Na to, jak się kształtuje i rozwija struktura nowych społeczeństw na Ziemiach, wpływa całe mnóstwo skomplikowanych elementów. Tym bardziej że są one traktowane przez władze jako pewne laboratorium przemian, wykuwania się nowego, egalitarnego społeczeństwa, które nie ma długotrwałych, rodzinnych związków z miejscem zamieszkania.
Michał Sutowski: Pochodzę z Pomorza Środkowego i z różnych opowieści rodzinnych wyłania się mniej więcej taka mapa powojennej migracji terytorialno-klasowej: na górze są ci, co byli na robotach w Niemczech, bo mieli kontakt z „cywilizacją”; potem generalnie Kresowiacy czy, mówiąc poprawniej, ludzie ze wschodnich województw II RP, wołyńskiego czy Wileńszczyzny, no a na dole to wiadomo: Kieleckie, Mazowsze, Polska Centralna. Wyjaśnienie byłoby takie, że z dalszego wschodu przyjechał cały przekrój społeczny, a z Polski Centralnej raczej ci na dole drabiny – bo komu innemu przyszłoby do głowy, że poniemiecki Dziki Zachód to atrakcyjna perspektywa na przyszłość? Czy taki stereotyp o przybyszach na twoje tytułowe „Ziemie” potwierdza się w twoich badaniach?
Karolina Ćwiek-Rogalska: W rzeczywistości to oczywiście bardziej złożone i to z bardzo wielu względów. Przede wszystkim to nie tak, że z tzw. Ziem Utraconych przyjeżdżają faktycznie wszyscy, od góry do dołu, a z Polski Centralnej tylko ci, którzy wierzą w swą szansę awansu społecznego, bo np. nie mają ziemi lub mają bardzo lichą. Są przecież ludzie np. ze zrujnowanych miast.
Wielu ludzi z lewego brzegu Warszawy nie za bardzo miało do czego wracać. Bardzo zniszczonych było też kilka mniejszych miast, jak Jasło, Wieluń czy Garwolin.
To jedna kwestia, a druga to kolejność przyjazdów. Na początku, jeśli nie liczyć Armii Czerwonej i radzieckich komendantur wojskowych, pojawiają się na poniemieckich terenach tzw. pełnomocnicy okręgowi i obwodowi, którzy potem przekształcą się w wojewodów i starostów; oni tworzą, wraz z kolejarzami i pocztowcami, zalążki polskiej administracji. Pełnomocnicy byli rekrutowani, co dość logiczne, spośród ludzi, którzy mają jakieś wykształcenie, może przynajmniej maturę, to nie byli tylko funkcjonariusze partyjni – no i oni bardzo często byli właśnie z Polski Centralnej.
Sutowski: Kwaśniewski może dziękować duchowi dziejów [rozmowa]
czytaj także
Czyli nie sami chłopi małorolni.
Dokładnie. Kolejność przyjazdów ma spore znaczenie dla tego, jak się kształtują animozje pomiędzy grupami osadników. Co ciekawe, ten negatywny obraz tzw. centralaków, czyli ludzi przybyłych z „Ziem Dawnych”, pojawia się dość szybko, znajdujemy go w prasie z epoki. To właśnie ich się oskarża o wszelkiego rodzaju nadużycia i defraudacje.
Ale „nadużycia” to chyba znaczy też: o szaber?
O szaber również, bo przecież centralak to taki idealny szabrownik, bo raz, że ma bliżej na Zachód niż Kresowiak, a jak jeszcze mieszka gdzieś przy dawnej granicy polsko-niemieckiej, to pewnie zna te tereny, a dwa, że ma dokąd łatwo wrócić z łupem. Równolegle do tego wykształca się mit idealnego „człowieka zachodniego”, którym staje się paradoksalnie tzw. repatriant ze… wschodu.
A to właściwie czemu?
To wynika z przekonania, że przybysz, który przecież nie może do swojego domu wrócić – bo ten został za granicą ZSRR – całą swoją siłę, energię, inicjatywę i pomysłowość zainwestuje teraz w to miejsce, w które trafił. I nie będzie w żaden sposób przemieszczał się z powrotem.
Czy szef IPN zjednoczy naród? Karol Nawrocki i polityczne paliwo antykomunizmu
czytaj także
To jest autostereotyp? Czy raczej mit propagandy, odgórny?
W dużej mierze odgórny, to nie jest tylko potajemne szeptanie pomiędzy osadnikami. Taką opowieść znajdujemy w gazetach będących organami różnych stowarzyszeń, np. Polskiego Związku Zachodniego, który ma swoje korzenie jeszcze w środowiskach przedwojennych, także tych wychylonych na prawo. Z drugiej strony władzom nie zależy specjalnie na tym, żeby te społeczności się między sobą kłóciły, ale równocześnie trzeba w jakiś sposób zagospodarować gniew społeczny, który jest na miejscu.
Ale gniew o co? Że te piastowskie ziemie to nie są, mówiąc słowami późniejszego kanclerza Niemiec, takie „kwitnące krajobrazy”, jak ludziom obiecywano? Czy raczej, że nie każdy osadnik dostaje równe warunki startu?
Rozdźwięk między mitem a rzeczywistością był spory, zwłaszcza gdy prześledzimy, jak faktycznie traktowano na miejscu ten idealny model „człowieka zachodniego”, czyli właśnie Kresowiaków. A traktowano bardzo źle, często po prostu dyskryminowano.
Dobrze to widać na przykładzie badań, które prowadzę nad rolą urzędnika państwowego w tych społecznościach zaraz po wojnie. Okazuje się, że Kresowiaków było w tych strukturach mało, a to dlatego, że mając złe doświadczenie wyniesione z wojny i podwójnej okupacji, niosąc bagaż wiedzy praktycznej o Związku Radzieckim, byli skutecznie zniechęceni do angażowania się w cokolwiek związanego z władzą.
czytaj także
Po drugie, Kresowiaka łatwo było rozpoznać, bo mówił jednak w dość specyficzny sposób, a po trzecie – zazwyczaj docierał później, więc tam już zazwyczaj byli osadnicy z innych regionów. Nie dość więc, że nie znał panujących na miejscu stosunków społecznych, to jeszcze dostawał gorszy dom i gospodarstwo.
Mówisz o stereotypach i dyskryminowaniu przybyszów ze wschodu – ale co tak naprawdę wiemy o tej drugiej grupie, o tych z „centrali”?
Paradoksalnie niewiele, bo choć z „Ziem Dawnych” – terenów przed 1939 i po 1945 należących do Polski – przybyszów na tereny poniemieckie było więcej niż ze wschodu, odpowiednio 2,9 do 2,5 miliona, to grupa najsłabiej opisana. Choćby dlatego, że trudno o jakiś wspólny mianownik, który by ją wyraźnie określał: ktoś z polskiego Pomorza będzie przecież inny niż przybysz z Małopolski, osoba spod Lublina będzie miała inne doświadczenia niż człowiek spod Radomia.
Ci z Wilna też mają inne niż ci z Grodzieńszczyzny.
Niby tak, ale łączy ich trochę inny sposób mówienia, doświadczenie Sowietów, no i zupełnej utraty tamtego kawałka ojczyzny; oni też przebijają się w tekstach kultury, z filmem Sami swoi na czele. Natomiast „Centrala” jest taką magmą, w której trudno się odnaleźć i którą trudno dobrze pokazać, bo jest nieprzejrzysta i obarczona negatywnymi stereotypami. A na dokładkę to pojęcie w ogóle nie konotuje wielu regionów, ani polskiego Pomorza, ani Małopolski, zostają tak naprawdę Kielce, Łódź, wieś mazowiecka, bo już warszawiacy to osobna historia.
Pamiętam też, że częścią stereotypu jest rytualnie przywoływana anegdota o kontakcie ludzi z ubogiej wsi mazowieckiej z niemieckimi urządzeniami gospodarskimi, których nie potrafią używać.
Tak, choć to częściowo wynika z powojennego mitu o tym, jakie wspaniałe zdobycze cywilizacji są do zagospodarowania. Ten mit często miał pokrycie w rzeczywistości, ale zdecydowanie nie wszędzie. Naprawdę nie każdy poniemiecki dom był murowany, nie w każdym była elektryczność, wanna i jeszcze bieżąca woda. Co więcej, nawet jeśli Niemcy takimi je zostawili, to nie każdy miał szczęście trafić do gospodarstwa, które nie było wyszabrowane i w którym faktycznie wszystko dało się uruchomić, nie brakowało żadnych elementów, rury nie były popękane. No i wreszcie, są też pewne wyobrażenia społeczne czy nawet przesądy: z kranu z wodą do pojenia zwierząt nie korzysta się bynajmniej nie z niewiedzy o tym, jak odkręcić kurek. Wynika to raczej z poglądów na temat roli pracy i trudu – Anna Kurpiel, badaczka z Uniwersytetu Wrocławskiego pokazała na przykład, że osadnicy decydowali się nie używać bieżącej wody, wierząc, że dużo lepsza będzie woda przyniesiona z rzeki czy strumienia.
Bo czystsza?
Nie, bo musisz po nią iść i przynieść na własnych ramionach, przy pomocy wiader i nosidła – włożony trud ma sprawić, że zwierzę będzie się lepiej chować. To, co na pierwszy rzut oka wydaje się motywowane nieznajomością technologii czy wręcz przestrachem, często wiąże się z pewnymi wyobrażeniami o charakterze etycznym, ale też z silnym odruchem, by zagospodarować tę przestrzeń po swojemu.
Zalega: Nie da się pisać historii Śląska w oderwaniu od historii Niemiec [rozmowa]
czytaj także
Mówiliśmy o różnicach ze względu na pochodzenie – a czy miejsce przybycia robiło dużą różnicę? Czy te przyznane Polsce na kolejnych konferencjach ziemie były z grubsza do siebie podobne?
Oczywiście nie, ziemie poniemieckie to jest mnóstwo osobnych regionów czy mikroregionów, do tego zarządzanych przez różnych ludzi, więc bardzo dużo zależało od warunków i polityki na miejscu. Trochę inaczej wyglądała sytuacja na Dolnym Śląsku, inaczej na Pomorzu, jeszcze inaczej na Warmii i Mazurach.
Bo taki Dolny Śląsk był zurbanizowany, a np. Pomorze Środkowe to były głównie wsie?
Też, co wynikało z funkcji, jaką te ziemie pełniły w strukturach przedwojennego państwa niemieckiego. Mamy więc wielkie, junkierskie gospodarstwa na Pomorzu Środkowym, a z drugiej strony miasta i miasteczka na zachód i południe od Wrocławia. Od tego też zależało, gdzie ludzie faktycznie chcieli się osiedlać, bo np. Pomorze w ogóle nie zostało zasiedlone w takich liczbach, jakich się władze spodziewały. Raz, że ludzie nie chcieli się osiedlać blisko nowej granicy, a dwa, że silny był mit Dolnego Śląska, gdzie rzekomo wszystko jest i tylko czeka na osadników.
A nie było?
Przede wszystkim ograniczona była tzw. chłonność osadnicza, czyli np. możliwości przydziału gospodarstw, ale też miejsc pracy związanych np. z uruchomieniem czy budową nowej fabryki.
Wojewoda dolnośląski, wówczas jeszcze jako pełnomocnik, pisał nawet listy do władz, że już mają dosyć, że nie ma więcej miejsca i trzeba jakoś tę aktywność osadniczą przekierować gdzie indziej.
Osobna historia to dawne Prusy Wschodnie, które opustoszały jako pierwsze: dużo niemieckiej ludności ewakuowało się jeszcze przed nadejściem frontu. Mówiąc krótko, całe mnóstwo skomplikowanych elementów wpływa na to, jak się kształtuje i rozwija struktura tych nowych społeczeństw. Tym bardziej że były one traktowane przez władze jako pewne laboratorium przemian, wykuwania się egalitarnego społeczeństwa, które nie ma długotrwałych, rodzinnych związków z miejscem zamieszkania.
I jak to wykuwanie szło?
Władza się szybko przeliczyła co do „plastyczności” tego społeczeństwa, co świetnie widać na przykładzie kolektywizacji rolnictwa. Weźmy na przykład Pomorze. Mamy tam duże gospodarstwa, które nie są dzielone w całości – po prostu dlatego, że nie ma wystarczająco dużo osadników zainteresowanych indywidualnym gospodarowaniem. Co prawda Ministerstwo Ziem Odzyskanych zarządzane przez Władysława Gomułkę miało ciekawy pomysł na zakładanie eksperymentalnych „spółdzielni parcelacyjnych”, czegoś bliższego prawdziwej spółdzielni niż PGR-y…
Springer i Rokita: nowe sposoby na opowiadanie o „Ziemiach Odzyskanych”
czytaj także
Chyba się nie udało?
Nie udało, bo Gomułka został w 1948 roku oskarżony o odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne, a jeden z zarzutów dotyczył właśnie jego sceptycznego stosunku do kolektywizacji. Skoro jednak pomysł Gomułki utrącono, dużo ziemi na Pomorzu było w jednym kawałku, za to ludzi mniej – więc uznano, że wieś na pewno chętnie przystąpi do gospodarstw kolektywnych, czyli, mówiąc ówczesnym językiem potocznym, kołchozów. A jednak się okazało, że ludzie stamtąd nieraz równie niechętnie oddawali swoje nowe gospodarstwa do spółdzielni jak ci, którzy pracowali na tej samej ziemi z dziada pradziada.
Klasy społeczne to jedno, miejsce pochodzenia to drugie. Czy osadnictwo z różnych części Polski było jakoś planowane? Wiemy, że inteligencja lwowska przeprowadziła się głównie do Wrocławia…
Od lata 1945 roku zasiedlanie miało przebiegać według planu, choć osadnictwo już trwało. Rada Naukowa dla Zagadnień Ziem Odzyskanych, złożona z badaczy różnych dyscyplin, ale między innymi profesorów geografii, sporządza mapy, które pokazują wyraźnie, który region powinien kolonizować – tego właśnie słowa się używa – który region. Wymyślili, że to powinno biec równoleżnikami, żeby ludzie mieli poczucie, że przychodzą do miejsc, które są w jakiś sposób podobne, ale równocześnie trochę lepsze.
Coby mniej tęsknili?
No i potrafili uprawiać podobną ziemię. Aczkolwiek nie wszystko na ich mapach pasuje do tej logiki, bo trudno wytłumaczyć równoleżnikiem, że np. województwo kieleckie ma kolonizować koszalińskie, a z kolei w Słupsku osiedla się sporo ludzi z Warszawy – to dlatego pierwszy w Polsce pomnik Powstania Warszawskiego powstał już po wojnie, właśnie w tym mieście. Natomiast mocno na przekór tym wszystkim planom idzie praktyka osadnicza, bo nawet jeżeli faktycznie pociąg z osadnikami jest kierowany tam, gdzie powinien, to niekoniecznie tam dojedzie z różnych względów, nie mówiąc o tym, że ludzie wysiadają po drodze.
Bo ktoś na dworcu im powiedział, że są wolne mieszkania?
Najbardziej chyba malowniczym przykładem, na jaki natrafiłam, była historia rodziny, która osiedliła się w jakimś miejscu, bo jechali z ulami pełnymi pszczół i po prostu rój się wyroił. Musieli wysiąść za nim, żeby tego roju zwyczajnie nie utracić. Czasem też ktoś jechał na rekonesans, zorientować się, jak jest – i ewentualnie ściągał rodzinę, jeśli warunki okazywały się dobre. Wiele z takich decyzji było podejmowanych ad hoc. Wspomniałam o warszawiakach w Słupsku, ale wielu ludzi z traumą powstania wyprowadzało się z kolei na wieś, żeby tam móc odetchnąć, zaznać więcej spokoju niż w wielkim mieście.
czytaj także
Ale skoro było wówczas tyle chaosu, a w ogóle to np. kieleckiemu przypadło koszalińskie – to czemu w Koszalinie było na początku tak dużo ludzi akurat z Gniezna?
Bo w celu zarządzania tym chaosem wymyślono, że nad poszczególnymi miastami i miasteczkami na ziemiach poniemieckich miasta i miasteczka z „Ziem Dawnych” będą przyjmowały tzw. patronat. Nie do końca wiadomo, jaki był klucz i kryterium doboru, ale inicjatywą wykazał się wspomniany już przeze mnie Polski Związek Zachodni, a idea znalazła swój najżywszy oddźwięk w Wielkopolsce. Stąd np. Poznań – jako duchowa stolica ziem zachodnich – obejmował patronat nad Szczecinem, z kolei mojemu Wałczowi patronowały wielkopolskie Szamotuły, a nad Koszalinem patronat miało właśnie Gniezno. Ideologicznie chodziło o „niesienie polskości”, natomiast praktycznie głównie o to, żeby ludzie jakoś znający się z jednego miejsca organizowali w tym nowym administrację, tam się osiedlali, a osadnicy mogli czuć się choć trochę bardziej „wśród swoich”.
Mówiliśmy już o tym, że z kolektywizacją rolnictwa nie poszło władzom tak łatwo, jak się spodziewały. Czy pod innym względem udało się zrobić z Ziem – zachodnich, poniemieckich, odzyskanych… – prawdziwe laboratorium nowego społeczeństwa? Bo jednocześnie te tereny miały być „przywracane do Macierzy”, więc należałoby raczej nie podkreślać ich odmienności…
Na tym polega paradoks tego eksperymentu, że równocześnie to miał być pilotaż socjalizmu i włączenie do reszty kraju tak, by nie było widać różnicy. Władze bardzo szybko ogłaszają sukces całego projektu, bo już na wrocławskiej Wystawie Ziem Odzyskanych, czyli 1948 roku. Przesłanie głosi, że to już jest zwyczajna część Polski, co oczywiście nie znaczy, że tych różnic faktycznie nie ma. Ponieważ jednak mamy tarcia w łonie partii, a Gomułka jest na wylocie, to likwiduje się jego ministerstwo wraz z planami wspomnianych już spółdzielni parcelacyjnych. Przekaz był prosty: błędy naprawione, dzieło skończone, to i resort niepotrzebny. Tyle że w raporcie końcowym z jego działalności znajdziemy głównie litanię spraw do załatwienia, wykonania, przeprowadzenia.
Resort ziem odzyskanych niepotrzebny – a co z pionierami?
Mit pionierski, bardzo żywy i promowany w pierwszych latach po wojnie, jako pewna opowieść mobilizacyjna do działania, do wyjazdów i osadnictwa aż pod granicą niemiecką i na Wybrzeżu – zostaje bardzo szybko przeniesiony do kategorii pt. pamięć zbiorowa. Mamy ulice, pomniki, kluby pioniera, a równocześnie coś, co się dzieje w zasadzie współcześnie, bardzo szybko staje się oficjalną historią.
czytaj także
W pamięci starszych mieszkańców tych ziem bardzo mocno zakorzenione jest poczucie długiej tymczasowości. Mówisz, że „przyłączenie do Macierzy” zadekretowano właściwie już trzy lata po wojnie, ale to była deklaracja polityczna. Niektórzy dopiero ćwierć wieku później, gdy w grudniu 1970 roku Willy Brandt podpisał traktat graniczny w imieniu RFN, uwierzyli, że to już naprawdę jest Polska. A papież to chyba jeszcze później.
Tak, Watykan czekał jeszcze na ratyfikację traktatu przez Bundestag, która nastąpiła w 1972 roku – wtedy dopiero zdecydowano o zatwierdzeniu przesunięcia granic diecezji kościelnych tak, by uwzględniały nowe granice państw. Natomiast co do poczucia tymczasowości u mieszkańców, to znów zależy. Część, zwłaszcza „centralaków”, nie miała go w ogóle, ale wielu przybyłych z „Ziem Utraconych” długo spodziewało się, a czasem wprost liczyło na nowe przesunięcia granic, że będzie nowa wojna. Do tego stopnia, że wybierali mieszkania w pobliżu dworca kolejowego, żeby w razie czego być pierwszymi w kolejce. W powojennym Wałczu widać bardzo wyraźnie, że przesiedleńcy ze wschodu mieszkają w częściach miasta położonych niedaleko stacji. No i oczywiście drugi czynnik to pokolenie – ci urodzeni w nowym miejscu siłą rzeczy łatwiej się w nim zakorzeniają.
Wielka polityka nie ma takiego znaczenia?
Też ma, bo to poczucie tymczasowości wynika głównie z faktu, że my bardzo długo nie wiemy, gdzie właściwie będzie i jak trwała może być ta granica. W Poczdamie, w sierpniu 1945 roku postanowiono, że ma ona zostać określona w traktacie pokojowym po drugiej wojnie światowej, którego ostatecznie nigdy nie było.
Ale jakieś słupy na Odrze wbiliśmy, pierścień do wody wrzucony, nawet w kilku miejscach…
Tak, ale sowieckie władze wojskowe celowo trzymają wszystkich w niepewności. Dobrze to widać na przykładzie statusu Szczecina. Sprawa z wchodzeniem polskiej administracji do tego miasta i opuszczaniem go ciągnie się przez dobre kilka miesięcy, czego pamiątką są nazwy ulic – 5 lipca, choć miasto zdobyto już 26 kwietnia 1945 roku. Potem w roku 1946 mamy przemówienie sekretarza stanu USA Jamesa F. Byrnesa, który mówi o tym, że jeżeli w Polsce odbędą się wybory wolne i niesfałszowane, to zachodni alianci uznają tę granicę, ale jeżeli nie będą, to należy ją podać w wątpliwość. Trochę na zasadzie: coś dostaliście, więc teraz pokażcie, że na to zasłużyliście.
czytaj także
Do tego dochodzą różne głosy z Europy Zachodniej, zwłaszcza z Niemiec Zachodnich, bo traktat graniczny z NRD mamy już w roku 1950, ale to jednak kraj tego samego bloku. Zresztą nawet traktat z 1970 roku, ten z Niemcami Zachodnimi, choć wyznacza początek odprężenia w relacjach polsko-niemieckich i też mówi o respektowaniu granicy, to nie stwierdza, że jest ona ostateczna. Wreszcie jest konferencja 2+4 w sprawie zjednoczenia Niemiec w 1990 roku, ale w Polsce dalej słychać obawy, nawet jeśli niepotwierdzone faktami, że może sprawa nie jest przesądzona i czy aby Niemcy nie powrócą po swoje…
No tak, sam pamiętam sąsiadkę z bloku w Koszalinie, która mówiła, że przyjdzie Niemiec i na bruk wyrzuci. To chyba było niedługo przed wejściem do Unii Europejskiej. Niemniej świadomość świadomością, lęki lękami, ale czy tego poczucia bycia nie do końca u siebie nie pogłębiało niedoinwestowanie ziem poniemieckich w PRL? Zburzony Wrocław wywieziono na cegły do Warszawy, wiele domów w miastach i miasteczkach do lat 70. stało tak, jak je w 1945 szabrownicy zastali. Dobrze, że elektryfikować wsi za bardzo nie trzeba było…
Faktycznie, tuż po wojnie mówiono ludziom: przejmujcie te zakłady, pracujcie w pocie czoła, bo jesteście u siebie, a jednocześnie Rosjanie wywozili tory kolejowe i maszyny z fabryk na wschód. Więcej, Polacy też wywozili do Polski Centralnej, nie tylko dlatego, że „cały naród buduje swoją stolicę”, ale też na wszelki wypadek. Notabene mało się pamięta, że pierwsze tąpnięcie w liczbie dróg kolejowych w Polsce to nie są lata 90., ale właśnie wczesne powojnie.
Potem też nie jest dobrze, bo jak się czyta dokumenty organów terenowych z miast wojewódzkich, ale też mniejszych, na poziomie mojego Wałcza, to jeszcze w latach 60. jest dużo narzekania, że wszystko się rozpada, miasto jest pełne dziur w chodnikach, coś rozkopano, zostawiono i plac budowy stoi od pół roku. Nie mówiąc o tym, że zamiast odremontować mieszkania, stawia się jakiś pomnik.
I tak aż do końca?
No właśnie nie, tutaj zachodzi ciekawa, choć chyba przypadkowa zbieżność z rokiem 1970. Bo przecież tuż po traktacie polsko-niemieckim władzę traci Gomułka i zaczyna się dekada Gierka z jej wielkim skokiem inwestycyjnym, a potem jeszcze reformą administracyjną roku 1975.
Wtedy utworzono 49 województw zamiast dotychczasowych 17.
Na przykładzie Wałcza bardzo dobrze widać, jak wiele zmienia się, kiedy miasto przechodzi spod województwa koszalińskiego pod pilskie, a to na przykładzie zagospodarowania Wału Pomorskiego. To miejsce ciężkich walk 1. Armii Wojska Polskiego zimą 1945 roku w PRL wpisywano w narodową martyrologię: oto przelana w walce z hitlerowcami krew polskiego żołnierza dodatkowo uświęca te ziemie, już nie tylko wyprawy wojów Bolesława Krzywoustego mają świadczyć o jej polskości. Tyle że z perspektywy Koszalina to są właściwie peryferie, a plan zagospodarowania tych terenów powstaje bardzo późno, dopiero w latach 60., i nic z niego nie wychodzi.
czytaj także
A z Piły jest bliżej. I decydenci wiedzą, na co mogą wydać pieniądze.
Tak, dla województwa pilskiego to jest duża atrakcja, więc nie tylko powstał plan zagospodarowania Wału Pomorskiego, ale robi się też z niego markę turystyczno-krajobrazową, za którą idą inwestycje, w tym dość znane w tym regionie pomniki z mieczami grunwaldzkimi. Ale znów, to pokazuje, że na ziemiach poniemieckich dużo więcej zależy od tego, w jakim się jest województwie, czy miasto jest jego stolicą, czy nie – a nie, czy podpisano ten czy inny traktat.
I od ogólnego skoku inwestycyjnego w całym kraju: od lat 70. w moim rodzinnym mieście nowe osiedla powstawały jedno za drugim.
To widać też w pamiętnikach mieszkańców Koszalina, które analizowałam do tej pory: często pojawiają się tam sugestie, w rodzaju, że kiedy ktoś tam przyjechał, to w ogóle nie było wysokich budynków, a teraz one nagle rosną. I to myślenie o swoim mieście dużo częściej wybiega w przyszłość, a nie w przeszłość: jak to miasto będzie wyglądać w roku 2000, a nie, że byliśmy, jesteśmy, zagospodarowaliśmy.
Kilka lat temu spotkałem się z tezą, że wspólnym mianownikiem dla Ziem poniemieckich może być bardziej liberalna kultura polityczna – bo ludzie przybyli tu z różnych miejsc, nie byli zakorzenieni i dlatego właśnie musieli wypracować jakiś modus vivendi w tej różnorodności. Czy potomkowie osadników chętniej głosują na liberałów i lewicę? Może tamto doświadczenie mocniej określa te ziemie niż „zabory” znane z niezliczonych mapek wyborczych?
Ale już w przypadku Czech to się w ogóle nie sprawdza: gdy po wojnie wysiedlono stamtąd 3,5 miliona Niemców, choć dużo brutalniej niż z Polski, sprowadzili się Czesi z różnych stron i jakoś nie są bardziej liberalni politycznie niż reszta kraju. Na pograniczu czesko-niemieckim latami wygrywała albo Komunistyczna Partia Czech i Moraw, czyli dość „betonowi” postkomuniści, albo populiści z ANO Andreja Babiša. A i w Polsce kluczowy wszędzie wydaje się raczej podział miasto-wieś – mam wrażenie, że próbujemy w ten sposób egzotyzować te nasze ziemie, zachodnie, poniemieckie czy „odzyskane”…
Nawet jeśli to jest egzotyzacja z pozytywnym stereotypem liberalnym, tak? Że tutaj ludzie to są pragmatyczni, głosują na partie proeuropejskie i rzadziej chodzą do kościoła?
Tak, to zawsze jest jakieś mitotwórstwo. Gdy np. próbujemy powiązać strajki 1980 roku na Wybrzeżu ze szczególną strukturą społeczną, która powstała na skutek osadnictwa powojennego. Albo doszukujemy się tego, że akurat na Ziemiach Zachodnich jest więcej rozwodów i mniej małżeństw, że częściej wygrywa PO, a kiedyś SLD czy Aleksander Kwaśniewski, że społeczeństwo jest bardziej zsekularyzowane. Są badaczki, które wiążą te zjawiska z trudniejszym dostępem do księży tuż po wojnie, po prostu było ich mniej, każdy z nich miał bardzo dużo do ogarnięcia, mówiąc kolokwialnie, więc po prostu rozprzęgały się tradycyjne sposoby organizowania społeczności wokół proboszcza. Ale wszystkie takie uogólnienia na pewnym etapie zwyczajnie zawodzą.
czytaj także
Czyli nie ma w tych ziemiach – jako całości – czegoś naprawdę specyficznego, odróżniającego od reszty Polski?
Oczywiście są różnice np. w krajobrazie – przekraczasz dawną granicę i widzisz inną siatkę urbanistyczną, inną architekturę, inne pierzeje budynków, gęściej usiane stacje kolejowe. Ale jeśli próbujemy to przekładać na jakieś ogólne cechy całej społeczności, siłą rzeczy idziemy w egzotyzację. Powstało ostatnio kilka książek próbujących jakoś uchwycić specyfikę bardzo zróżnicowanego regionu: od umownego Kłodzka po umowny Koszalin, a nawet Olsztyn.
To nie ma sensu?
To wynika z usilnej próby znalezienia i wyjaśnienia czegoś „innego” i czegoś zupełnie wyjątkowego na tle jakichś innych całości. A ja wolałabym chyba rozumieć lokalną historię bez konieczności przekładania jej zaraz na jakieś wielkie kategorie, w stylu: o, widać zabory, ewentualnie widać powojenne osadnictwo. To kuszące, ale wtedy wytraca się lokalność, rozumienie historii poszczególnych osób, rodzin, miejscowości czy specyficznej grupy. Mówiliśmy już o tym, że doświadczenia człowieka pochodzącego spod Wilna, spod Równego i spod Grodna są bardzo różne – nawet jeśli swym sąsiadom na zewnątrz wydawali się na pierwszy rzut oka „kresowiakami”. Jeśli chcemy takie grupy spajać na siłę, budować wielkie konstrukcje, to utrudniamy, a może uniemożliwiamy każdemu odnalezienie się we własnej historii bez koniecznego przykrawania się do jakiejś wielkiej opowieści. Zazwyczaj mocno oceniającej.
czytaj także
To zawsze źle?
Jeden z ojców antropologii, Clifford Geertz powiedział kiedyś, że jak to jest, że my – jako antropolodzy i antropolożki – siedzimy w jednej małej wiosce, a potem mamy pretensje do tego, żeby objaśniać cały świat na jej przykładzie. I mnie to cały czas siedzi w głowie. To, co ja badam, to jest historia skupiona na jednym obszarze, gdzie bardzo mocno wchodzę w detale, jestem etnografką, buduję więzi w społeczności, w której sama funkcjonuję bardzo długo, próbuję zrozumieć opowieści, które opowiadają mi jej mieszkańcy. Mogę szukać podobieństw i powiązań z innymi doświadczeniami, ale tak, żeby nie stracić tej konkretnej opowieści, tego konkretnego miejsca i tego konkretnego człowieka z oczu na rzecz wyłącznie jakichś wielkich ram czy konceptów.
Takich jak „Ziemie Odzyskane”, „poniemieckie” czy „Odrzania”?
Moja książka nie przypadkiem nazywa się „Ziemie” i nie przypadkiem dopytywano mnie przy różnych okazjach, czy tam czegoś nie brakuje.
**
Karolina Ćwiek-Rogalska – doktorka habilitowana kulturoznawstwa, antropolożka i bohemistka. Pracuje w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk. Laureatka Nagrody Naukowej „Polityki” oraz Narodowego Centrum Nauki. Stypendystka Fundacji na rzecz Nauki Polskiej i Programu Fulbrighta, ma za sobą pobyty naukowe m.in. na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, Uniwersytecie w Cambridge, Imre Kertész Kolleg w Jenie i Uniwersytecie Karola w Pradze. Doktorat napisała o niewielkiej czeskiej gminie na północnym zachodzie Czech, z której Czesi wysiedlili „swoich” Niemców – z badań powstała monografia Zapamiętane w krajobrazie. Od 2022 roku kieruje grantem Europejskiej Rady ds. Badań Naukowych: wraz z zespołem śledzi powstawanie nowych kultur na terenach postprzesiedleniowych w Polsce, Czechach i Słowacji. Ziemie. Historie odzyskiwania i utraty to podsumowanie kilkunastu lat jej badań nad pamięcią „Ziem Odzyskanych”.