W „Blade Runnerze 2049” jesteśmy bliżej PRL pomiędzy stanem wojennym a Okrągłym Stołem niż Ameryki lat 80.
Nic się tak nie starzeje, jak filmowa futurologia. Obecne w kinie science fiction wizje przyszłości trącą myszką już po dekadzie, dwóch od ich produkcji. Często jednak dopiero wtedy, gdy wpadają do przegródki futuro-anachronizmu, jesteśmy w stanie w pełni docenić ich piękno i siłę. Wtedy odkrywa się to, co od początku było w nich najcenniejsze: odbicie lęków, nadziei i horyzontów wyobraźni czasów, w jakich powstały.
Kryzysowy cyberpunk
Oglądając nowego Blade Runnera ciągle zastanawiałem się, co zawarte w nim obrazy Ziemi z 2049 roku mówią o świecie z 2017. W świat 2049 roku wprowadzają nas mistrzowsko sfotografowane przez Rogera Deakinsa kadry: monumentalne, przepełnione melancholijną estetyką wzniosłości, dopracowane w każdym szczególe.
Ich dominującym kolorem jest szarość. Szary we wszystkich odcieniach nadaję barwę każdemu ujęciu. Światło niemal w każdej scenie wygląda jakby filtrowane było przez pokrywające niebo gęste chmury albo unoszący się w powietrzu brudny pył. Drugą obok szarości dominantą jest tłok. Kadry są klaustrofobicznie przetłoczone, zwłaszcza te ze scen rozgrywających się w Los Angeles roku 2049. Miasto w nowym Blade Runnerze jest stłoczoną, wysokotechnologiczną fawelą. W górę pną się ciasno ustawione wokół siebie wysokościowce, nie zostawiając żadnej przestrzeni poza wąskimi wąwozami ulic. Całe dzielnice przypominają zrujnowane blokowiska z krajów dawnego ZSRR, na klatkach schodowych i korytarzach tłoczą się wyglądające na bezdomne tłumy.
Już pierwszy Blade Runner był cyperpunkową antyutopią. Ekologiczny kryzys, wyzysk replikantów, władza korporacji, Kalifornia wyglądająca, jakby przejęta została w całości przez japoński kapitał. Ale tamta antyutopia wydawała się pewnie stać na nogach, była pełna złej, ale żywotnej i ekspansywnej energii – jak Ameryka Reagana, czy Zjednoczone Królestwo czasów Thatcher. Antyutopia z nowej odsłony filmu pogrążona jest w ciągłym kryzysie. Ład na straży którego stoi główny bohater – policjant-replikant K – wydaje się zapadać pod swoim własnym ciężarem, ale mimo to ciągle trwa, twardą ręką wymierzając represje. W nowym Blade Runnerze bliżej niż Ameryki lat 80. jesteśmy PRL pomiędzy stanem wojennym, a Okrągłym Stołem.
W ciągu dwudziestu lat, jakie w świecie filmu dzielą pierwszego i drugiego Blade Runnera w Stanach doszło do wybuchu jądrowego, który zniszczył niemal wszystkie istniejące elektroniczne zapisy. Kryzys ekologiczny jeszcze bardziej się pogłębił. Na tej pustyni dobrze ma się jedynie władza korporacyjnego kapitału i sprzężonego z nią policyjnego aparatu. Kto może ucieka do ziemskich kolonii położonych w innych układach planetarnych.
Patrząc na ten ekranowy świat nie sposób poczuć dojmującego przygnębienia. Ekranowa dystopia to przecież nasz świat tylko trochę bardziej. Specjaliści od nauk politycznych od dawna piszą, jak władza wielkich monopoli podmywa demokrację; ekolodzy są coraz bardziej zgodni, że zaczęło się właśnie kolejne w historii planety wielkie wymieranie, prowadzące do znacznej redukcji ziemskiej bioróżnorodności. Przeludnienie planety i skupienie ludności w „fawelizujących” się miastach to nasza codzienna rzeczywistość.
W świecie Blade Runnera od tego koszmaru można przynajmniej uciec w gwiazdy. My dobrze wiemy, że w 2049 roku nigdzie nie polecimy. Podróże międzygwiezdne – jeśli w ogóle okażą się kiedyś możliwe – pozostają kwestią bardzo odległej przyszłości. W tej dziedzinie fantastyka naukowa całkowicie przestrzeliła swoje prognozy. Już w pierwszym Blade Runnerze w 2019 roku ludzkość od jakiegoś czasu kolonizowała odległe planety.
Gdy Philip K. Dick pisał stanowiącą podstawę dla filmu powieść Czy androidy śnią o elektrycznych owcach (1968) mogło się to wydawać możliwe. Między pierwszym załogowym lotem w kosmos Jurija Gagarina (1961), a lądowaniem Amerykanów (1969) na Księżycu minęło zaledwie osiem lat. Nadzieja, że postęp w tej dziedzinie będzie tylko przyspieszał, miała podstawy. Od 1969 nie udało się jednak zrobić żadnego, podobnego epokowego skoku w kosmosie co załogowy lot na Księżyc. Nauka nie znalazła żadnych cudownych sposobów na podbój kosmosu. Ludzkość w każdym możliwym horyzoncie pozostaje przykuta do Ziemi.
czytaj także
Przeciw złym demiurgom
Wyobraźnia Dicka pozostawała bardzo silnie uwikłana nie tylko w technologiczne wizję, ale i w teologię. Wrażliwość duchową pisarza kształtowała gnoza, z jej przekonaniem o uwięzieniu człowieka w upadłej rzeczywistości, najpewniej stworzonej przez jakiegoś złośliwego demiurga, wyłącznie podszywającego się pod prawdziwego boga.
Ta gnostycka wyobraźnia kształtuje także oba filmowe Blade Runnery. W pierwszym złośliwym demiurgiem jest Eldon Tyrell, twórca replikantów. Okrutny bóg tworzący ułomne dzieci, skazane na niewolniczą pracę. W drugim podobną rolę pełni nowi lider replikanckiego biznesu, Niander Wallace. Niander w kreacji Jareda Leto wygląda nawet bardziej na nawiedzonego, hipisowskiego proroka, niż człowieka interesu. Korporacja Wallace’a tworzy jeszcze bardziej „doskonałych” replikantów – niezdolnych do buntu, ucieczki, walki.
Zmagający się z gnostycką hipotezą zwodzącego nasze zmysły złośliwego demona kartezjański podmiot mógł się przynajmniej oprzeć na niewzruszonej pewności tego, że to właśnie on myśli, wątpi, zastanawia się. Replikanci nie mają takiej pewności. Wszystkie ich wspomnienia, marzenia, wątpliwości, wszystko to, co tworzy „ja”, może okazać się wyłącznie sprefabrykowanym mentalnym implantem, wczepionym, by dany replikant lepiej radził sobie z obsługą klienta.
czytaj także
Niespełniony exodus
W tej upadłej gnostyckiej rzeczywistości pojawia się jednak cud. Replikantka rodzi dziecko, choć zgodnie z tym, jak została zaprojektowana, w żadnym wypadku nie powinna. Dziecko „zrodzone, nie stworzone” – powtarzają o nim kolejne postaci, jakie K. spotyka w swoim śledztwie w poszukiwaniu anomalii.
Tymi samymi słowami katolickie Credo określa Jezusa Chrystusa. Cudownie narodzone replikackie dziecko jest postacią mesjańską, jego narodziny niosą nadzieję na wyzwolenie replikantów z „egipskiej niewoli”, na ucieczkę z upadłego świata, jaki przygotował dla nich okrutny, zły demiurg.
Ta exodyczna, mesjańska narracja urywa się jednak w filmie, zanim zdąży się na dobre zacząć – być może przygotowując grunt do kolejnego sequela. Patrząc na – przyznajmy, wzruszającą – ostatnią scenę filmu trudno nie zadać sobie pytania „czy to już naprawdę wszystko”?
Nowy Blade Runner bardzo wiele obiecuje, zachwyca kolejnymi mistrzowsko nakręconymi sekwencjami, by na końcu pozostawić z poczuciem niedosytu, a być może nawet lekkiego rozczarowania. Villeneuve daje popis reżyserskiego mistrzostwa, a jednocześnie pracuje na tak naprawdę bardzo schematycznym i przewidywalnym scenariuszu, któremu wyraźnie brakuje wyobraźni.
W efekcie film mistrzowsko rysuje dystopijną wizję, ale – choć czyni taką obietnicę – nie jest w stanie wyjść poza jej horyzont. Podobnie jak cała nasza kultura – filmowa, literacka, czy polityczna. Doceniając trafność diagnoz i piękno kadrów, nie sposób cynicznie nie zauważyć, że w naszej sytuacji kolejne opiewanie piękna katastrofy jest trochę łatwizną.