Film

„Wesele” Smarzowskiego: Polska jest garem, w którym kipi Obrzydliwość

W dwie godziny ukiszono w „Weselu” całe kilkanaście lat publicystyki „Gazety Wyborczej”, montując, co popadnie i jak popadnie, w skrajnie stereotypowe ciągi, które mają odsłonić „szokującą” prawdę o czarnym sercu Polaka katolika.

Październik jest w tym roku podejrzanie słoneczny, cóż za niefart. Samochody nie rozbryzgują kałuż, wiatr nie zatyka gęby, nie widać wkurwu na twarzach pasażerów komunikacji zbiorowej (może to efekt maseczek?). Dziwnie, bo przecież jesienna premiera drugiego Wesela powinna współgrać z pogodą i nastrojem – nawet jeśli na ekranie czyste niebo i zielony las, to w sercu i tak błoto, ruina, żółć, masakra.

Polska jest garem, w którym kipi Obrzydliwość: tu świnie tuczone na rzeź, tam Żydzi zaganiani do stodoły; w oparach wódki budzą się demony, historia przybywa w karnawałowym orszaku, teraźniejszą zabawę przerywa lament upiorów, a chleb, zamiast smalcem, smaruje się prochami zamordowanych. Na cmentarzu robotnicy z Indii, Wietnamu i Ukrainy kopią doły pod nową masarnię, czerwone porsche kręci bączki na trawniku przed domem weselnym, w pożydowskiej chałupie ktoś urządził melinę, można tanio wypić kielicha, zobaczyć cycki i dostać w cyc. Ot, typowe polskie miasteczko z fantazji Wojciecha Smarzowskiego.

Zdziwienia nie ma, bo tak zwana „smarzowszczyzna” to już nie tylko etykieta opisująca pewien autorski projekt, ale określenie stylu, który da się powtórzyć przy użyciu kilku, względnie kilkunastu środków filmowych. Jego kwintesencją są dynamiczny montaż oraz nagromadzenie przedstawień brudu i zgnilizny moralnej. Można też bardziej dosadnie: ciemno, piździ, jakieś wschodnioeuropejskie zadupie, dużo się chleje, chłop zabija chłopa.

A i on, prawdę mówiąc, świnia

Język polskiej krytyki filmowej wypracował nawet odrębny słownik dedykowany Smarzowskiemu: „przepracowywanie polskości” stoi tam tuż obok „zamaszystych gestów”, „walenia siekierą w łeb”, „orania wypartej prawdy pługiem historii” oraz „czołowego zderzenia z tirem”.

I ja też nie zamierzam rezygnować z tego, co uszyte na miarę i wielokrotnie sprawdzone. Niech będzie tak: początek Wesela zmiażdżył mi czaszkę swoją ostentacyjną dosłownością. Ciężarna kobieta puszcza sobie nagranie z USG płodu, szybkie cięcie, za ścianą jej niedołężny dziadek ogląda drastyczne archiwalia z Holocaustu. Weselny korowód na starej kasecie VHS, tańczą pary, dźwięczą kieliszki – i znowu szybkie cięcie – ktoś włącza wideo z nową metodą gazowania świń.

To tylko kilka pierwszych minut, ale w zasadzie cały film jest jednym wielkim montażem takich plakatowych atrakcji. Łatwa paralela goni łatwą paralelę: ksiądz wygłaszający kazanie o „tęczowej zarazie” i „rzezi nienarodzonych” dostaje przebitki z przedwojennym księdzem antysemitą, nawołującym z ambony do bicia „mord zdradzieckich”. Na weselu, które swojej córce Kasi (Michalina Łabacz) wyprawia właściciel zakładów mięsnych Ryszard Wilk (Robert Więckiewicz), dzieci recytują wierszyki o „skąpych Żydkach” i „murzyńskich dupach”, a widma ofiar Zagłady składają życzenia młodej parze i harcują razem z nazistami i ONR-owcami. Mąż mówi żonie, że jest głupia, brzydka i nic nie potrafi, a w tle płonie stodoła pełna Żydów.

Ten ostatni punkt jest zresztą od kilku dni podnoszony – głównie przez publicystów Agory – jako zasadnicza oś kontrowersji i trampolina do katartycznego oczyszczenia zbiorowego ciała, bo Smarzowski jako pierwszy w polskim kinie poważył się na pełną rekonstrukcję sąsiedzkiej zbrodni, i to w trybie realistycznym, detal po detalu. „»Odpominanie« wymaga grubo ciosanych rozwiązań” – słyszę niemal zza każdego recenzenckiego winkla.

Stelażem, który pozwala płótnu Wesela rozwinąć się na dwóch planach czasowych, jest postać cierpiącego na demencję dziadka, blisko stuletniego oficera Wojska Polskiego i chłopskiego syna z okolic Łomży. Antoni (zmarły w trakcie zdjęć Ryszard Ronczewski) snuje się po domu weselnym, a jego dezorientacja, mylenie przeszłości z teraźniejszością, miasteczka na wschodzie Polski z dawnym sztetlem, składa się na sugestywną wizję historii terroryzującej – wciąż i wciąż, w podobnie nieheroicznych, lecz w gruncie rzeczy czarno-białych odsłonach – współczesne bagno III RP.

Polsko-żydowska miłość, potworność totalitaryzmów, bohaterstwo i tchórzostwo, okrucieństwo i empatia, sprawiedliwi wśród narodów i zwykli zdrajcy – wszystkie te „niuanse” ożywają na ekranie, splatając się ze „świńską biesiadą” („świńskość” to motyw przewodni tego filmu), na której dudni disco polo (już nie w remizie, jak w roku 2004, tylko w pałacu, na bogato), bo przecież Historia trwa wiecznie i kala każdego bez wyjątku; nikt – młody, stary, nienarodzony – nie jest bez winy, a zbiorowa amnezja to tylko chwilowa przerwa w nieustających powrotach tego samego: mordowania, niewolenia, oszukiwania, warcholenia i chędożenia. W dwie godziny ukiszono w Weselu całe kilkanaście lat publicystyki „Gazety Wyborczej”, montując, co popadnie i jak popadnie, w skrajnie stereotypowe ciągi, które mają odsłonić „szokującą” prawdę o czarnym sercu Polaka-katolika.

Leder: „Pokłosie”, czyli uśpiony hegemon

Można powiedzieć, że całe to „upiorzenie” odbywa się w oniryczno-fantazmatycznym nawiasie, że konwencją jest tu groteska, karnawałowa przesada, horror vacui Polski bogoojczyźnianej: to nie tak, że ksenofobami są jacyś bohaterowie, o nie, są nimi WSZYSCY weselni goście; rasizm, chorobliwa chciwość, głośne kibolstwo, konsumpcja na pokaz, wytatuowane na plecach swastyki – to nasza prawdziwa twarz.

I tu zaczynają się największe schody: zupełnie nie potrafię zgodzić się z tezą, że bohaterowie filmu Smarzowskiego to uogólnieni „świniopolacy” z krzywego zwierciadła, stereotypowo wyolbrzymiony „charakter narodowy” (co to w ogóle za anachronizm!) czy alegoria podwójnego statusu ofiar/katów, jak w komiksie Maus Arta Spiegelmana.

Świńska metaforyka ma w filmie bardzo konkretne źródło i przedmiot. Rysiek Wilk bierze pieniądze od Niemców, technologię od Rosjan, a ręce do pracy od Azjatów i Ukraińców, żeby rozwijać biznes hodowlano-masarski. Ubój zwierząt na mięso zostaje zestawiony z Holokaustem, zgwałcenie przez świnię to kaźń ostateczna, portret JPII (to oczywiście za nim Wilk trzyma swoje brudne pieniądze) wisi naprzeciwko obrazka z prosiaczkiem. Artystyczna dehumanizacja jest u Smarzowskiego gestem ostatecznego odcięcia się od martyrologicznej, duszącej się od sieriozności poetyki rodzimego patriotyzmu: w Weselu nie ma ludzi, nie ma postaci, są tylko „typy ludzkie”, wszystkie jednakowo śmieszne i prowadzone na sznurkach w stronę wielkiego paleniska.

Robert Więckieiwicz Wesele
Robert Więckiewicz jako Ryszard Wilk. Fot. Kino Świat

Wystarczy jednak na moment zapomnieć o kliszy Autora-Reżysera, tego wielkiego „portrecisty narodowej duszy”, żeby zobaczyć, jak „świńskość” Wesela odnosi się prawie wyłącznie do Polski wsi i mniejszych miast. A także przekonać się, że Smarzowski posługuje się nie tyle Lederowską kategorią „prześnienia”, ile prawicowym wytrychem „genetyczności” – antysemityzm, ksenofobię, faszyzm, dewocję przekazuje się tutaj komórkowo, wysysa z mlekiem matki, tak jak patriotyzm u nacjonalistycznych bigotów.

Wysysa głównie na tak zwanej „prowincji” – tutaj: gdzieś na wschodzie, w okolicach Łomży i Jedwabnego, wciąż nierozliczonych z sąsiedzkiego ludobójstwa – bo na weselu u Smarzowskiego bawią się wprawdzie Norwid, Dmowski i Piłsudski – w roli widmowych figur „nowoczesnej polskości” – nie ma natomiast żadnych przedstawicieli współczesnej inteligencji. Groteskowy taniec chochołów – ludzi głośnych, bezwstydnie plujących na „europejskie wartości” i obnoszących się ze swoim „złym smakiem” – przypomina pochód memów z codziennego instastory Make Life Harder, gdzie śmieszyć ma kaszanka, ogór kiszony na kawiorze, białe skarpety do klapków i niski wzrost Kaczyńskiego.

Strumienie gniewu leją się na tę brzydką, spuchniętą twarz, która wciąż się z siebie cieszy i nie chce pamiętać, że ulepiono ją z kloaki po ojcach. Ale są tacy, co zawsze pamiętali i tę pamięć mogą rozdysponować w dowolny sposób, na przykład uprawiając protekcjonalną dydaktykę ogarka, bata i szpadla.

Proszę mnie źle nie zrozumieć, uwielbiam „bezpardonowe rozrachunki” oraz „kalanie mitu niewinności i polskiej ofiary”. Estetyka szoku, montaż skrajności, zestawianie brzydkiego z ekstremalnie obrzydliwym – między innymi dla takich zabiegów istnieje kino. To ważne i godne pochwały, że „tym razem trzeba konfrontować się na zimno z całą dramaturgią pogromu, ze szczególnym uwzględnieniem wcześniejszych i późniejszych sąsiedzkich relacji” (wszystkie cytaty z recenzji Anity Piotrowskiej w „Tygodniku Powszechnym”).

Problem mam nie z tym, że Smarzowski nakręcił film uproszczony i zbrutalizowany, bliski przaśnym telenowelom Patryka Vegi. Problemem jest raczej to, że niczego się od Vegi nie nauczył, że wciąż nie potrafi wypełznąć z własnej skorupy klasowej i odpowiedzieć na szersze zbiorowe emocje albo przynajmniej – spróbować je zrozumieć. Jeden ma rzemiosło, drugi ucho do tabloidowych narracji, oddzielnie są jednak nie do zniesienia. Wesele – przy wzięciu poprawki na jego „niedosłowność” – epatuje słabo maskowaną pogardą klasową, bo po raz n-ty zestawia picie wódy, rubaszne żarty wuja, ludowe „sialalala”, pragnienie „odkucia się” i poszpanowania „skórą, furą i komórą” z ludobójstwem i „genetycznym” rasizmem.

Tak, niech będzie, wejdę w rolę tropiciela „pedagogiki wstydu”, który jednakowoż docenia powroty upiorów i rozgrzebywanie mitów, ale w zawstydzeniu „prowincji” za jej „braki estetyczne” widzi w pierwszej kolejności wodę na faszystowskie młyny.

Dyskoteka, meczyk, dożynki

Nie da się wspólnie „odpamiętywać” i egzorcyzmować wypartych traum, kiedy naszą propozycję kierujemy głównie do siebie, a to, co nie pasuje nam do estetycznej matrycy polskości, traktujemy z buta, jako wstydliwy balast i nieoświecone piętno. Smarzowski szyje na pełnym dziaderskim mindsecie, lepi z najbardziej skompromitowanych klisz Polaka cebulaka, robi sobie worek treningowy z rzeczy mu niemiłych: weselnej przaśności, dyskontowej tandety, chaosu przestrzennego i wykluczenia społecznego, które – patrz: filmowy obraz meliny – jest u niego przede wszystkim „brudem” i „patologią”.

Również Więckiewicz gra tutaj na pojedynczym, memowym akordzie „Janusza biznesu”. W Wilku ma się przeglądać wszystko to, co rzekomo najbardziej „prymitywne” w polskiej drobnej przedsiębiorczości – spuściźnie transformacyjnego pędu i prowizorki. Ryszard jest więc warchołem, cwaniakiem, człowiekiem robiącym kasę na kumoterstwie i szantażach, rzucającym na prawo i lewo „chujami”, a jednocześnie prowadzącym się nonszalancko, głośno i bez wstydu, w stylu najntisowej „bajery”. To „polska morda”, niemal identyczna jak ta Mariana Dziędziela w pierwszym Weselu.

Reżyser jest przy tym tak zajęty ogarnianiem tego tradycyjnego męskiego chlewu, że poświęca niewiele uwagi postaci, zdawałoby się, kluczowej zarówno dla „projektu polskość”, jak i dla fabuły samego filmu: młodej i ambitnej narzeczonej, bohaterce ewidentnie pomyślanej jako figura progresywnej przyszłości i nadziei (ta nadzieja planuje jednak osiąść na stałe w Irlandii).

Michalina Łabacz Wesele
Michalina Łabacz jako Kasia Wilk. Fot. Kino Świat

„Meta-Smarzowskość nie jest przypadkiem […]. To temat. Smarzowski ponownie powtarza się, żeby opowiedzieć nam o tym, jak sami się powtarzamy” – pisze w swojej recenzji Jakub Popielecki. Zgadzam się, tyle że z dzisiejszej perspektywy widać w tym również coś innego – polskość Smarzowskiego praktycznie nigdy nie przekracza granic prowincjonalności, nie w sensie rozpoznania własnej globalnej kondycji, lecz dosłownie – prowincji rozumianej w kategoriach lokalnej geografii. Można to uznać, owszem, za wybór czysto statystyczny, próbę zaprezentowania pewnej „polskiej średniej”, ale znowu – średnia mało ma wspólnego z tak karkołomnym wyolbrzymieniem i kumulacją brutalności.

Bo dopóki w bagnie tarzali się jednakowo wszyscy – biskup z krawężnikiem, Niemiec z Rosjaninem, rolnik z inteligencją techniczną – dopóty można było przytakiwać, że Polska wsi i mniejszych miast to u Smarzola tylko matryca, niewinna próbka, z której usiłuje się wypreparować obraz społecznej całości – tytułowy dom zły – w myśl prostej zasady „od szczegółu do ogółu”.

Raz sprawdzało się to lepiej, raz gorzej, większość inteligenckich głosów uznawała jednak, że kino Smarzowskiego to ważna próba przepracowania tez o „prześnionej rewolucji”, na czele z tą najważniejszą: że wieś i folwark są wypartą podwaliną współczesnej polskiej tożsamości; że dopiero co wyklute mieszczaństwo i klasa średnia uwłaszczają się na nieopowiedzianych krzywdach: batożonych plecach pańszczyźniaków, zagładzie Żydów, likwidacji ziemiaństwa, kolonizacji Ukrainy i tak dalej.

„Wołyń”: Kino w wojnie pamięci

„Skrwawione ziemie” domagały się nie tylko opowiedzenia i steoretyzowania, ale także nośnych reprezentacji wizualnych, mocnych obrazów trupa wyłażącego z szafy i ze świeżo rozkopanego grobu; obrazów, które nie byłyby jednak za bardzo gatunkowe, ironiczne, lecz, po inteligencku, dawały się wpisać w nasz ulubiony kanon wielkich filmowych narracji o polskiej duszy, od Wajdy do Komasy i od Zanussiego do Smarzowskiego.

W roku 2021, przy okazji premiery Wesela, całe to gadanie o „uniwersalności” i „metaforyczności” przypomina ponury żart. Rozumiem, że można robić filmy z bezsilności, zmęczenia polityką wiecznego zarządzania kryzysem i polaryzacji społeczeństwa, a nawet – ze zwykłej nienawiści – błagam jednak, niech się to nie odbywa w trybie plakatowo-publicystycznym, bliskim (a może nawet tożsamym) z propagandową dehumanizacją oponentów. W Smarzowskim odbija się dzisiaj gęba przysłowiowego Zbigniewa Hołdysa, tego starego wiecowego krzykacza, który każdą socjologiczną ambiwalencję chciałby sprowadzić do banalnego „Tu jest Polska uśmiechnięta, demokratyczna i europejska, tam stoi ciemnogród!”. Nie mam wątpliwości: jeśli Krystyna Janda miałaby zostać filmem, zostałaby drugim Weselem.

Reżyser edukuje, reżyser mówi, jak jest, reżyser nie pojmuje, co mogło pójść nie tak. Doczepia więc karnawałowe mordy i sztuczne fallusy, przestrzegając przy tym jednej prostej zasady (tak, to on!) – zohydzać można, byle nie swoich znajomych, sąsiadów i sojuszników. To na pewno nie Smoleńsk, jakieś kino legło tu jednak pokotem.

**
Marcin Stachowicz (1988) – publicysta i krytyk filmowy, laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka. Współpracuje z Dwutygodnikiem, Filmwebem, „Czasem Kultury” i „Szumem”. Lubi pisać o szeroko pojętej kulturze wizualnej i polityce.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Marcin Stachowicz
Marcin Stachowicz
Publicysta i krytyk filmowy
Marcin Stachowicz (1988) – publicysta i krytyk filmowy, laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka. Współpracuje z Dwutygodnikiem, Filmwebem, „Czasem Kultury” i „Szumem”. Lubi pisać o szeroko pojętej kulturze wizualnej i polityce.
Zamknij