Film, Weekend

Patriarchat pożera swoich własnych synów [o trzecim sezonie „Białego Lotosu”]

Najbardziej uniwersalny w serialu jest wymiar genderowy. Uwikłanie w płeć. Toksyczna męskość. To określenie budzi sprzeciw wielu mężczyzn, którzy grzmią, że „w męskości nie ma niczego toksycznego”, tak jakby sami nie dusili się nieraz w przyciasnym skafandrze, w który upycha się ich od dziecka.

W trzecim sezonie Białego Lotosu Mike White po raz kolejny funduje widzom kąpiel w luksusowym przyhotelowym basenie i mulącym szambie jednocześnie. Od początku wiadomo, że w ostatnim odcinku skażona woda zabarwi się na czerwono, ale tego, kto zabił i kogo, możemy się tylko domyślać.

Nie jest to, na szczęście, zagadka kryminalna, mimo że w każdej scenie ukryte są jakieś tropy. W poprzednich sezonach często były jednak fałszywe, tragedie następowały w sposób dość przypadkowy. Teraz jest inaczej – co rozczarowało część osób, dla których każda minuta serialu jest wyczekiwaniem na wielki, nieprzewidywalny finał.

Toksyczny skafander

Tym razem tłem wycieczki w głąb ludzkich lęków, kompleksów oraz kulturowych patologii  jest Tajlandia, doświadczana – jak wcześniej Hawaje i Sycylia – z dwóch perspektyw: białych, bogatych państwa z Ameryki i usłużnych lokalsów, których zadaniem jest pilnowanie, by tym pierwszym nie tylko niczego nie zabrakło, ale żeby nie odczuli grama dyskomfortu. Ten biorą na siebie, choćby wody płodowe odchodziły, goście byli nieznośni (bardziej niż zwykle), a poszukiwany morderca groził im śmiercią.

„Biały Lotos”: Dobrym ludziom przytrafiają się dobre rzeczy

„Neokolonializm” to jeden z terminów, które padają w analizach Białego Lotosu najczęściej. Warto przy tym docenić intersekcjonalny przekaz: bogate, białe Amerykanki mają więcej wspólnego ze swoimi partnerami – nawet tymi najbardziej patriarchalnymi dzbanami – niż ze służącymi im miejscowymi kobietami.

Wymiar klasowy nie jest jednak tym najboleśniej uniwersalnym. Jest nim ten genderowy.  Uwikłanie w płeć. Toksyczna męskość – jak wskazują niektóre recenzentki. To określenie budzi sprzeciw wielu mężczyzn, którzy grzmią, że „w męskości nie ma niczego toksycznego”, tak jakby sami nie dusili się nieraz w przyciasnym skafandrze, w który upycha się ich od dziecka. Serial nie szczędzi też kobiet, ukazując je nie tylko jako bierne ofiary, a  poniekąd również wspólniczki –  ale to mężczyźni skrywają wielkie tajemnice i to oni dopuszczają się najbardziej dramatycznych czynów.

Jeśli chodzi o przestępstwa związane z użyciem przemocy, z zabójstwami włącznie, nie odbiega to znacząco od rzeczywistości – mężczyźni stanowią zdecydowaną większość sprawców. Brakowało mi bardziej problematycznej bohaterki, do końca liczyłam na plot twist i kobiecą intrygę, której zapowiedzi umknęły uwadze mężczyzn, jednak taki zwrot wydarzeń rozmywałby przekaz. Ten najbardziej oczywisty jest taki, że męskość nie jest, ale bywa toksyczna – szczególnie dla samych mężczyzn, choć kobiety często płacą najwyższą cenę. To nie oskarżenie, a przejaw troski.

Na czym polega bycie mężczyzną

Tradycyjnie już twórcy w centrum stawiają mężczyzn, którzy – bez względu na wiek, status i  doświadczenie – noszą wspólny rys. Od napuszonego Saxona, przez wiecznie zapracowanego Timothy’ego, po zgorzkniałego Ricka – każdy z nich próbuje coś kontrolować, coś udowodnić, coś zagłuszyć. Mamy toksyczną kobiecą przyjaźń trzech bogatych blondynek, najmniej odkrywczy wątek – najładniejsza i najpopularniejsza jest królową ula, pozostałe dwie kręcą się koło niej i nawet jeśli tworzą autentyczną więź, to trudno im uniknąć porównywania się i zazdrości – ale chyba nikt nie obejrzał trzeciego sezonu po to, by dowiedzieć się, jak kończą się ich losy.

Saxon to typowy „fit bro” w stanie wiecznego wylewu spermy do mózgu. Jak sam przyznaje, nie ma niczego poza sukcesem zawodowym. Budowanie siebie, swojego statusu – co znacząco ułatwia fakt, że posiada ojca milionera – jest tym, co go określa. Męskość realizuje się poprzez działanie, jak pisała Simone de Beauvoir. Mowa oczywiście nie o „męskości” wrodzonej – jakkolwiek definiowanej – a tej złożonej z norm kulturowych i społecznych oczekiwań.

Fallokracja. Rządy alfonsów i gwałcicieli

Żałosny i odrzucający w rozpaczliwych próbach udowodnienia sobie i innym, że jest samcem z krwi, kości i testosteronu, Saxon budzi raczej politowanie niż współczucie. Wpatrzony w ojca, spragniony jego uwagi, robi wszystko, by być idealnym synem, a więc również „prawdziwym mężczyzną”. Twardym, jurnym, nastawionym na cel.

Timothy, zanim zostaje zmuszony do przewartościowania swojego życia, jest autorytarnym, surowym patriarchą – zapewne tak samo jak jego ojciec. Między nim a synami nie ma miejsca na autentyczną bliskość. Jego żona, matka Lochlana i Saxona, Victoria (Parker Posey), choć na wpół odurzona lekami i pozornie bierna, wspiera ten model zarówno w swoim małżeństwie, jak i wobec dzieci. Jest jej zbyt wygodnie, by go kwestionować. Widząc zmianę w zachowaniu męża, nie chce się z tym konfrontować. Nie drąży, woli żyć w swojej bezpiecznej krainie, osłanianej jego silnym ramieniem. Widząc, jak reaguje na podchody Tima, walczącego z samym sobą, by się przed nią otworzyć, nietrudno zrozumieć, dlaczego przychodzi mu to z tak wielkim trudem.

„W naszej kulturze bycie mężczyzną polega na nieprzegrywaniu w bycie mężczyzną” – mówi jeden z bohaterów książki Liz Plank Samiec alfa musi odejść. Timothy – choć niełatwo przychodzi mi empatyzowanie milionerami będącymi jednocześnie oszustami podatkowymi – tak bardzo boi się porażki, bo jest dla niego równoznaczna z utratą męskiej tożsamości. Łyka otumaniające leki żony, zamiast powiedzieć jej, z czym się mierzy. Nawet wymordowanie całej rodziny i samobójstwo jawi mu się jako lepsze rozwiązanie.

Po finale „Sukcesji”: I co, dalej nie chcecie wysokich podatków?

To nie wielka intryga czy spisek prowadzi do tragedii, ale powolna, codzienna erozja: niedopowiedzenia, presja, kult męskiej siły i strach przed porażką. Szejk, którego wypił Lochlan, był zatruty i bez wkładki z „owocu samobójców” – ten najbardziej niewinny, wrażliwy, niepasujący i nieaspirujący do wzorca „samca alfa” chłopak długo opiera się emocjonalnej kastracji, której chce się na nim dopuścić rodzina, a zwłaszcza starszy, przygłupi brat.

Szejk z pozostałości pinacolady sprzed wieczora i odżywki kreatynowej to zbrodnia sama w sobie, ale też całkiem zgrabna symbolika. Gdy Lochlan w końcu decyduje się poddać presji – zawstydzony swoimi homoseksualnymi i kazirodczymi ciągotami – i zrobić krok na drodze do odrodzenia się jako mężczyzna w świecie, w którym nie ma miejsca na męskie słabości, nieomal umiera. Patriarchat pożera swoich własnych synów.

Pułapka Darcy’ego

Przykładem tego, co może się stać, gdy wytresowany do tłumienia wszystkich emocji poza gniewem mężczyzna trafi na kobietę gotową wspierać go we wszystkich trudach i niepowodzeniach, dostępną emocjonalnie i troskliwą, jest historia Chelsea i Ricka. Chelsea wierzy, że może uratować mężczyznę, który nie tylko nie odwzajemnia jej uczuć, ale jawnie ją niszczy. Rick to archetyp faceta po przejściach, który nie przepracował swojej traumy i nawet nie próbował tego zrobić, zamiast tego żyjąc wizją jakże „męskiej” zemsty – ona postanawia go „uleczyć” i mimo wszystkich znaków ostrzegawczych (w tym ukąszenia przez kobrę, którą zjarany Rick wypuszcza z terarium – zostaje do końca. Przed tą pułapką ostrzega autorka książki Mit Darcy’ego. Rick to współczesny Fitzwilliam Darcy, a trochę hrabia Monte Christo.

Chelsea jest ofiarą patriarchalnej kultury – Victoria jej strażniczką. Jest też Mook, tajska pracownica hotelu, grana przez gwiazdę koreańskiego girlsbandu Blackpink, Lisę, oraz smalący do niej cholewki Gaitok. Ten wątek z pewnością przypadnie do gustu chłopakom z manosfery, bo Mook to hipergamiczna bestia, pragnąca mężczyzny o wyższym statusie, który  jak trzeba, to potrafi pociągnąć za spust. Na nieszczęście zakochanego Gaitoka, jest on bardzo wrażliwym, dobrym chłopakiem, wyznającym buddyjski prymat nieagresji, w dodatku ceniącym proste, spokojne życie. Otwiera się przed Mook, mówi, że nie chce nosić broni – ta daje mu wyraźnie do zrozumienia, że jeśli chce z nią być, to nie tędy droga. Zdobywa jej serce dopiero, gdy wykazuje się wątpliwym heroizmem i zabija, dzięki czemu dostaje awans.

Nie da się jednak uczciwie mówić o patriarchacie, nie zauważając, że jego fundamenty podtrzymują nie tylko mężczyźni. W Białym Lotosie widzimy kobiety, które – czasem z wyrachowania, częściej w wyniku internalizacji – współtworzą i konserwują te same toksyczne wzorce, które je ranią.

Ten się śmieje, kto się śmieje ze statku, czyli filmowa satyra na bogatych

To nie znaczy, że kobiety są „współwinne”. Ale że uczestniczą. I że warto to nazwać – nie po to, by przerzucać się oskarżeniami czy ustalać, kto cierpi bardziej. Rachunek krzywd nie działa na zasadzie licytacji.

Biały Lotos nie daje nadziei, ale daje lustro. Mają się w czym przeglądać nie tylko najbardziej uprzywilejowani ludzie Zachodu. Jedynym sposobem, by z tego wyjść, jest nie wojna płci, ale wzajemne wsłuchanie się w siebie – nawet jeśli na początku usłyszymy więcej zgrzytów niż harmonii.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Patrycja Wieczorkiewicz
Patrycja Wieczorkiewicz
redaktorka prowadząca KrytykaPolityczna.pl
Dziennikarka, feministka, redaktorka prowadząca w KrytykaPolityczna.pl. Absolwentka dziennikarstwa na Collegium Civitas i Polskiej Szkoły Reportażu. Współautorka książek „Gwałt polski” (z Mają Staśko) oraz „Przegryw. Mężczyźni w pułapce gniewu i samotności” (z Aleksandrą Herzyk).
Zamknij