Jacek Bartosiak i Piotr Zychowicz napisali, a właściwie opowiedzieli sobie wzajemnie książkę. O trzeciej wojnie światowej, która musi nadejść, a jeśli nie nadejdzie, to – na to wygląda – sami powinniśmy ją wywołać, bo tak im z obliczeń wychodzi.
Bartosiak, guru od geopolityki, i Zychowicz, dziennikarz historyczny (i choć redaktor naczelny „Do Rzeczy: Historia”, to jednak prawicowiec nieprzeżarty PiS-owskim serwilizmem), przeprowadzili ze sobą wywiad rzekę, w którym kreślą wielkie wizje geopolityczne.
W tych wizjach to państwa, a nie ich mieszkańcy są – i mają być – podstawowymi podmiotami międzynarodowej polityki. To one, a nie obywatele, mają mieć swoje interesy geopolityczne. To założenie nie przeszkadza jednocześnie obu szanownym rozmówcom opłakiwać tych ludzi, którzy z powodu historycznej realizacji rzeczonych interesów ucierpią. A gdy w imię interesów państwowych, które podobnie pojmują nasi sąsiedzi (co w zasadzie zrozumiałe dla Bartosiaka i Zychowicza), ucierpią Polacy – wtedy lament się wzmaga. Wówczas dopiero biadają nad ofiarami ludzkimi, nad przelaną krwią i męczeństwem, szczególnie tym niepotrzebnym, kiedy nastąpiło wskutek obrony „interesów innych państw”, a nie własnego.
Bartosiak i Zychowicz twierdzą jednak uparcie, że skoro inne państwa bezwzględnie i amoralnie realizują swój obiektywny interes, to my również musimy tak robić. Nawet kosztem własnych obywateli. Bartosiak, przykładowo, jest za całkowitą rezygnacją z rakiet chroniących polskie niebo przed ostrzałem z terytorium innego państwa, bo „szkoda na to pieniędzy”. Przecież „zasypią nas rakietami!” – wykrzykuje zdumiony Zychowicz, w innej książce krytykujący AK za poniechanie obrony polskich cywili na Wołyniu. „A niech zasypują” – odpowiada niewzruszenie Mars-Bartosiak, by za kilka stron znów rozwodzić się nad „daniną krwi”, którą Polacy złożyli na ołtarzu historii. Itd., itp.
Cóż, gdyby przyszło im do głowy przestawić optykę z interesów państw na interesy ich mieszkańców, to obraz wyłoniłby się inny, bowiem musiałaby taka optyka wziąć pod uwagę np. kreowanie szerokiej, ponadpaństwowej przestrzeni spokoju i dobrobytu. Bo po cholerę komu państwo, które realizuje swoje interesy kosztem obywateli? Dla kogo je realizuje? Dla swojej własnej formuły prawnej i przetrwania jako symbolicznej konstrukcji politycznej?
Zychowicz i Bartosiak – szczególnie ten drugi – nie są bynajmniej prorosyjscy, wręcz przeciwnie, są zwolennikami jak najszerszej współpracy z NATO i UE, szczególnie z Niemcami i USA (choć podoba im się cwane granie na kilka frontów, zawsze, gdy tylko można coś ugrać, jak robią to Węgry Orbána czy Izrael). Wyśmiewają raczej – z pozycji starych praktyków, co to z niejednego pieca chleb jedli i złudzeń nie mają – idealistyczne podejście euroentuzjastów chcących stworzyć wspólną przestrzeń bezpieczeństwa. Francja, Niemcy czy Rosja są w wizji świata obydwu autorów niemal odwieczne i również, jak wprost deklaruje Bartosiak, mają oni „nadzieję, że Rzeczpospolita będzie trwać wiecznie”.
Nie biorą przy tym pod uwagę żadnej możliwości wystąpienia procesów historycznych, które mogłyby doprowadzić – nie naruszając nawet konstrukcji państwowych – do powstania takiej przestrzeni. Nie rozumieją też lub ignorują to, że sama idea liberalnej demokracji służy właśnie do tego (choć nie działa to od razu), by optykę bezpieczeństwa sprowadzić z poziomu abstrakcyjnej politycznej konstrukcji na czującego, żyjącego i odczuwającego strach przed wojną obywatela.
Majewski: Polskie elity i opinia publiczna były ogłupione propagandą sukcesu i mocarstwowością
czytaj także
Autorzy uważają, że interes obywateli musi bezwarunkowo ustąpić przed interesem państwa, a wszystkie gesty polityków idące w kierunku budowania takiej przestrzeni bezpieczeństwa ponad dawnymi podziałami – za naiwność lub hipokryzję. I to wszystko mimo historycznego rozejmu i porozumienia, które dzięki EWG, a potem UE dokonały się między Niemcami a Francją czy Francją a Anglią (mimo aktualnych podszczypywań Londynu przez Paryż). Mimo wreszcie faktu, że taka właśnie przestrzeń działała w czasie świetności UE, który to czas się kończy między innymi dlatego, że pojawili się politycy skłonni pozyskiwać głosy wyborców na hasłach narodowych egoizmów i którzy z góry uważają takie projekty jak UE za ściemę. I w ten sposób tak ci politycy, jak i Bartosiak z Zychowiczem wracają nieustannie do punktu wyjścia, nieustannie plącząc się w zeznaniach. Przywołują chwile, gdy wskutek czyichś egoistycznych działań obywatele akurat ich kraju cierpią, na jednym wydechu dodając, że skoro inni tak robią, to i my też tak musimy. Co chwila odkrywają Amerykę, że świat jest zły (a przynajmniej amoralny) i co chwila dochodzą do takiego samego wniosku: w takim razie my też musimy.
Cóż, jeśli patrzeć na rzeczywistość tak jak autorzy książki (albo ci przywoływani przez nich „nieliberalni” politycy), to trzeba by przyznać im rację. Ale również przypomnieć słowa, które Jeff „The Dude” Lebowski wypowiedział do swojego agresywnego kumpla Waltera Sobczaka w filmie braci Cohen: „to nie tak, że ty nie masz racji, ty po prostu jesteś dupkiem”.
Niemniej panowie Bartosiak i Zychowicz mają, co by nie mówić, rację w innej sprawie: musimy nauczyć się być skuteczni. I tu, dodajmy, niezależnie od tego, z jakiej perspektywy patrzymy na rzeczywistość: państwa czy obywatela.
czytaj także
Mówią więc niemal to samo, co PiS-owi zarzucają lewicowi i liberalni komentatorzy: jesteście kontrskuteczni i co chwila sobie strzelacie we własne (a właściwie nasze) stopy. Prowokujecie absolutnie niepotrzebne konflikty i w rezultacie sami grzebiecie to, co chcieliście osiągnąć. Przykłady? Pozycja międzynarodowa Polski osłabiona przez wojenkę z UE i Stanami Bidena. Pozycja Rosji w UE, wzmacniana dzięki de facto identycznej z rosyjską narracji na temat UE, prowadzonej przez rząd PiS i jego sojuszników, notabene grających po stronie Putina w zasadzie z otwartą przyłbicą (jak Orbán, Salvini czy Le Pen). Wreszcie, ideologiczne powinowactwa z wyboru z siłami zasadniczo nieprzyjaznymi Polsce, jak AfD czy Kreml.
Autorzy Kiedy wybuchnie III wojna światowa widzą, że będąc w najbardziej sprzyjających z możliwych warunkach geopolitycznych (z Niemcami u boku i Rosją wyrzuconą za Bramę Smoleńską, tak daleką i rozprutą po geopolitycznych szwach, jak nigdy od wieków) – nie jesteśmy w stanie tej wyjątkowej koniunktury wykorzystać. I przegrywamy sami ze sobą jak podczas słynnych manewrów w 2020 roku, kiedy to polska armia, markując inwazję ze wschodu, skapitulowała sama przed sobą po kilku dniach.
Stało się tak między innymi dlatego, że PiS-owskie zmiany w armii miały na celu głównie zrobienie dobrze dostawcom amerykańskiego sprzętu, który nie jest do końca kompatybilny z programem rozwoju polskiej armii ani jej integracją z armiami najbliższych, europejskich sojuszników. Bartosiak i Zychowicz dochodzą też do sensownego wniosku, że Polska nie ma raczej szans na amerykańską pomoc, bo ewentualna wojna będzie się tliła gdzieś pomiędzy poziomem artykułu 4 („zagrożona będzie integralność terytorialna, niezależność polityczna lub bezpieczeństwo”) a 5 traktatu waszyngtońskiego („zbrojna napaść”), ewentualnie skończy się, zanim NATO w ogóle zdąży zareagować.
Wskazują też, że rosyjska okupacja nam, tak czy owak, raczej nie grozi, bo w XXI wieku chodzi o co innego niż zamordystyczne stacjonowanie wojsk na terenie 40-milionowego kraju i pełnoskalowy konflikt w środku Europy – chodzi raczej o wprzęgnięcie w rosyjską strefę wpływów. Dlatego – z zaskakującą jak na naszą prawicę trzeźwością – apelują o jak najściślejszy sojusz z Niemcami jako najsilniejszym gospodarczo i najatrakcyjniejszym cywilizacyjnie europejskim graczem.
Trudno się z nimi nie zgodzić, bo przecież najlepszym i najbardziej rozwojowym czasem choćby dla takich Węgier był czas Austro-Węgier ze stolicą w cesarskim Wiedniu. Mimo silnego uzależnienia od partnera i niesymetrycznego układu Budapeszt mógł prowadzić imperialną politykę wobec administrowanych przez siebie mniejszości.
Skuteczność zatem i odpowiednie sojusze to jedno. Budowa postulowanej przez Bartosiak Armii Nowego Wzoru to też dobry pomysł. Natomiast Bartosiak nawołujący nasz kraj do militarystycznego egoizmu narodowego, szczególnie PiS-owski kraj rodem z Barei zmiksowanego z Nagą bronią, brzmi już jak trener, który namawia słabego i sfrustrowanego chłopaczka z poważnymi zaburzeniami, włącznie z PTSD, żeby chwilę pochodził na krav magę, po czym sam, choćby i w pojedynkę, postawił się osiedlowej bandzie.
Bartosiak ma jednak rację, mówiąc, że musimy przestać myśleć o sobie w kategoriach wiecznego kompleksu – czy to wyższości, czy niższości, czy obu naraz – i nauczyć się grać podmiotowo, jak Izrael czy Turcja. Trudno się z nim, co prawda, zgodzić, że ta gra – jak w Izraelu czy tym bardziej w państwie Erdoğana – powinna być prowadzona kosztem obywateli.
Niemniej wzorem mogłaby być np. Finlandia: kraj, który w obliczu potężnego rosyjskiego sąsiada prowadził bardzo ostrożną politykę zagraniczną, ale jednocześnie zbudował u siebie dojrzałą demokrację czysto zachodniego typu oraz państwo dobrobytu. A wcześniej, zanim jeszcze się wzbogacił, ten kilkumilionowy kraj odparł inwazję największego państwa świata, kilkudziesięciokrotnie przewyższającego go liczbą ludności i potencjałem zbrojeń. I warto zwrócić uwagę, że dziś Finlandia, mimo najdłuższej w Europie granicy z Rosją i faktu, że nie jest członkiem NATO – nie jest nawet wymieniana jako potencjalny cel rosyjskiego ataku.
Znów, Bartosiak ma rację, gdy nawołuje do większej asertywności i montowania (byle skutecznie!) przeciw Rosji sojuszu środkowoeuropejskiego. Przytomnie zauważa bowiem: „jeżeli Rosjanie zaczną rozrabiać w państwach bałtyckich, to Ukraińcy natychmiast mobilizują swoje wojska i wysyłają je na granicę z Federacją Rosyjską. Na Rosjan zaczyna wówczas oddziaływać tak zwany pinning effect, czyli Rosjanie muszą trzymać wojska zarówno na kierunku ukraińskim, jak i polskim, ukraińskim oraz bałtyckim. A przecież tyle wojska po prostu nie mają. To jest bardzo proste, choć niełatwe. Rosja wcale nie jest takim potężnym państwem. Wystarczy tylko chcieć i wiedzieć, jak ich zatrzymać”.
Co więcej, ma nawet rację, przywołując historyczne przykłady sporej zręczności militarnej Polski, na przekór stereotypom: „wierzę, że z historii Rzeczypospolitej należy czerpać wzory. Bo zmieniają się środki techniczne, ale nie realia geopolityczne. Wojska dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów miały swój określony sposób funkcjonowania. Były bardzo ruchliwe. Mało piechoty, bardzo dużo konnicy. Lubiły chodzić komunikiem, czyli bez taborów, albo tylko z lekkimi taborami. Stare urządzenie polskie, czyli – mówiąc współczesnym językiem – koncepcja operacyjna dawnego wojska polskiego, nie polegało wcale na tym, że husaria pędziła na łeb na szyję i wbijała się we wszystko, co stanęło jej na drodze. Najpierw było kształtowanie pola walki, manewrowanie – ze względu na warunki geograficzne byliśmy znakomici w manewrze na dużych przestrzeniach. Tak kręciliśmy przeciwnikiem, że cały czas osłabiał się w terenie. Tak się urzutowywał, tak ustawiał do starcia, że mogliśmy używać naszego wojska, jak chcieliśmy. Byliśmy mistrzami ówczesnego kształtowania systemu świadomości sytuacyjnej. Oczywiście w ramach dawnych możliwości technicznych”.
Problem w tym, że to wszystko zakłada, że kiedyś będziemy mieli porządne państwo i wtedy damy radę. Aktualnie trzeba się raczej skoncentrować na tej krav madze, ale i szukaniu silnych kolegów, a nie na kłóceniu się z nimi.
Bartosiak zresztą zdaje sobie z tego sprawę, mówiąc, że „politycy są immanentną częścią odporności wojskowej państwa. To oni będą podejmowali historyczne decyzje, z czego chyba sobie jeszcze w tej chwili nie zdają sprawy. Bo współczesna wojna nie polega na tym, że się oddaje władzę nad całym systemem obrony jakiemuś generałowi i mówi: «Wodzu, prowadź!». Politycy będą musieli codziennie podejmować mnóstwo decyzji w krótkich «okienkach decyzyjnych» wynikających z dynamiki pola walki, która wymaga błyskawicznego obiegu informacji”.
No i teraz wyobraźmy sobie w tej roli Suskiego, Sasina, Czarneckiego i Błaszczaka.