Czytaj dalej

Rewolucja psotników

„Szyderstwo i przemoc” Alberta Cossery'ego pokazuje, że to poszukiwanie radości, a nie wyniesienie cierpienia, ma prawdziwie wywrotową siłę.

Albert Cossery był słynny między innymi dzięki temu, że nie pracował. Oczywiście słynął też z pisarstwa, ale jego lenistwo było równie poważnym przedsięwzięciem. W jednym z wywiadów powiedział, że zaczynał pisać, kiedy nie miał już nic lepszego do roboty. Robota nie oznaczała jednak sprzedawania się w pracy od-do, ale flanerowanie po mieście i przyglądanie się przechodniom, by spokojnie zastanawiać się nad życiem i żartować.

W latach 30. wyruszył z rodzinnego Kairu do Paryża (pod wpływem lektur, a jakże), gdzie szybko stał się znaną postacią legendarnego życia ówczesnej bohemy. Wystarczy wspomnieć, że często włóczył się z Camusem po nocnych klubach w celu podrywu. Aby nie pracować, pozwalał sobie tylko na to, co naprawdę niezbędne: hotel, obiad, dziewczyny, najtańszy długopis i papier, jedna kawa, nad którą można siedzieć w kawiarni parę godzin. Nie był jednak żadnym obdartusem – był dandysem w jednym garniturze i takie postaci ukazywał w swoim pisarstwie. Dandys anarchista, najlepiej! Cossery uprawiał krytykę polityki w imię przyjemnego, radosnego życia – dlatego właśnie, w czasach niebezpiecznych tęsknot za siermiężną XIX-wieczną gorączką rewolucyjną, warto go czytać.

Chodzi o zajęcie trzeciej pozycji, podważającej te już ustalone: o przeciwstawienie się zarówno władzy, jak i tym, którzy z tą władzą walczą, stając się jej idealnie symetryczną odwrotnością; o zdemaskowanie metod walki politycznej i pewnych cech osobowości działaczy, które sprawiają, że buntownicy, jakąkolwiek opcję reprezentują, będą rządzić tak samo jak ich poprzednicy. I choć współczesne rozumienie władzy i polityki trudno bezpośrednio przełożyć na dialektykę, którą krytykuje i przekracza Cossery, część jego obserwacji wydaje się aż nazbyt aktualna.

Powieść Szyderstwo i przemoc powstała w 1964 roku, w czasie, kiedy tego typu dialektyka władzy rysowała się bardzo wyraźnie i kiedy, szczególnie w Paryżu, pojawiła się inna rewolucyjna możliwość, wyrastająca z jednej strony z awangardowych, inspirowanych zwłaszcza surrealizmem, praktyk życia, a z drugiej – z obróconej w polityczny gest modernistycznej dandysowskiej dekadencji.

W samej powieści wygląda to następująco: Karim, niegdyś zapalony rewolucjonista, odkrywa w więzieniu, że lud ma gdzieś walki toczone przez takich jak on, ponieważ zbyt ceni życie, by ryzykować je dla czegoś tak śmiesznego jak obalenie rządu. Po wyjściu na wolność oddaje się klejeniu latawców dla dzieci i przyłącza się do Heykala, dandysa w jednym garniturze, który znajduje szczególną przyjemność w przyglądaniu się głupocie tego świata i wcale nie zamierza się jej przeciwstawiać. Wręcz przeciwnie – postanawia wznieść ją na niezdobyte jeszcze wyżyny absurdu, by sama się wykopyrtnęła. Do szajki należy też nauczyciel Urfy, który prowadzi coś w rodzaju wolnościowej szkółki dla biednych dzieci, bo w ogóle w tej powieści właśnie dziecięca niewinność, nietknięta ambicjami i zachłannością, jest jeszcze coś warta. Urfy nie potrafi cieszyć się życiem tak jak jego przyjaciele, cierpi bowiem z powodu szaleństwa starej matki. Aby zasiać nieco fermentu, rozklejają po mieście plakaty, które chwalą surowego gubernatora tak dalece, że lud pokłada się ze śmiechu.

Prawdziwi rewolucjoniści są oburzeni, bo to ich policja podejrzewa o te żarty. A oni nigdy, przenigdy, nie zażartowaliby z tak poważnej sprawy jak obalenie tyrana. Oni w ogóle nigdy nie żartowali. Surowi i poważni, ucieleśniają ideał ascetyczny, a wszystkie ich słowa mają poparcie w jedynie sprawiedliwej teorii; oddalają od siebie jakiekolwiek życiowe uciechy i życie w ogóle. Cossery pokazuje, jak ich tępa walka umacnia dialektykę panowania, bo strukturalnie jest ona czystą prawomyślnością. Tacy rewolucjoniści ograniczają się do bycia nośnikami idei, tak naprawdę będą więc w przyszłości doskonałymi urzędnikami. Tymczasem spiskowcy Cossery’ego wpuszczają w te postawy obłędny, napędzany śmiechem wir – wyjaskrawiają idiotyzm władzy i wprowadzają wszystkich w jedną wielką konfuzję. 

Tej powieści nie należy czytać w konwencji realistycznej, a już na pewno warto oddalić skojarzenia z walkami w Egipcie. Cossery wprawdzie używa orientalnego sztafażu, a w wywiadach idealizuje lud arabski, używając orientalistycznych stereotypów, ale nie warto iść tym tropem. Jan Gondowicz we wstępie sugeruje tradycję powieści łotrzykowskiej, i rzeczywiście można by uznać ją za upolitycznioną pikareskę, lecz bardziej adekwatne będzie umieszczenie jej w tradycji powiastki filozoficznej – nie na darmo nazywano Cossery’ego „Wolterem znad Nilu”. Swoją drogą oświeceniowi pisarze też lubili orientalne przebrania, właśnie po to, by uniknąć odniesień do aktualności politycznych i pokazać, że chodzi o idee.

Cossery potwierdzał w wywiadach, że jego bohaterowie mają właśnie – i niestety! – unaoczniać pewne idee. To dość staroświeckie podejście do literatury jest dodatkowo wzmacniane przez tradycyjną trzecioosobową narrację, sam autor natomiast, przesadnie dbając o pedagogiczny wymiar swojej twórczości, zbyt wiele dopowiada. Trochę ta uładzona forma nie współgra z subwersywnym celem tej powieści. Poza tym sztafaż sztafażem, ale cóż – po sztafażu ich poznacie. I tu piękne pomysły Cossery’ego odsłaniają drugie, momentami obrzydliwe oblicze. Nasi spiskowcy z jednej strony poszukują wyzwolonej rozkoszy, z drugiej – patrzą na świat jak na dziwny spektakl, nie potrafią więc zaangażować się w jego sprawy. Widać to zwłaszcza u Heykala, który trochę przesadza z arystokratyczną pozą, i doprawdy – mógłby chociaż nie mieć służącego. Wielokrotnie pojawiają się opisy wulgarnie uprzedmiotawiające kobiety. I choć można tłumaczyć je stwierdzeniem, że Cossery szafuje stereotypami na temat kobiet tak samo jak na temat wszystkich innych i że jego bohaterowie nie ulegają paternalistycznemu współczuciu dla ofiar systemu, tylko gardzą wszystkimi, którzy go reprodukują, to mizoginia przeważa. Zostaje ona odkupiona na końcu, kiedy Heykal jako jedyny odnajduje wspólny język ze zwariowaną matką Ufry’ego, i to w niej, a nie w młodocianych kochankach, dostrzega swoją wspólniczkę, Karim zaś porzuca pozę Don Juana na rzecz miłości. Pewne wątpliwości jednak pozostają. Warto zwrócić uwagę na tę pułapkę – nadludzkie wyniesienie się ponad innych może zakończyć się oglądaniem świata jako spektaklu szaleństwa i zła, a sam widz znajduje się wówczas na prostej drodze do cynizmu i okrucieństwa. Wszyscy bohaterowie chorują tu w sumie na bycie bardzo męskimi mężczyznami, dla których emocje to hańba. Cossery musiał zdawać sobie z tego sprawę, bo właśnie jakieś zalążki uczuć i empatii, wywołane przez biedną prostytutkę, starą szaloną matkę i cierpiącą dziewczynkę, ratują ich w końcu przed narcystyczną oziębłością.

No i jeszcze jedna wątpliwość – traktując poważnie idiotów u władzy, potwierdzamy powagę ich władzy, a jednak żartowanie z władzy nie sprawi, że przestanie nas ona traktować serio. Dlatego szyderstwo musi być naprawdę zmyślne: ma wprowadzać w świat wesoły zamęt. Dzisiejsza odpowiedź na kwestie, o których opowiada Cossery, wymaga nowych pomysłów, lecz tak czy inaczej warto potraktować jego wyzwanie serio – to poszukiwanie radości, a nie wyniesienie cierpienia, ma prawdziwie wywrotową siłę.  

Albert Cossery, Szyderstwo i przemoc, przeł. Mateusz Kwaterko, W.A.B. 2013

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij