Paranarkotyczne substancje i niemaskowany homoseksualizm – jak bardzo to przypomina bitników. Fragment „Encyklopedii polskiej psychodelii” Kamila Sipowicza.
W 1967 mój starszy kolega poeta Jarek Markiewicz spotkał przypadkowo w barze mlecznym na Krakowskim Przedmieściu brodatego mężczyznę. Mówił on niewyraźnie, posługując się przy tym słownikiem. Był to Allen Ginsberg (1926–1997). Kilka dni później we trzech odwiedziliśmy Mirona Białoszewskiego (1922–1983) w jego mieszkaniu na placu Dąbrowskiego w Warszawie. Ginsberg i Białoszewski świetnie się rozumieli, obaj byli gejami i poetami. Obaj używali psychodelików. Ginsberg LSD i marihuanę, Miron kodeinę i efedrynę. Gdy Allen, który w mieszkaniu Mirona uwodził „przeklętego poetę” Kazimierza Ratonia (1942–1982), zaproponował wspólny trip na LSD, Miron bardzo chciał. Niestety, jego partner, sławetny Le, zabronił mu takich eksperymentów.
Tadeusz Sobolewski we wstępie do Tajnego dziennika Białoszewskiego pisze: „Biedował do 1956 roku, czasem mogąc sobie pozwolić jedynie na porcje ryżu w barze mlecznym; oszukiwał głód psychedryną albo innymi dostępnymi środkami. Ale wtedy właśnie wybuchło jego pisanie […] prowadził życie francuskiego surrealisty czy nowojorskiego bitnika”.
Głód i psychedryna były katalizatorami pisarstwa Białoszewskiego. Jedenaście lat później, gdy czasy głodu się skończyły, nadal używał kodeiny, psychedryny, efedryny i kofeiny w ampułkach. Substancje te były wówczas dostępne w aptekach bez recepty. Raczyli się nimi studenci przed egzaminami oraz początkujący hipisi. W Tajnym dzienniku poeta opowiada, jak odwiedził swoich przyjaciół, tłumacza Romana Klewina (1917–2004) i malarkę Adrianę Buraczewską na warszawskim Żoliborzu:
Roman wymawia Adzie zbytnie napędy. Że ciągle coś bierze. Ada, mimo to, w dobrej formie, pogodna, oblicza, jaką by trzeba dać dawkę psychedryny, żeby podziałała. Wspominam jej o psychedrynowych szarpaniach serca, i że pod koniec działania katz, można go uniknąć poprzez codeinę i uspokajające. Codeiny brak.
Mieszkanie Klewina było artystyczno-psychonautyczną komuną. Wielu ludzi tam pomieszkiwało. Przedtem jeszcze, w latach 50., Białoszewski w słynnym Teatrze na Tarczyńskiej współpracował z Bogusławem Choińskim (1925–1976) i Lechem Emfazym Stefańskim (1928–2010). Choiński był autorem tekstów piosenek i słynnym eksperymentatorem na polu działania halucynogennych roślin i grzybów. Emfazy, słynny psychotronik i pisarz, prawdopodobnie używał kokainy i amfetaminy w swej pracy z energiami.
Podczas podróży do USA Miron dostawał to, co mu było do życia niezbędne, od goszczących go Polaków. Pisze w Tajnym dzienniku: „Wymaniłem od niej kodeinę i efedrynę. Ta ostatnia jak się okazało bez recepty, trzeba znać nazwę, a jej etykietkę mi dała”. Gdzie indziej skarży się, że w czasie wojny nigdzie nie ma w aptekach Tussipectu, syropu na kaszel na efedrynie.
Kłopoty miał pisarz już w latach 50. XX wieku, w okresie działalności słynnego Teatru na Tarczyńskiej. Kompozytor Stanisław Prószyński we Wspomnieniach o poecie pisze:
Ale w tym samym numerze [chodzi o miesięcznik „Poezja” – przyp. aut.] można nawet znaleźć groźną insynuację na temat rzekomej narkomanii Mirona: oto drugi autor w swoich popisach beztroskiej niekompetencji brnie coraz dalej, pisząc o tym, że zastrzyki psychedryny (jak się raczy wyrazić) kosztowały po 70 gr sztuka: już widzimy biednego poetę, którego stać na tak tanie zastrzyki, którymi się – aby użyć dzisiejszego określenia – szprycuje. Prawda jest zupełnie inna i prostsza: psychedryna były to (i są do dzisiaj) białe tabletki, sprzedawane w ciągu wielu powojennych lat w każdej aptece bez recepty, a kupowali je na przykład studenci w okresie egzaminów, żeby nie spać i móc się nocami uczyć, ze świeżym i chłodnym umysłem. Był to dość popularny, wówczas uważany za całkowicie nieszkodliwy środek (coś jak niewinna kawa), a dopiero po latach został objęty obowiązkiem recepty lekarskiej.
Prószyński ma całkowitą rację, psychedrynę oraz fermetrazynę w latach 50., 60. i 70. zażywano masowo, także w celu odchudzania się.
Tak zwana poetycka grupa kobyłecka, której spotkania w latach 50. odbywały się u Swena Czachorowskiego (1920–1994) właśnie w Kobyłce pod Warszawą, a do której obok Mirona należał też mieszkający wówczas w pobliskiej Zielonce Bogusław Choiński, raczyła się bardzo mocną herbatą (2 deka na głowę!) oraz psychedryną. Czachorowski był bardzo uzdolnionym poetą, niestety całkiem niesprawiedliwe uznano go za epigona Białoszewskiego.
(fragment Elegii warszawskiej na śmierć zoo Swena Czachorowskiego)
o świcie
żegnała świat
złota łapa
stał się głos i ogień Bengalu
jakby Indra rozplatał lotosy
a może
u warg tygrysa
bogowie
złożyli kroplę somy
Także Choińskiemu się nie poszczęściło, uniemożliwiano mu przez lata debiut książkowy, za co podobno odpowiedzialny był Artur Sandauer (1913–1989). Do dziś słuchamy tekstów, których był współautorem, w wykonaniu chociażby Czesława Niemena:
Pod papugami jest szeroko niklowany bar
Nad szklaneczkami chorągiewką żółtą świeci skwar
Tu przed dziewczętami kolorowa słodycz stoi w szkle
Wraz z papużkami chcą szczebiotać i kołysać się
Na napowietrznych swych huśtawkach
Na parkietach i na mostach
Według kolorów włosów, sukien
I według wzrostu
Pod papugami wisi lustro, w którym każdy ma
Most z lampionami, promenadę do białego dnia
Na napowietrznych swych huśtawkach…
Pod papugami nawet wtedy, gdy muzyki brak
Pod papugami w kolorowe muszle gwiżdże wiatr
W kolorowe muszle gwiżdże wiatr
W kolorowe muszle gwiżdże wiatr
Jak wspominałem wcześniej, Choiński był ekscentrykiem (na napowietrznych swych huśtawkach!) i eksperymentował ze wszystkimi możliwymi substancjami rozszerzającymi świadomość, co prawdopodobnie przyspieszyło jego śmierć.
Pisarka Wanda Chotomska notuje:
Boguś był wielkim prekursorem i eksperymentatorem, Mirona Boguś faszerował herbatą. Siebie zresztą też. Jedli ją na sucho, no, najwyżej z odrobiną wody, ugniatali herbaciane listki na paćkę i mówili, ze im to pomaga w twórczym myśleniu. Na Witkacego się powoływali. Na te jego różne używki. Ale tylko w zaprzyjaźnionym gronie. Bo to nie był czas, kiedy kolegom w pracy można było mówić o Witkacym. Z kolegami w pracy w ogóle się niewiele mówiło. Tylko z tymi zaprzyjaźnionymi właśnie. Z Bogusiem, który szokował sposobem bycia i fascynował rozległością zainteresowań – od piramidy do piramidonu.
Inna kobylanka – Teresa Chabowska-Brykalska (primo voto Choińska) tak wspomina spotkania w pobliskiej Zielonce:
Czasami przychodziły nam do głowy narwane pomysły. Pamiętam, że któregoś wrześniowego, gorącego popołudnia w Zielonce poszliśmy z Mironem i Anią Szulc do pobliskiego lasu, narwaliśmy jarzębin i chmielu, jakichś traw, rozebraliśmy się pręciutko i ustroili w girlandy, pióropusze i czerwone korale. Rozbrykani w nagrzanym pustym lesie wpadliśmy w jakąś euforię, śpiewaliśmy chyba Mozarta, tańczyliśmy niepomni dość ponurej rzeczywistości.
Dionizja w stalinowskiej Polsce, paranarkotyczne substancje, poezja, mocna herbata (tzw. czaj) i swoboda erotyczna łącznie z niemaskowanym homoseksualizmem – jak bardzo to przypomina bitników amerykańskich: Kerouaca, Ginsberga i Cassady’ego. Podobni bitnikom byli też Marek Hłasko, Ireneusz Iredyński i Roman Śliwonik. Oni jednak używali alkoholu, którego grupa kobyłecka unikała. Pijany Iredyński wywoływał awantury i bijatyki w czasie przedstawień Teatru na Tarczyńskiej, a pijany Śliwonik wybił oko Czachorowskiemu.
Jan Loose, lekarz, który opiekował się chorym Mironem Białoszewskim w szpitalu w Otwocku, wspomina:
Poznałem Mirona Białoszewskiego w drugiej połowie lat pięćdziesiątych przez Basię Nalepową, która na miarę swoich gasnących sił patronowała Mironowi w tamtym, tak ważnym dla niego okresie życia. Basia była pacjentką z rozpaczliwą wyniszczającą gruźlicą, której wtedy nie umieliśmy skutecznie leczyć, jestem pewien, że głęboka przyjaźń łącząca oboje zaważyła w jakiś fatalny sposób na całym życiu Mirona. Basia z uwagi na zły stan zdrowia i ogromne cierpienia otrzymywała narkotyki. Miron, choć narkomanem nigdy nie został, wzorując się być może na Witkacym narkotyków próbował.
Białoszewski do końca życia brał psychodeliki. Anna Żurowska pisze:
Miron wiedział, kiedy umrze. Powiedział mi tak: że on wie. Że jest zupełnie pusty. Jest takie wierzenie, w Egipcie, że jak się obejdzie Sfinksa i powie życzenie, to ono się spełni. On wtedy nie miał żadnego życzenia. Zastanawiał się długo, co powiedzieć, i w końcu wymyślił: tylko żeby mu do końca życia nie zabrakło kodeiny. I rzeczywiście nie zabrakło.
Apteka
Poszedłem do a a ab deteki
A a ab dekarka
– Brożę Bana bez redzebdy nie zbrzedajemy
Bytam ją
– Pani też nasza ?
– ja Wietnamka
Wyszedłem, z Azją nigdy nie wiadomo
Lecą krowy po niebie
O ja ~!
O wy!
Rozpuśćmy się
Nie będzie źle
Jest to fragment Encyklopedii polskiej psychodelii, która wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Kamil Sipowicz – historyk filozofii, dziennikarz i artysta. Publikował m.in. w „Jazzie”, „Studia Philosophiae Christianae”, „Przekroju”, „Playboyu” i „Gazecie Wyborczej”. Debiutował jako poeta w 1983 w podziemnym wydawnictwie Przedświt oraz w „Twórczości”. Wydał kilka tomików poezji, m.in. Świder metafizyczny i Pieśni solarne. Opublikował też książki Heidegger: degeneracja i nieautentyczność, Hipisi w PRL-u oraz album Czy marihuana jest z konopi?.