Nowy film Szumowskiej to miła niespodzianka po rozczarowującym „Sponsoringu”. Dziś premiera kinowa „W imię...”.
W imię… Małgorzaty Szumowskiej, historia romansu księdza i chłopaka z popegeerowskiej wioski, zaczyna się na opuszczonym żydowskim cmentarzu. Zaniedbane, skruszone macewy ze startymi literami, chaszcze, grupa chłopców. Są pełni energii, głośni, agresywni; ich zabawa podszyta jest przemocą i okrucieństwem, przywodzi na myśl Władcę much. Kończy się prześladowaniem upośledzonego chłopca. Scena jest głęboko niepokojąca, szalenie intensywna, świetnie nakręcona – a przy tym dość zwodnicza, jeśli chodzi o dalszy rozwój filmu. Obraz Szumowskiej nie jest bowiem historią innego, „seksualnego odmieńca” zamęczonego przez wiejską wspólnotę. Wskazuje jednak od razu na jedną niezwykle istotną cechę tego filmu: tło tej romantycznej historii okaże się o wiele ciekawsze niż ona sama.
Między sklepem i kościołem
Świat przedstawiony w W imię… rozciąga się między lokalnym sklepem a kościołem i plebanią. To dwa miejsca stanowią coś w rodzaju sfery publicznej w wiosce, gromadzą ludzi, czy to przy browarze, czy przy modlitwie. Poza tym byle jaki polski krajobraz, płaski nawet w oszałamiającym letnim słońcu i agresywnej bujności natury w rozkwicie.
Ksiądz Adam (Andrzej Chyra) jest w tym świecie obcy. Oddziela go wykształcenie i pochodzenie; widać, że jest z miasta, z klasy średniej z lepszego świata – świadczy o tym sposób, w jaki mówi, jak się ubiera, jakie ma gadżety. Widz – i postacie z filmu – zastanawiają się, co mógł zrobić, że został „zesłany” właśnie tu.
Adam razem ze swoim kolegą Michałem (Łukasz Simlat) prowadzi w parafii ośrodek dla trudnej młodzieży z poprawczaków. Resocjalizuje ich przez pracę, sport, działalność duszpasterską. Chłopcy, pochodzący głównie z miejskiego proletariatu, patrzą na położoną „pośrodku niczego” wieś i jej mieszkańców z góry. W jednej z najbardziej zabawnych scen obserwujemy, jak pod wioskowym marketem grupa „z poprawczaka” zaczyna wyzywać się z grupą „z PGR-u”, co kończy się przekomiczną bójką.
Reżyserce, jej operatorowi (i jednocześnie współautorowi scenariusza) Michałowi Englertowi, osobom odpowiedzialnym za scenografię i kostiumy udało się znaleźć udany klucz estetyczny do przedstawienia tej rzeczywistości. Nieczęsto w rodzimym kinie zdarza się oglądać tak świetnie skonstruowany, przekonujący, gęsty świat. Na jego wiarygodność pracują też rewelacyjni naturszczycy, „chłopcy z poprawczaka” grający samych siebie, w niczym nieodstający od zawodowych aktorów – bez nich ten film byłby o klasę gorszy.
Eros i Kościół
Niestety gdy już w ten świat wejdziemy, główny dramat okazuje się rozczarowujący. Trudno powiedzieć, co właściwie sprawia, że Adam wybiera właśnie tego, a nie innego chłopaka. Nie wiadomo też, o co chodzi księdzu w tej relacji: miłość, seks, potrzebę bliskości z drugą osobą, przełamanie samotności nie do zniesienia, na jaką skazuje mężczyznę kapłaństwo. Tak samo nie wiadomo, czego w tej relacji szuka „Dynia” (Mateusz Kościukiewicz). To trochę wiejski prostak, trochę dziwadło, trochę jurodiwy – za dużo tego wszystkiego w jednej postaci. Może gdyby konsekwentnie „pójść w Pasoliniego” i pokazać erotyczną fascynację księdza-inteligenta wieśniakiem, byłoby to wprawdzie bardziej konwencjonalne, ale też bardziej przekonujące.
Problem tego filmu to nie tylko eros, ale także Kościół. Oczekujemy podjęcia tematu kryzysu wiary, powołania, relacji między kościelną ideologią potępiającą akty homoseksualne a gejem w Kościele. Tymczasem w W imię… kapłaństwo wiąże się wyłącznie z problemem celibatu i wymuszanej przez niego samotności, nie ma wymiaru powołania. Nie wymagam, by kręcić gejowską wersję Dziennika wiejskiego proboszcza czy Pod słońcem szatana, by koniecznie wciskać w tę historię religijne, metafizyczne stawki. Może nawet lepiej, że ich nie ma – ale jeśli robimy już bohaterem księdza, to warto wyciągnąć z tego dla filmu więcej. Zwłaszcza gdy ma się takiego aktora jak Andrzeja Chyrę, który nawet w nie do końca przekonująco skonstruowanej roli jest niezwykle charyzmatyczny i od początku do końca przykuwa widza do ekranu.
Prawdy czasu, prawda ekranu
Mimo wszystko nowy film Szumowskiej to miła niespodzianka po rozczarowującym Sponsoringu. To jest dobre kino. Dalekie od arcydzieła i pozbawione nawet takich ambicji, ale solidne, ciekawe, miejscami naprawdę uwodzące.
W imię… wprowadza wreszcie do debaty publicznej ważny problem, czyni widzialnym stabuizowany temat. Po raz pierwszy w polskim kinie dwaj aktorzy tej rangi co Kościukiewicz i Chyra odgrywają homoseksualną scenę erotyczną. W imię jest zwiastunem pozytywnych zmian, jakie się dokonują w Polsce – pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu znani aktorzy mówili, że kogo jak kogo, ale geja to oni by w życiu nie zagrali. Film wyraża tu prawdę czasu, z której można się tylko cieszyć.
Jest wreszcie tu kilka niezwykłych smaczków. Scen zachwycających urodą, jak ta przedstawiająca procesję. Drobnych obserwacji, w których pozornie nie dzieje się nic, a które wyrażają wszystko. Jak w mojej ulubionej, gdy ksiądz Adam przychodzi do kościoła w sąsiedztwie swojego. Przez kratę oddzielającej główną część od sieni patrzy na ołtarz. W kościele nie ma nikogo poza starszą panią odkurzającą prowadzący do stopni ołtarza czerwony dywan.
– Czy można się wyspowiadać? – pyta.
– Nie – odpowiada sprzątaczka.
– Dlaczego?
– Bo jest sprzątanie.