„Kos” to kino zemsty. Okrutnej. A właściwie dwóch – chłopów na panach oraz Polaków na uciskających ich Rosjanach. Jest rok 1794, trwają rozbiory. Dotychczas w różnych opowieściach o czasach rozbiorowych mieliśmy dobrych Polaków i złych zaborców. Tutaj sprawa się komplikuje. Bo wśród tych dobrych jednak są też źli.
Zadręczani, bici, gwałceni i wyzyskiwani ludzie, kiedy tylko mają szansę się zemścić, to ich zemsta będzie okrutna. Kos (reż. Paweł Maślona) opowiada właśnie o tym. Nie o Tadeuszu Kościuszce, jakiego znamy ze starego banknotu 500 złotych, obrazów czy podręcznika szkolnego. Nie dowiecie się niczego o jego dorastaniu, jaką dywizją dowodził, jak umarł. Nie znajdziecie w tym filmie większości elementów typowych dla kina biograficznego – i całe szczęście.
Twórcy Kosa zauważyli coś, co przegapili robiący film Chłopi – że księgarnie zalały ludowe historie Polek i Polaków, że o szlachcie nie opowiadamy już cukierkowych bajek, a pańszczyznę porównujemy do niewolnictwa. Rozumieją to też autorzy serialu 1670, który razem z Kosem pokazuje zmianę w naszej świadomości tego, jak wyglądały relacje między panem a chłopem.
czytaj także
Kos zaczyna się westernowo. Pustka, faceci na koniach, chłop ucieka swemu panu, ten go łapie, bije, a wtedy na scenie pojawiają się oni – dwaj sprawiedliwi, którzy wymierzają karę i już wiemy, kto jest dobry, a kto zły.
W recenzjach filmu Kos powtarzają się odniesienia do westernu i Tarantino. Są trafione. W końcu jesteśmy na dzikim wschodzie, gdzie faceci w kontuszach mają władzę, a facetki i faceci w łachmanach są wyzyskiwani. Między nimi pojawiają się Kos (Jacek Braciak) i Domingo (Jason Mitchell).
Kos i Domingo przyjechali z Ameryki, gdzie widzieli niewolnictwo. Ten drugi doświadczył go osobiście. W jednej ze scen pokazuje blizny na swoich plecach Ignacemu (Bartosz Bielenia) – chłopu, którego ciało pokrywają podobne. Ignac jest synem pana i chłopki, a więc „bękartem”. Liczy na to, że umierający ojciec go uzna i uwzględni w testamencie. Dla Ignaca to jedyna szansa na wyrwanie się z biedy i przemocy, szansa na wolność.
czytaj także
Pojawienie się Domingo w filmie o Kościuszce jest kluczowe, bo czarny były niewolnik staje się lustrem dla naszej dzikowschodniej pańszczyzny. Kiedy w rozmowie Kosa i Domingo – totalnie westernowej, bo panowie siedzą przy ognisku gdzieś na pustkowiu – pada porównanie wyzysku chłopów i niewolników, jedno zdanie streszcza podobieństwa tych dwóch sytuacji: „W Ameryce panowie uprawiają bawełnę, a w Polsce pszenicę” – mówi Kościuszko.
Dzięki Domingo widzimy wyraźnie, że system folwarczny i pańszczyzna były czystym złem, a gloryfikowanie polskiej szlachty, typowe dla szkoły i kultury, to błąd. W końcu zaczynamy się opamiętywać. Warto dodać, że scenariusz konsultował Adam Leszczyński, historyk, autor książki Ludowa historia Polski, której tytuł jest parafrazą tytułu dzieła Howarda Zinna Ludowa historia Stanów Zjednoczonych.
Film mniej skupia się na historii rozbiorowej i po seansie możecie nawet zapomnieć, że był w tej opowieści zły do szpiku rosyjski rotmistrz Dunin (Robert Więckiewicz), który ściga Kościuszkę z listem gończym. Ten list gończy to kartka papieru z podobizną (kolejny westernowy motyw). W pamięci zostanie wątek niewolniczo-pańszczyźniany, który czyni Kosa dużo ciekawszym filmem historycznym, niż jakikolwiek polski film biograficzny o narodowym bohaterze powstały w ostatnich latach. Sprawia, że Tadeusz Kościuszko przestaje być panem z pomnika czy tabliczki z nazwą ulicy, a staje się ziomkiem, co kumał, że bicie chłopa czy niewolnika nie jest fajne, a żadnej wspólnotowej sprawy nie wygramy, jeśli będziemy się wewnątrz tej wspólnoty wyzyskiwać, upokarzać, gadać o Bogu i honorze, zamiast współpracować.