Sposób, w jaki „Tatuażysta z Auschwitz” obchodzi się z realiami historycznymi, urąga jakimkolwiek standardom, ale pozostaje spójny z tyleż obrzydliwą, co opłacalną strategią marketingową, w myśl której ocalony (bądź ocalała) staje się niezwykle dochodowym towarem.
Swój instagramowy post poświęcony ekranizacji Tatuażysty z Auschwitz Karolina Korwin-Piotrowska rozpoczyna następująco: „Nie znam książki. Nie czytam holo polo, ale znam ogromne kontrowersje wokół tej książki, które ożywają teraz przy okazji ekranizacji, ewidentnie starającej się poprawić przeinaczenia i przekłamania literackiego oryginału. Warto poczytać na ten temat, bo holo polo to dość ohydny sposób na zarabianie na Zagładzie”.
Warto też od razu sprostować kilka kwestii. Po pierwsze, rozpoczynanie każdego odcinka od stwierdzenia, że ekranowe realia mogą odbiegać od tych historycznych oraz deklaracje o rzekomym odrobieniu lekcji i poprawieniu rażących błędów literackiego pierwowzoru to działania czysto pozorowane. Rzeczywistość obozów koncentracyjnych i Zagłady nadal traktuje się z ułańską fantazją i zatrważającą dezynwolturą. Po wtóre, holo polo – przywołując określenie Sylwii Chutnik – to tylko lokalna odmiana globalnego fenomenu popkulturowego. Czytanie „bestsellerów z Auschwitz” napędza go w takim samym stopniu jak oglądanie ich ekranizacji.
Jędrki nasze dwa – o męskości i kobiecości w polskim kinie patriotycznym
czytaj także
Tatuażysta z Auschwitz jest serialem dennym, pozbawionym dramaturgii, infantylnym, karykaturalnie głupim i naiwnym. Para głównych bohaterów, Lale (Jonah Hauer-King) i Gita (Anna Próchniak), naprzemiennie uśmiecha się do siebie, zalewa łzami lub obsypuje pocałunkami. Oboje mają podczas pobytu w obozie wystarczająco dużo swobody i wolnego czasu, aby pielęgnować uczucie zrodzone w scenie, którą eufemistycznie można by nazwać umowną, zaś dosadnie: kuriozalną. (W powieści non stop razem czilują, całują się, a nawet uprawiają namiętny seks).
Harvey Keitel, wcielający się w tytułowego bohatera pod koniec jego życia, być może fizycznie przypomina pierwowzór tej postaci, ale poza tym pozostaje mrukliwym seniorem w przyciemnianych okularach, który w nieznośnie redundantnych scenach przenosi się pamięcią do czasów lagrowych. Największy – choć, ze względu na konstrukcję scenariusza, zmarnowany – potencjał drzemie w kreacji Jonasa Naya, czyli ekranowego szwarccharakteru, Blockführera Stefana Baretzkiego. Wreszcie: Melanie Lynskey jako Heather Morris irytuje skrajną naiwnością i skoncentrowaniem na sobie – pod względem wiarygodności kreację tę należałoby więc chyba uznać za udaną.
Brakuje tu właściwie wszystkiego: tempa, dramaturgii, ciekawie rozpisanych postaci i wątków. Pełno jest za to urągających faktom uproszczeń, pornografizacji przemocy i śmierci, kiczowatych fabularnych sztanc i scenariuszowych dziur. W jednym z odcinków przez kilka minut obserwujemy scenę porodu w baraku kobiecym (więźniarki i blokową jednoczy wtedy upojenie instynktem macierzyńskim). Jak się okazuje, dziewczynka przeżyła wojnę; ba, doczekała się nawet potomstwa i wnucząt.
czytaj także
Wszystko pięknie, ale zamiast ocierać łzy wzruszenia – trochę nie dowierzam, bo przecież te dwie sekwencje oddziela od siebie wątek skrajnie wyniszczających marszów śmierci. Nikt jednak nie zawraca sobie głowy wyjaśnieniem, jakim cudem niemowlę przetrwało w takich warunkach. Biorąc pod uwagę stopień prawdopodobieństwa wydarzeń w serialu, możemy przyjąć, że matka przewiozła je wózkiem do kolejnego lagru, a dobroduszne esesmanki pomagały przepychać pojazd przez zaspy i chuchaniem ogrzewały zziębnięte piąstki maleństwa.
Ludwig z Krompachów
Zacznijmy jednak od początku: Lale Sokołow – pierwowzór książkowej i serialowej postaci Tatuażysty z Auschwitz – przychodzi na świat jako Ludwig Eisenberg w 1916 roku, w Krompachach (dzisiejsza Słowacja). W kwietniu 1942 trafia do Auschwitz, gdzie niedługo potem otrzymuje funkcję tatuażysty i tym samym dołącza do grona obozowych prominentów. To właśnie w obozie poznaje Giselę „Gitę” Furman, swoją wielką miłość.
Osiem dni przed wyzwoleniem lagru zostaje przeniesiony do Mauthausen, skąd udaje mu się jednak zbiec i dotrzeć do Bratysławy. Tam odnajduje Gitę, bierze ślub, zakłada fabrykę ubrań, finansowo wspiera powstawanie państwa Izrael. Przyjmuje rosyjskie nazwisko męża siostry, ale nie chroni go to przed represjami ze strony komunistycznego rządu; jego fabryka zostaje znacjonalizowana, a on sam trafia do więzienia.
Z końcem lat 40. małżonkowie emigrują do Australii. W 1961 na świat przychodzi ich jedyny syn, Gary. W latach 90. oboje składają relacje ustne dla USC Shoah Foundation (Sokołow udziela wywiadu także Jewish Holocaust Centre w Melbourne). W 2003, już jako wdowiec, Lale poznaje Heather Morris – pracowniczkę kliniki medycznej z ambicjami pisarskimi. To właśnie ona ma wysłuchać jego historii, a następnie ją spisać.
W ciągu kolejnych trzech lat Lale i Heather spotykają się wielokrotnie. Początkowo opowieść mężczyzny ma posłużyć jako podstawa scenariusza; ostatecznie przybiera formę powieści. Sokołow umiera w 2006 roku; Tatuażysta z Auschwitz ukazuje się dwanaście lat później i reklamowany jest jako jedyne istniejące świadectwo tego ocalałego. Książka do dziś pozostaje niechlubnym emblematem gatunku, który w języku angielskim określa się mianem Auschwitz novel, zaś po polsku – „beletrystyką z Auschwitz”.
Pomidor
Na ironię zakrawa fakt, że literacki debiut Morris ukazuje się w 73. rocznicę wyzwolenia KL Auschwitz. Niedługo po premierze powieść zyskuje status bestsellera: trafia na szczyt notowania „New York Timesa”, sprzedaje się w ponad trzech milionach egzemplarzy i zostaje przetłumaczona na siedemnaście języków. Wszystko to w ciągu pierwszego roku jej funkcjonowania na rynku.
Zatrważającą ilość przemilczeń, wypaczeń i błędów rzeczowych – najpierw w książce, a później w jej odcinkowej ekranizacji – identyfikuje dr Wanda Witek-Malicka z Centrum Badań Muzeum Auschwitz. Niezbicie dowodzą one nie tylko niewiedzy, ale też daleko posuniętej ignorancji autorki oraz otaczających ją osób (w tym reżyserki, Tali Shalom-Ezer). Topografia obozu, obowiązujące w nim zasady czy podział ról nie mają tu żadnego znaczenia. W lagrowej krainie czarów, której Morris pozostaje czołową reprezentantką, Auschwitz funkcjonuje wyłącznie na prawach dekoracji, staje się rodzajem nie-miejsca oderwanego od historycznego konkretu, niczym więcej niż umownym elementem tła (prócz dymiących kominów, drutów kolczastych i pasiaków mamy tu także bramę z niesławnym napisem, doktora Mengele, mecze piłkarskie, szmugiel czekolady, kiełbasy i diamentów).
czytaj także
Ta holokaustowa „zabawa w autentyzm” to dla wszystkich – osób autorskich, wydawnictw, sieci handlowych, platform streamingowych – niezwykle dochodowy interes, toteż w przypadku ekranizacji marketingowa machina ani na chwilę nie zwalnia tempa: Hans Zimmer komponuje ścieżkę dźwiękową, z kolei Barbara Streisand nagrywa rzewny kawałek o tym, że „miłość przetrwa”. Przez gąszcz postów, hasztagów i pełnych egzaltacji komentarzy w mediach społecznościowych z trudem przebijają się rzeczowe, alarmujące wręcz komunikaty. Choćby takie: aby odtworzyć trasę transportu Sokołowa do obozu, Morris najprawdopodobniej posługuje się współczesną wyszukiwarką połączeń kolejowych (w dodatku z okresu spowodowanych remontami objazdów). Jego samego określa mianem „jedynego tatuażysty w Auschwitz”.
W rzeczywistości Sokołow był członkiem Aufnahmeschreiber, specjalnego komanda Politische Abteilung odpowiadającego za rejestrację nowo przybyłych więźniów. Wbrew jego rozczulającej deklaracji na temat Gity („Wytatuowałem numer na jej lewym przedramieniu, a ona wytatuowała swój numer w moim sercu”) wysoce nieprawdopodobnym pozostaje, aby okoliczności ich pierwszego spotkania odpowiadały oficjalnej wersji wydarzeń. Więzień obozu męskiego nie mógł bowiem tatuować więźniarki obozu kobiecego.
Co więcej, w wywiadzie z 1997 roku, udzielonym USC Shoah Foundation, Gita identyfikuje swój numer jako znacznie niższy od tego, którym naznaczono Lalego – pomimo braku zachowanej dokumentacji należy więc przyjąć, że trafiła do obozu znacznie wcześniej (o „odświeżaniu” wyblakłych numerów również nie było mowy).
Samemu świadkowi trudno mieć za złe romantyzowanie własnej historii i wypełnianie jej bardzo efektownymi epizodami (interakcje z doktorem Mengele i słowne przepychanki z Baretzkim; udział w meczu piłkarskim więźniowie kontra esesmani; wizyta w komorze gazowej; dzielenie przestrzeni z osadzonymi w obozie rodzinami romskimi). Od Morris – przynajmniej teoretycznie – mamy jednak prawo oczekiwać weryfikowania informacji, które otrzymuje.
Tymczasem jej strategię – w tym i wielu innych dyskusyjnych przypadkach – określić można jednym słowem: „pomidor”. Strategia ta pozwala uniknąć konfrontacji z jakimkolwiek merytorycznym zarzutem – czy to ze strony jednostki, czy instytucji – na dwa sposoby. Albo poprzez odwołanie się do autorytetu ocalałego (to jego historia, jego wersja wydarzeń, cóż z tego, że przywoływana z pamięci po upływie ponad półwiecza), albo do kategorii fikcjonalności (to literackie przetworzenie faktów, a nie ich wierne odzwierciedlenie, choć przecież książkę nazywa się „niezwykłym dokumentem”). W obu przypadkach celem jest uniknięcie dyskusji i jednoczesne podważenie jej zasadności. Morris żongluje tymi dwoma argumentami naprzemiennie, czyniąc z nich wygodne alibi dla własnej indolencji.
„Strefa interesów”. A po której stronie muru ty chcesz mieszkać?
czytaj także
Christine Kenneally – dziennikarka, która wielokrotnie rozmawiała nie tylko z samą autorką, ale także jej wydawcami, krewnymi sportretowanych przez nią osób oraz ocalałymi – opisuje metody i etykę działań Morris we wnikliwym eseju z roku 2020. Dowiadujemy się z niego na przykład, że swój pierwszy scenariusz poświęciła ona śmiertelnie choremu dziecku z kliniki, w której pracowała. Choć – jak sama twierdzi – w dzieciństwie zaczytywała się w Encyklopedii Britannice i zachwycała tym, że „wszystko w niej było prawdziwe”, o Zagładzie nie wiedziała zupełnie nic. Z historią Sokołowa skonfrontowała się jako osoba pozbawiona podstawowych historycznych kontekstów i kompetencji. Wykazała się jednak niemałym sprytem: pisarski autorytet i symboliczną pozycję zbudowała bowiem na szantażu emocjonalnym.
W chwili, gdy udało jej się znaleźć wydawcę, Sokołow od dawna nie żył, nie miał więc żadnego wpływu ani na ostateczną wersję treści, ani na legendę o bezbrzeżnym zaufaniu, jakim ją obdarzył. To właśnie niezwykła więź z ocalałym – oraz, przedstawiana równie idyllicznie, relacja z jego synem – stały się jednym z filarów machiny promocyjnej. To także element kluczowy z punktu widzenia wizerunkowego: nobilituje autorkę, która do swoich licznych rozmów z ocalałymi odwołuje się niczym do najwyższej instancji przesądzającej zawsze na jej korzyść.
Ojejizm
Kwestia fikcjonalności, co rusz przywoływana w dyskusjach wokół Tatuażysty… – oraz innych tego typu tworów – pozostaje problematyczna z kilku powodów. Morris przekonuje w wywiadach, że książka jest „prawdziwa w 95 procentach”. Jej wydawcy ewidentnie mają problem z jednoznacznym zdefiniowaniem ram gatunkowych: fikcja historyczna? powieść historyczna/biograficzna/oparta na faktach/inspirowana prawdziwą historią? (Należałoby raczej mówić o specyficznej odmianie mis lit, „literatury nieszczęść”, albo o trauma kitsch memoir, kiczowato-traumatycznych wspomnieniach). Również w serialu kwestię historycznej wiarygodności próbuje się obejść przy pomocy asekuracyjnych deklaracji. Granice pomiędzy faktami i fikcją relatywizuje się i traktuje jako ruchome.
Wspomniana już Kenneally słusznie zwraca uwagę, że w świecie niczym nieskrępowanej wyobraźni Morris Lale urasta do rangi „lagrowego Robin Hooda”. Także w serialu jest ze wszech miar poczciwy i bezwolny zarazem. A przy okazji, dodajmy, pozbawiony jakichkolwiek cech charakteru (tę nijakość oddaje zresztą pozbawiona wyrazu gra Hauera-Kinga i Keitela). Widmowa obecność Baretzkiego we współczesnej warstwie fabularnej serialu przypominać ma protagoniście o jego uwikłaniu, ale do końca nie wiadomo, w czym konkretnie miałoby się ono przejawiać. Ich relacja zostaje nakreślona w zupełnym oderwaniu od obozowych realiów; w efekcie Baretzki odgrywa rolę osobistego ochroniarza, swata, niesfornego podopiecznego, a momentami wręcz stalkera protagonisty.
czytaj także
Co więcej, choć w serialu pojawia się wątek składania przez Sokołowa pisemnych zeznań w powojennym procesie zbrodniarza, Lale bohater ostatecznie opisuje go jako brutalnego, kapryśnego mordercę. Tymczasem w wywiadzie z USC Shoah Foundation Lale ocalały w istotny sposób komplikuje tę wizję, stwierdzając: „Dla mnie był jak brat. Ufałem mu, a on ufał mi”.
Zamiast podjąć wyzwanie i spróbować oddać naturę „implikacji” Sokołowa, mnóstwo energii marnuje się na rozwijanie ckliwego, jednowymiarowego wątku romansowego. Jak czytamy w posłowiu książki, od „lekcji historii” ważniejsza ma być „lekcja człowieczeństwa”. Tyle tylko że to właśnie pozycja mężczyzny w obozowej hierarchii (dobre komando, wyżywienie i warunki bytowe, nielegalny dostęp do wielu dóbr) wydaje się czynnikiem przesądzającym o jego przetrwaniu, a zarazem źródłem powojennego poczucia winy (znanym także jako „syndrom ocalałego”). Nie chodzi o to, aby osądzać kogokolwiek podług dzisiejszych kryteriów. Wystarczyłoby pokazać złożoność sytuacji i jej szerszy kontekst, zamiast poprzestawać na ckliwym love story z krematoriami w tle.
Ale to właśnie uproszczenia sprawdzają się najlepiej w radzeniu sobie z „ojejizmem” (ang. oh dearism), czyli – jak w ślad za twórcą tego określenia, Adamem Curtisem, tłumaczy Agnieszka Haska – poczuciem „bezradności i braku kontroli” towarzyszącym nam w starciu z rozgrywającymi się wokół tragediami. Zamiast frustracji wynikającej z braku wpływu na to, co dzieje się współcześnie, popholokaustowe narracje oferują ukojenie: obcujemy z okropnościami, które nie dość, że są odpowiednio stuningowane, to jeszcze należą do przeszłości, a zatem nie domagają się żadnej interwencji.
Żywoty świętych
Keitel stwierdza w jednym z wywiadów, że na udział w projekcie zdecydował się bez wahania, bo w dobie odchodzenia bezpośrednich świadków i świadkiń II wojny światowej to kino i telewizja przejmują ich rolę (należałoby raczej powiedzieć: przechwytują ich narracje). Dziadek reżyserki serialu, Shalom-Ezer stracił w Auschwitz pierwszą żonę, córkę, rodziców oraz jedenaścioro rodzeństwa, a argument z genetyki ma najwyraźniej legitymizować jej dzieło. Twórczyni otwarcie deklaruje zresztą podziw dla Morris i tego, „jak poświęciła życie, aby opowiedzieć historię Lalego”, o którym „opowiadała tak fascynująco”, którego „tak bardzo kochała”. Równie entuzjastycznie nastawiony – do samej Morris, książki oraz adaptacji – wydaje się Gary Sokołow. Podkreśla, jak ważne jest dla niego, że niezwykła, budująca historia rodziców oraz jej pozytywne przesłanie idą w świat. Nie wyobraża sobie, aby to wszystko mógł ubrać w słowa ktoś inny.
czytaj także
Sęk w tym, że historia ta została już przez kogoś innego opowiedziana. Tym kimś był sam Sokołow. Przypomnijmy: udzielił on dwóch wywiadów instytucjom specjalizującym się w ich kolekcjonowaniu. Otwarcie opowiadał choćby o tym, jak – zanim trafił do obozu – wykorzystał znajomość z członkiem Słowackiej Partii Ludowej, aby przeżyć (poprosił o pracę, w której musiał nosić mundur i opaskę Hitlerjugend oraz salutować). Jak już będąc w Auschwitz, szmuglował żywność i wódkę, uczestnicząc w nielegalnym handlu dobrami pomiędzy prominentnymi więźniami a członkami SS. Wreszcie: jak trafiwszy do Mauthausen, doprowadził do zabójstwa więźnia, który wcześniej zdemaskował go jako Żyda.
W książkowej i serialowej wersji historii Lalego wątki te albo są całkowicie pomijane, albo przekształcane tak, że figura ocalałego zostaje odarta z jakiejkolwiek sprawczości – a zatem także uwikłania – i ukazana w hagiograficznej aurze. W blasku tej aureoli od kilku lat ogrzewa się Morris: oficjalnie mianowana jedyną depozytariuszką historii Lalego, namaszczona do przekazywania jej dalej i modyfikowania jej właściwie bez żadnych ograniczeń.
Wzruszenie Gary’ego Sokołowa i jego nieskrywany entuzjazm wydają się więc tyleż problematyczne, co zrozumiałe – skoro wyretuszowana, uproszczona historia jego ojca (i matki) po raz kolejny porusza serca milionów ludzi na całym świecie, czego chcieć więcej? Po co ją komplikować? I czy to ważne, ile w niej prawdy, a ile zmyślenia?
Złote żniwa
Sposób, w jaki Tatuażysta z Auschwitz obchodzi się z realiami historycznymi, urąga jakimkolwiek standardom, ale pozostaje spójny z tyleż obrzydliwą, co opłacalną strategią marketingową, w myśl której ocalony (bądź ocalała) staje się niezwykle dochodowym towarem. Intratności tego cynicznego przedsięwzięcia niezbicie dowodzi jego międzynarodowa skala: wojenne historie co rusz są instrumentalizowane, fabrykowane i monetyzowane, prawdziwe osoby – odpodmiatawiane, rażące wypaczenia – ignorowane, a etycznie wątpliwe gesty – powielane taśmowo, bez żadnych skrupułów.
Warto w tym kontekście przypomnieć postać Binjamina Wilkomirskiego (czy raczej: Bruno Dössekkera), okrytego niesławą autora bodaj najsłynniejszej holokaustowej konfabulacji. Jego sfabrykowane wspomnienia od dziesięcioleci nie są ani wznawiane, ani tłumaczone (dostępne pozostają jedynie wersja niemiecko- i anglojęzyczna, obie z lat 90. XX wieku). Ale „zbijanie fortuny na fantazjach” z Zagładą w tle nie ogranicza się do „fałszywych” ocalałych ani na nich nie kończy. Czasy się zmieniły, okoliczności i aktorzy społeczni także. Złote żniwa – w zmodyfikowanej formie – trwają w najlepsze.
czytaj także
Ofiarami tego wykalkulowanego cynizmu padają przede wszystkim ocalali oraz ich bliscy, ale także cała masa osób czytających i oglądających – to, „czy przeczytali już setki historii o Zagładzie, czy też stykają się z tematem po raz pierwszy”, wbrew szumnym deklaracjom o uniwersalności przekazu ma niebagatelne znaczenie. Punkt ciężkości przesuwany jest jednak gdzie indziej: zapowiadając premierę serialu, Morris bez cienia żenady zachęca do zajadania się popcornem podczas seansu. Jak na bestsellerową autorkę przystało, repostuje też zdjęcia nadsyłane przez swoje zagorzałe czytelniczki – na jednym z nich widać pełną piany wannę, świeczki, patyczki zapachowe i książkę z charakterystyczną, „pasiakową” szatą graficzną.
Uwieczniona w ten sposób Podróż Cilki – druga książka w dorobku Morris – to, notabene, kolejna rzekomo oparta na faktach konfabulacja, podczas pracy nad którą autorka pozostała wierna swojemu credo i nie traciła czasu na zapoznawanie się z dostępnymi źródłami historycznymi. Po co komu rzetelny research, skoro można puścić wodze fantazji i z grafomańskim polotem opisywać koleje losu więźniarki młodej, pięknej i regularnie gwałconej przez Lagerführera? (Dla porównania: wątek powojennego rekrutowania przez Lalego kobiet dla Rosjan opisywany jest dalece mniej wylewnie).
Prawnicy George’a Kovacha, pasierba Cecylii „Cilki” Klein, próbowali protestować przeciwko szeregowi pojawiających się w książce kłamstw i przeinaczeń – skończyło się jednak na bezczelnym stwierdzeniu, że imię i nazwisko męża bohaterki nie zostały ujawnione, „aby chronić prywatność jej krewnych”. W świetle dostępnych dokumentów i relacji prawdziwa historia Klein jawi się jako dalece bardziej skomplikowana niż ta przedstawiona przez Morris. Ale to właśnie strywializowana, wypaczona, ociekająca kiczem i pornografią narracja przebija się do mainstreamu.
Fantazje o świadkowaniu
Wyjąwszy niedowierzanie czy rozbawienie wywołane nagromadzeniem rozmaitych bzdur, serial nie budził we mnie właściwie żadnych silniejszych emocji (lektura literackiego pierwowzoru była bowiem prawdziwym chrztem bojowym). Pojawiły się one w zasadzie dopiero w finale, doskonale ilustrującym zjawisko manipulowania świadectwami, instrumentalizowania ich dla osiągnięcia konkretnych celów i wywołania pożądanych efektów.
Ostatnią sekwencję podzielić można na dwie części: pierwsza z nich zawiera plansze z informacjami na temat historii obozu oraz liczby ofiar – źródłem których, jak wskazuje przypis na dole ekranu, jest Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau. Mamy więc do czynienia z osobliwą konstrukcją: każdy z ośmiu epizodów rozpoczyna się deklaracją o rozbieżnościach przedstawionych w serialu treści ze stanem faktycznym, a całość wieńczy… odwołanie do niepodważalnego w tej materii autorytetu rozpoznawalnej na całym świecie instytucji (tej samej, której zasoby źródłowe i merytoryczną krytykę wcześniej ignorowano).
czytaj także
O wiele perfidniejszy jest jednak drugi element układanki, czyli fragmenty nagrania wideo z prawdziwym Sokołowem. (Dłuższa wersja zaistniała w przestrzeni publicznej już wcześniej – Wydawnictwo Marginesy opatrzyło ją Sonatą księżycową Beethovena i wykorzystało do promocji polskiego wydania książki). Klip zostaje zmontowany następująco: przedstawienie się ocalałego, wzmianka o Gicie, wypowiedziane łamiącym się głosem stwierdzenie, że „zabrano go z rodzinnego domu i wywieziono niczym zwierzę w nieznane miejsce”, zbliżenie na numer obozowy, samookreślenie się mianem „tatuażysty w obozie Auschwitz-Birkenau”, zbliżenie na twarz, wreszcie – efektowne wyciemnienie ekranu. Tadam, napisy końcowe.
Tego rodzaju manipulowanie emocjami oglądających ma zapewne zneutralizować – a może wręcz wymazać – jakiekolwiek zarzuty czy choćby wątpliwości względem tego, co i w jaki sposób pokazano wcześniej. Twarde dane historyczne z zaufanego źródła? Są. Sędziwy, roztrzęsiony ocalały? Jest. Troskliwa, oddana, pokorna powierniczka jego opowieści? Obecna. Wracamy tym samym do zasadniczego pytania: czego chcieć więcej?
„Trzeba było uczyć nas krzyczeć”. Czytanie wierszy poetek z getta
czytaj także
Odpowiedzi szukać można w pochodzącym z 1947 roku tekście Tadeusza Borowskiego zatytułowanym Alicja w krainie czarów. Głośną polemikę z wypaczoną wizją obozu Zofii Kossak-Szczuckiej autor kończy wyzwaniem rzuconym wszystkim osobom ocalałym z lagrów:
„[…] opowiedzcie wreszcie, jak kupowaliście miejsca w szpitalu, na dobrych komandach, jak spychaliście do komina muzułmanów, jak kupowaliście kobiety i mężczyzn, co robiliście w unterkunftach, Kanadach, krankenbaumach, na obozie cygańskim, […] opowiedzcie o dniu codziennym obozu, o organizacji, o hierarchii strachu, o samotności każdego człowieka. Ale piszcie, że właśnie wyście to robili. Że cząstka ponurej sławy Oświęcimia i wam się należy! Może nie, co?”.
Podobnie jak wówczas, także dziś, blisko osiemdziesiąt lat później, stawką opowieści o przetrwaniu nie powinno być pokrzepienie czytelniczych serc wizją świata podzielonego na dobrych i złych, ludzi i bestie, miłość i nienawiść, honor i hańbę. Jeśli w obliczu trywializowania wojennych traum i niesłabnącej popularności grafomańskich „fantazji o świadkowaniu” należałoby o czymś pamiętać, niech to będzie nieadekwatność wszelkich dualizmów i uproszczeń. Niech to będą marginesy mainstreamowych opowieści i okryte niesławą „szare strefy”. Ich lekkostrawności i dochodowości zagwarantować jednak nie sposób.