nie są ani czarne, ani białe” [podkreślenie moje, pisownia oryginalna – P.S.].
Innymi słowy, problem takich formacji jak SG, ale też wojska i policji w tej sytuacji nie polega na tym, że Agnieszka Holland w swoim filmie mówi nieprawdę. Nikt z tych, którzy nazywają obywateli Polski świniami, do tej pory nie wskazał, które sceny w tym filmie są pozbawione prawdopodobieństwa. Zielona granica jest przede wszystkim filmem fabularnym, ale podejmowane w nim wątki i sceny mają solidne oparcie w dokumentacji terenowej.
Wybory, jak piszą sami esgiecy, nie są czarno-białe. Tyle że tym razem oni chcą za te swoje wybory dostawać ordery i społeczny poklask, w końcu to oni odwalają za nas tę brudną robotę na granicy, żeby w Polsce nie było niechcianych migrantów. Czują się reprezentantami i wykonawcami woli suwerena.
To, że w demokratycznym państwie fakt noszenia munduru i naszywek z symbolami państwowymi (nawet naszywki z drutem żyletkowym) i ślepego wykonywania rozkazów władzy wykonawczej nie gwarantuje absolutnej racji i nie wytwarza z automatu społecznego zaufania, wydaje się prostym faktem i jednym z najistotniejszym wniosków z historii XX wieku. Założenie, że powinno być inaczej, przyjąć możemy tylko w państwie faszystowskim.
Zohydzeni dostają twarz, ale kogoś pominięto
Najważniejszy walor Zielonej granicy widzę jednak nie w podejściu twórców do dylematów straży granicznej, których przedstawienie robi wyłom w betonowej konstrukcji „muremzamundurem”. Film Agnieszki Holland w pierwszej kolejności – dosłownie, bo to od przedstawieni tych bohaterów zaczyna Zielona granica – daje twarze, imiona i historie osobom w drodze.
Od początku kryzysu humanitarnego w 2021 roku cała represyjna i opresyjna machina państwa, czyli rząd, służby i propaganda, miała jeden cel – zohydzić tych ludzi, pozbawić ich ludzkich cech, odebrać im ludzką godność. Po to wprowadzono „zonę”, do której nie wpuszczono dziennikarzy. Wiele już o tym napisano, wszystkie te mechanizmy dehumanizacji niestety także nie są nowe.
Jest jedna scena, która mnie w tym filmie szczególnie uderzyła. Otóż główna bohaterka Julia, grana przez Maję Ostaszewską, rozmawia z koleżanką. Dzieli się z nią radością z tego, że zobaczyła łosia. Koleżanka bohaterki przeprowadziła się w okolice granicy z Białorusią już dość dawno, ale w rozmowie podkreśla, że Julia mieszka tu od pół roku. Do dzisiaj nie mogę pojąć tego dopowiedzenia, bo gdyby nie padło, to z postacią Julii mogliby się utożsamić i nowi osiedleńcy, niezależnie od stażu zamieszkania na Podlasiu, ale też autochtoni. Niestety, w Julii nie zobaczy siebie nauczycielka z Hajnówki albo sklepowa z Narewki.
Największe rozczarowanie w Zielonej granicy wywołuje właśnie to, że nie pokazano w niej lokalnej społeczności, nie ma pozytywnych bohaterów „stąd”, a jeśli nawet są, tacy jak kierowca lawety, to nie mają imion i historii, odgrywają jedynie służebną rolę wobec głównych postaci. A lokalnych bohaterów tego kryzysu jest naprawdę dużo i bez ich wsparcia na miejscu, zwłaszcza w tym okresie, o którym opowiada film, kiedy obowiązywała zona, trudno byłoby w ogóle działać pomocowo.
Wiele kontrowersji na Podlasiu wzbudziła scena z rolnikiem, który Afgance Leili dał wodę, jabłka i wysłał ją do widocznego na horyzoncie domu. Po czym wyjął telefon, co wprawiło ją w popłoch. Do kogo dzwonił? Po straż graniczną? Po aktywistów? Do sąsiadki albo żony, żeby jej powiedzieć, że zaraz do domu przyjdzie ktoś głodny?
Widzowie odruchowo wybierają pierwszy wariant interpretacji, bo w końcu wszystko kojarzy nam się z Holocaustem. Inna interpretacja jest możliwa, ale nie jest intuicyjna, a to zostawia widzów z poczuciem, że w miejscu, w którym znaleźli się ludzie w drodze, życzliwymi osobami są przyjezdni – aktywiści, ludzie mieszkający stosunkowo niedawno na Podlasiu. Reszta stanowi zagrożenie.
Owszem, w pełnej powiązań i rodzinnych koligacji lokalnej społeczności trudniej się afiszować z pomocą humanitarną, zwłaszcza że jest ona przez organy państwa kryminalizowana. Tym bardziej postać podlaska, chociażby ta archetypiczna babcia w chustce, która znajduje uchodźców w lesie i karmi ich, szuka dla nich pomocy, byłaby źródłem uznania i upodmiotowienia dla tej części lokalnej społeczności Podlasia, która nie utożsamia się z polityką prewencyjnej przemocy wobec ludzi w drodze i rozpoznaje przemoc skierowaną wobec nich samych jako obywateli, których władza z racji miejsca zamieszkania uważa z automatu za podejrzanych.
Takie babcie były i są, i dziadkowie też. Są ich dzieci i wnuki, które od pierwszych tygodni kryzysu zaangażowały się w pomoc. I jest tu niepoliczona, a nawet nieujawniona grupa ludzi życzliwych osobom w drodze, przekonanych, że humanitarne radzenie sobie z kryzysem nie przerasta możliwości ani Polski jako takiej, ani nawet lokalnej społeczności.
Brak Podlasia widać także w warstwie wizualnej filmu. Nie ma tu typowej architektury drewnianej, las nie przypomina Puszczy Białowieskiej, gdzie rozegrało się i nadal rozgrywa wiele dramatów tego kryzysu. Jedyną scenograficzną wskazówką co do umiejscowienia akcji są zwoje drutu żyletkowego i graniczne słupki. Akcja tego filmu mogłaby się wydarzyć w dowolnym miejscu w kraju.
Raport większości
Wbrew temu, co deklaruje Agnieszka Holland, mówiąc o uniwersalności tego obrazu, bo migracja jest wyzwaniem uniwersalnym dla współczesnego świata, w warstwie narracyjnej opowiada on o polsko-polskich dylematach, polsko-polskim konflikcie i wewnętrznej polaryzacji. Tu zgodzę się w pełni z redaktorką naczelną „Pisma” Magdą Kicińską, która nazwała go filmem arcypolskim.
Rozumiem produkcyjne i scenograficzne ograniczenia, moje uwagi są więc uwagami, a nie zarzutami. Podobnie zresztą nie oczekuję od Agnieszki Holland ani od autorów scenariusza, że w fabularnym filmie zdążą rozebrać na czynniki pierwsze lokalne zaszłości, przyjrzą się mniejszościowej kondycji mieszkańców tego regionu i jej skutkom dla odbioru i sposobu działania w kryzysie.
Ten film opowiada o nim po prostu z innej perspektywy, z perspektywy większości, jej historycznych doświadczeń i mitów, które rządzą polską wyobraźnią. Na wschodnim Podlasiu, zamieszkanym przez prawosławną, białoruską mniejszość wyobraźnią rządzą bowiem inne, nieobecne w polskiej kulturze doświadczenia, takie jak bieżeństwo okresu pierwszej wojny światowej i powojenne czystki etniczne. A to już materiał na zupełnie inny film.
W Zielonej granicy próżno więc szukać spojrzenia z ukosa, które próbuje wypisać się z interpretacyjnej matrycy, narzuconej przez większość: obrońców przedmurza chrześcijaństwa, także tych, co bez żenady widzą w sobie kontynuatorów powstańców warszawskich, jak i tych, którzy ratują, by nie dopuścić do nowej traumy Holocaustu, kładącej się cieniem na naszych postawach, wyborach i społecznej kondycji do dzisiaj. Czwarty sezon Watahy nie wydarzył się na Podlasiu.

















