Próbując odnaleźć źródło mojej nieufności, kto wie, może nawet niechęci do twórczości Solnit – bodaj najpoczytniejszej obecnie feministki nad Wisłą – nie chcę womansplainować ani femsplainować. Ale mam wielką ochotę powiedzieć: sprawdzam.
Stwierdzenie, że Rebekki Solnit nikomu przedstawiać nie trzeba, będzie banalnym, ale chyba akuratnym wstępem. Choć jej twórcza droga rozpoczyna się znacznie wcześniej, dopiero w 2008 roku, za sprawą eseju Mężczyźni objaśniają mi świat, amerykańska pisarka i aktywistka zyskuje międzynarodową sławę. Wydana sześć lat później książka pod tym samym tytułem natychmiast staje się bestsellerem a mansplain – słowem roku 2014. Eseistka trafia na okładki „Cosmopolitan” czy „Elle” i jednocześnie jako pierwsza kobieta w historii otrzymuje propozycję współtworzenia rubryki „Easy Chair” w prestiżowym „Harper’s Magazine”. Przenikliwością zachwyca Lenę Dunham, Beyoncé nadaje córce imię inspirowane wierszem jej autorstwa.
czytaj także
Niedługo przed swoimi pięćdziesiątymi urodzinami Solnit zyskuje status ikony (mainstreamowego) feminizmu. I to właśnie ten wątek jej twórczości – poświęconej również kwestiom aktywizmu społecznego, ekologii, kryzysu klimatycznego, równouprawnienia, sytuacji osób LGBT+ czy polityki Stanów Zjednoczonych względem rdzennej ludności – najbardziej mnie frapuje.
czytaj także
Biografia Solnit mogłaby posłużyć do zilustrowania teorii Pierre’a Bourdieu o „cudownym dziecku”: dorasta w toksycznym, pełnym przemocy domu w Kalifornii, który udaje jej się opuścić w wieku siedemnastu lat – zdaje wówczas specjalny egzamin umożliwiający pominięcie szkoły średniej i rozpoczęcie studiów. Na jakiś czas wyjeżdża do Paryża, a po powrocie do USA edukację wyższą kontynuuje najpierw na Uniwersytecie Stanowym w San Francisco, później na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, gdzie zdobywa tytuł magistry dziennikarstwa.
Wczesną młodość spędza w queerowym San Francisco, wynajmując po kosztach mieszkanie w czarnej dzielnicy; już wtedy aktywnie angażuje się w inicjatywy na rzecz praw człowieka, ruchy antywojenne i prośrodowiskowe. Równolegle zajmują ją kwestie dotyczące szeroko rozumianej pprzemocy wobec kobiet jako zagrożenia, które jej samej towarzyszy regularnie (unikanie gwałtu nazywa swoim „hobby” z czasów młodości). Wątki te są stale obecne w jej twórczości; w różnych proporcjach pojawiają się we wszystkich przetłumaczonych na język polski esejach autorki.
Spośród kilkudziesięciu opublikowanych przez Solnit książek w Polsce ukazało się jak dotąd sześć: Mężczyźni objaśniają mi świat (2017), Zew włóczęgi. Opowieści wędrowne (2018), Nadzieja w mroku. Nieznane opowieści, niebywałe możliwości (2019), Matka wszystkich pytań (2021), Wspomnienia z nieistnienia (2022) i, ostatnio, Róże Orwella (2023). Pierwszą z nich czytałam zaraz po ukazaniu się przekładu. Do dziś zdarza mi się – jak pewnie wielu innym kobietom – używać spopularyzowanego w niej określenia mansplainingu (opcjonalnie „panjaśnienia” lub, nieoddającego jego upłciowionego charakteru, „tłumaczyzmu”) do opisu własnych doświadczeń. O ile więc rozumiem, dlaczego właśnie ta publikacja była wielkim przełomem w karierze Solnit i została uznana za ważny feministyczny głos, ze zrozumieniem fenomenu pozostałych mam spore problemy.
Optymistka
Nadzieja w mroku to eseistyczna pochwała społecznego aktywizmu, odczytywana jako „radykalny gest w obronie” tytułowego pojęcia, mającego pełnić funkcję skutecznego antidotum na wszelkiego rodzaju katastrofy: systemowe (patriarchat, kapitalizm), polityczne (zamachy z 11 września 2001 roku i wojna w Iraku) czy żywiołowe (huragan Katrina).
„Kto czterdzieści lat temu wyobrażał sobie zmianę statusu społecznego osób, które nie są białe, nie są mężczyznami i nie są heteroseksualne, albo też możliwość otwartego podejmowania kwestii władzy, natury, gospodarki czy ekologii?” – dopytuje autorka. Jej niepokój budzą m.in. postępujące zmiany klimatyczne, polityka kadrowa kapitalistycznych gigantów w rodzaju Amazona i Google’a czy spuścizna administracji George’a W. Busha, ale wygląda na to, że ostatecznie nie jest tak źle. A przynajmniej, że mogło być – i faktycznie bywało – gorzej.
Światło w tunelu mogą stanowić dokonujące się na przestrzeni lat „przemiany świadomości”, powstające ruchy społeczne (Occupy Wall Street, Black Lives Matter, Idle No More, Dream Act) oraz dokonania postaci takich jak Edward Snowden, Laura Poitras, Glenn Greenwald. No i Martin Luther King Jr., wiadomo. Z doborem przykładów na zdolność amerykańskiego społeczeństwa do zjednoczenia i samoorganizacji w obliczu kryzysu można by dyskutować; Jesmyn Ward, pisarka i profesorka z Missisipi, kataklizm z 2005 roku oraz jego pokłosie wspomina, eufemistycznie rzecz ujmując, nieco inaczej.
Matka wszystkich pytań to nieco mniej optymistyczna w swej wymowie opowieść o kulturze milczenia, czy raczej: uciszania. A także o rozmaitych formach przemocy, od werbalnych i ulicznych napaści, aż po pobicia i gwałty. Ani Weinsteina, ani ruchu #MeToo jeszcze tu nie ma (książka ukazuje się w Stanach Zjednoczonych kilka miesięcy przed wybuchem skandalu i narodzinami ruchu), są za to oskarżenia wobec Billa Cosby’ego czy niewybrednych żartów Louisa C.K., a także patriarchalna (o)presja macierzyństwa, którą Solnit – jako nieposiadająca dzieci osoba publiczna – wielokrotnie odczuła na własnej skórze.
W jednym z pierwszych fragmentów autorka zapewnia, że „choć […] to książka feministyczna, […] zajmuj[e] się w niej nie tylko kobietami, ale doświadczeniem wszystkich ludzi – mężczyzn, kobiet i dzieci – którzy kwestionują binarność i inercję płci kulturowej […]”. Czy mam rozumieć, że feministkom zwykle nie zależy na dobru kogokolwiek poza nimi samymi, a książka, którą trzymam w ręku, stanowi podziwu godny wyjątek od tej reguły? Inna sprawa: tak sformułowana zapowiedź trąci megalomanią i wydaje się mało wiarygodna.
czytaj także
Ikona popu
Próbując odnaleźć źródło mojej nieufności, kto wie, może nawet niechęci do twórczości Solnit – bodaj najpoczytniejszej obecnie feministki nad Wisłą – nie chcę womansplainować ani femsplainować. Ale mam wielką ochotę powiedzieć: sprawdzam. Choćby ze względu na to, w jaki sposób autorka, koniec końców nieodmawiająca ruchowi #MeToo zasług, formułuje zastrzeżenia względem niego:
„[…] zaniepokoiło mnie […], że teraz kobiety będą poniekąd zmuszone, aby wyjawiać najtrudniejsze momenty swojego życia i wystawiać się na publiczne ataki. Kiedy wybuchła sprawa Weinsteina, użyłam hashtagu #UsToo (my też) i napisałam: prawie każdą kobietę to spotkało, kogo próbujemy przekonać? […] Mężczyzn? Jeśli nie słyszeli wcześniej naszych głosów, jeśli nie czytali potwornych statystyk, to ich wina. Nie musimy odsłaniać swoich tragicznych historii na zawołanie.
Wziąwszy pod uwagę fakt, że Matkę wszystkich pytań i Wspomnienia z nieistnienia można by czytać jak obszerny katalog różnych form przemocy – fizycznej, seksualnej, symbolicznej, systemowej, ekonomicznej – wobec kobiet, powyższy komentarz wydaje się co najmniej problematyczny. Solnit – mocą autorytetu wynikającego z komercyjnej konsekracji (znowu Bourdieu) – dokonuje podziału na osoby, do których warto się zwracać, i na te, których uświadamianie najwyraźniej nie ma sensu.
czytaj także
Zdarza jej się też posługiwać tyleż efektownymi („Moim zdaniem sprowadza się to [tzw. przemoc domowa] do pytania: dlaczego mężczyźni nas nienawidzą? Dlaczego tak im zależy na kontrolowaniu kobiet?”), co wprowadzającymi w błąd uproszczeniami (jak zauważa Silvia Federici w Poza granicami skóry, „przemoc seksualna to problem strukturalny, a nie nadużycie władzy ze strony zepsutych mężczyzn”). Jeśli grupę, której nie warto objaśniać świata, stanowią mężczyźni, to czy Solnit pisze swoje książki wyłącznie dla kobiet? Czy z myślą o nich „odsłania” – w formie rozlicznych anegdot – „tragiczne historie”, legitymizując je własnym nazwiskiem? Podążając za tą pokrętną logiką, można by drążyć dalej: czy ktoś tu aby nie wyważa otwartych drzwi?
Choć zdaniem Pauliny Małochleb „nie jest […] tak, że Solnit wie, gdzie stoją konfitury, i włącza się w dyskurs już istniejący”, próżno szukać w jej twórczości fajerwerków podobnych do tego mansplainingowego. Co więcej, według Jennifer Wilson, doktorki i eseistki, Wspomnienia z nieistnienia to książka „skupiona wokół konwersacji, które już się odbyły, skonstruowana ze spostrzeżeń, z którymi trudno się nie zgodzić”.
Podobny zarzut formułuje Vivianne Fairbank, dziennikarka i filozofka, najostrzejsza jak dotąd krytyczka „nowej Joan Didion”. Autorka Zewu włóczęgi ma „mówić nam wyłącznie to, co już wiemy”, swoje truizmy okraszając literackimi ozdobnikami i mnożąc anegdoty. Właśnie dlatego może zostać uznana za czołową reprezentantkę tzw. popfeminizmu, w ramach którego „odnosimy się tylko do tych tematów, co do których się zgadzamy. Przemoc ze względu na płeć zwykle jest zła. Równość małżeńska: przeciwnie. Napaści seksualne: złe. Prawo własności: dobre”.
Niezwykle istotną rolę w tej układance odgrywają oczywiście media społecznościowe: ponad 200 tysięcy obserwujących na facebookowym fanpage’u regularnie zachęcanych do podawania dalej konkretnych tekstów, komentowania i włączania się w „debatę” – bez konieczności zastanowienia się nad jej celem czy efektem. „To czyni feminizm przystępniejszym niż kiedykolwiek, jednocześnie go trywializując”, przestrzega Fairbank. Nie uważam, by w swojej krytyce zapominała ona – jak sugeruje Małochleb – że „ów feminizm memiczny, instagramowy zaciąga pod swoje sztandary coraz więcej kobiet, przede wszystkim młodszych, które zaczynają się nazywać feministkami bez drżenia w głosie […]”. Też obserwuję gigantyczną pokoleniową zmianę, ale masowe samookreślanie się wcale nie musi iść w parze z robieniem tego w sposób świadomy i krytyczny.
W erze algorytmowania, przebodźcowania, fake newsów i trendujących treści feminizm czwartej fali szalenie łatwo daje się sprowadzić do zestawu hasztagów (#girlpower, #girlboss, #sisterhood) czy przeestetyzowanych postów na Instagramie („6 feministycznych kont na Instagramie, które wzmocnią cię na wylot” to tylko jedno z wielu tego typu zestawień). Hasztagowi #rebeccasolnit przypisanych jest blisko trzydzieści tysięcy postów na tej platformie; wystarczy przescrollować pierwszych parędziesiąt, by zrozumieć, o co chodzi z zarzutem dotyczącym „instagramowalności”.
czytaj także
Napędzana w ten sposób popfeministyczna machina nie służy – to z kolei głos Jyni Verma, interpłciowej osoby studiującej na Ambedkar University w Delhi – „obaleniu patriarchatu, tylko zarządzaniu nim w sposób umożliwiający udawanie, że przestał istnieć, bo jakaś jednostka odniosła sukces. Zamiast przyznawać sprawczość dyskryminowanym, dystrybuuje władzę pomiędzy garstkę uprzywilejowanych kobiet”. Problematyczność tego rodzaju „widzialności” i „słyszalności” zajmuje także Robin James, profesorkę filozofii na Uniwersytecie Północnej Karoliny w Charlotte. „Czy zdolność społeczeństwa do usłyszenia i celebrowania donośnych, feministycznych głosów to faktycznie dowód postępu?” – pyta. „A może – dodaje – to tylko kolejna wersja opresyjnego stereotypu narzucanego kobietom?”.
Kaznodziejka
Blogerka Edissa Nicolás-Huntsman w 2021 roku pisze do Solnit list otwarty, w którym chwali autorkę za lekkie pióro i twórcze zasługi, jednocześnie zauważając, że jej największy bestseller (ponad 100 tysięcy egzemplarzy sprzedanych w samych Stanach Zjednoczonych) równie dobrze mógłby dotyczyć dyskryminacji, jakiej czarne kobiety regularnie doświadczają ze strony białych kobiet: w miejscach pracy, szpitalach, sklepach, bankach czy na zajęciach jogi. „O ile – precyzuje Nicolás-Huntsman – nic z tego nie jest twoją winą, taki stan rzeczy domaga się przeformułowania pytań, które stawiasz w swoich książkach”. Sęk w tym, że trudnych pytań adresatka listu unika jak ognia.
Dostrzega to także wspomniana już Jennifer Wilson. W swojej krytyce wskazuje na coś jeszcze; coś, co podczas lektury mnie też dało do myślenia. Kwestie rasy, klasy, płci czy orientacji seksualnej oraz ich wpływu na specyfikę jednostkowych i zbiorowych doświadczeń podejmowane są zwykle – przynajmniej w dostępnych po polsku książkach eseistki – na marginesie głównego wywodu:
[…] kobiety i mniejszości istnieją [tu] przede wszystkim jako niewinne, interesujące postaci, dodające «wigoru» przestrzeniom; doskonale wpisują się w wizję świata Solnit, zgodnie z którą mizoginia to w przeważającej mierze przypadłość białych hetero facetów i Kanye Westa.
W jednym z fragmentów Wspomnień… Solnit pisze o nadmiarowej obecności motywów gwałtu, morderstwa czy w ogóle przemocy wobec kobiet w popkulturze („od Johnny’ego Casha przez Rolling Stonesów po Eminema”). W przypisie odnotowuje z tej okazji, że karanie za przestępstwa seksualne „mężczyzn ze społecznego marginesu” (oraz, dopowiedzmy, mężczyzn kolorowych), ofiarami których padają białe kobiety, to praktyka znacznie częstsza niż pociąganie do odpowiedzialności „uprzywilejowanych” (tj. białych) mężczyzn, których ofiarami są kolorowe kobiety.
Choć nie ma wątpliwości, że Solnit potrafi zrobić research, rzadko kiedy powołuje się na konkretne dane czy statystyki; w jej publikacjach próżno szukać odsyłaczy do źródeł. Ot, zwykle stwierdza oczywiste fakty i nie wikła się w szczegóły. Tymczasem, jak wynika z raportu opublikowanego w 2018 roku przez The National Center on Violence Against Women in the Black Community, „na każdą Afroamerykankę, która zgłasza gwałt, przypada co najmniej piętnaście takich, które tego nie robią”. Solnit wskazuje kapitalizm jako prawdopodobne „źródło problemów z seksem” (i nie tylko), ale jej rozważania zatrzymują się w dobrze rozpoznanych okolicach: nadmiernej seksualizacji i uprzedmiotowienia kobiet, pornografii i incelstwa; nie obejmują jednak zagadnień bardziej bieżących, takich jak praca seksualna, surogactwo czy procesy, które Przemysław Wielgosz wyjaśniał przy użyciu metafory „gry w rasy”.
W rasizmie chodzi o zarządzanie różnicą, niekoniecznie o kolor skóry [rozmowa]
czytaj także
Powodów, dla których trudno mi uznać Solnit za feministyczny autorytet na miarę naszych czasów, jest więcej. Choć w jej przypadku nieświadomość własnego przywileju wydaje się wielce nieprawdopodobna, w najnowszej książce, Różach Orwella (2023), eseistka bez cienia żenady zdobywa się na następujące wyznanie:
„Pisząc te słowa, popijam herbatę z indyjskich plantacji i zajadam swoje tradycyjne śniadanie: wieloziarnisty tost, masło i jogurt z mleka lokalnych krów, pasących się na dobrze znanych mi pastwiskach, oraz miód pszczeli – słowem, sielankowy pejzaż na talerzu”.
Czytając te słowa, mam w głowie wojnę w Ukrainie i zgwałcone kobiety, które po przybyciu do Polski nie mogą liczyć na legalną i bezpieczną aborcję. Myślę o tych, które koczują na polsko-białoruskiej granicy, albo o tych, które jako kilkulatki są podtruwane w irańskich szkołach. O osobach LGBT+ z Ugandy, w której homoseksualność będzie karana śmiercią. O #AniJednejWięcej, #NigdyNieBędzieszSzłaSama i #MuremZaJustyną też.
Wiem, ta książka nie jest o tym, tylko o Orwellu i jego różach, na pewno da się z niej wyczytać mądre rzeczy, ale mimo wszystko czuję dyskomfort. To nie jest głos, którego chciałabym w tych okolicznościach słuchać. Nie dodaje mi sił, nie motywuje do działania, nie jest „nadzieją w mroku”, tylko infantylnymi dyrdymałami kogoś, kto zbił potężny kapitał – finansowy, symboliczny, kulturowy – na przystępnych omówieniach ważkich tematów i sprawnym katalogowaniu treści, więc może sobie pozwolić na wrzutki rodem z kuriozalnej reklamy przypraw, z farmerem Sivą Shanthappą i jego synkiem w roli głównej.
Największy niesmak wywołała we mnie jednak pewna przypowieść-anegdota ze Wspomnień z nieistnienia. Przyjaciółkę Solnit – rok przed tym, jak sprezentowała jej piękne biurko – mąż próbował zabić, zadając piętnaście ciosów nożem. Kobieta przeżyła, ale musiała radzić sobie sama, pozbawiona jakiejkolwiek systemowej pomocy; sprawcy nigdy nie ukarano. Zamiast wypłaty za swoją pracę dostała wiktoriański mebel i podarowała go autorce. Wkrótce potem ich kontakt się urwał, ale po ponownym spotkaniu Solnit poznała „całą historię tamtej napaści, historię, od której serce może stanąć w płomieniach, a świat skuć się lodem” (z tego rodzaju pretensjonalnymi frazami też mam problem). Oto jej podsumowanie:
„Ktoś usiłował ją uciszyć. Ona podarowała mi platformę startową dla moich słów. Teraz myślę, że może wszystko, co w życiu napisałam, to przeciwwaga dla tamtej próby zredukowania młodej kobiety do niebytu”.
Może przemawiają już przeze mnie czytelnicze uprzedzenia, może niepotrzebnie się czepiam. A może egotyczność tego fragmentu poraża nie tylko mnie. Podobnie zresztą jak jednoczesne uromantycznianie i instrumentalizowanie traumy innej kobiety połączone z pełnowymiarową autokonsekracją. Wypowiedź Solnit da się streścić w jednym zdaniu: „Moja przyjaciółka ledwo uszła z życiem, a ja, która przemawiam głosem wszystkich takich jak ona, nadal używam jej mebla”. Jeśli to nie jest efekciarski – i wątpliwy etycznie – mit założycielski, nie wiem, co nim jest.
Usłyszałam: „Nie będziemy pomagać Ukrainkom skrobać się w Polsce”
czytaj także
Biała feministka
Reni Eddo-Lodge, dziennikarka, pisarka i blogerka, również zyskała popularność za sprawą opublikowanego w sieci tekstu, który rozrósł się do rozmiarów książki eseistycznej pod tym samym tytułem: Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry (2018). Czytana równolegle z dziełami Solnit – czy raczej: w kontrze do nich – publikacja ta pozwala mi zwerbalizować kolejny, ostatni już chyba, problem. Nie chodzi bowiem wyłącznie o powierzchowność, wtórność, ogólnikowość i swego rodzaju spolegliwość feministycznej refleksji Solnit, o obwieszczanie w roku 2021, że „prywatne jest polityczne”, o medialną aurę uwielbienia czy o nazwisko-markę, umożliwiające taśmową produkcję bestsellerów i zapewniające im stabilną pozycję w polu literackim, bez względu na ich realną wartość merytoryczną.
Chodzi o białość. Rozumiany szerzej, jako „stanowisko polityczne”, a nie tylko kolor skóry, „biały feminizm nie jest szczególnie groźny sam w sobie. Staje się problemem, gdy jego idee zaczynają dominować – są przedstawiane jako uniwersalne, dotyczące wszystkich kobiet”. Określenie to – według Eddo-Lodge – „pasuje do […] osób, które utożsamiają się z feminizmem, lecz nigdy nie zastanawiały się, co znaczy być białą”.
czytaj także
Nie wiem, czy Solnit ma gotową odpowiedź na to pytanie. Nawet jeśli tak, raczej nie inspiruje do tego rodzaju przemyśleń swoich czytelniczek – a powinna, wziąwszy pod uwagę, że spora część z nich reprezentuje najpewniej białą klasę średnią. Autorka Mężczyzn… chyba zgodziłaby się z Silvią Federici co do tego, że:
„[…] działanie polityczne powinno uzdrawiać. […] dawać nam siłę, wizję, zwiększać poczucie solidarności z innymi i uświadamiać naszą współzależność. Zdolność upolitycznienia naszego bólu, przekształcenia go w źródło wiedzy, w coś, co wiąże nas z innymi – wszystko to ma uzdrowicielską moc. Jest „wyzwalające” (empowering) […]”.
Tyle tylko, że bez zrozumienia głęboko zakorzenionych, historycznych, społecznych i systemowych współzależności między kapitalizmem, rasizmem a pozycją kobiet oraz innych grup narażonych na przemoc czy wykluczenie społeczne, „solidarność” i „wyzwolenie” pozostaną utopijnymi hasłami-wytrychami, które świetnie sprawdzają się w blurbach. Zdaniem Agnieszki Graff autorka Róży Orwella „[d]omaga się od nas otwartości i zaangażowania, gotowości do pójścia za nią tam, gdzie akurat poniosły ją myśli”. Może to kwestia perspektywy, może indywidualnych potrzeb i preferencji – nie mogę się pozbyć wrażenia, że Rebecca Solnit oczekuje ode mnie jedynie, bym dała się prowadzić utytułowanej (kusi, by dodać: czułej) przewodniczce bezpiecznymi, wydeptanymi już ścieżkami, prześlizgiwała wzrokiem po tym, co akurat postanowi wskazać palcem, i kiwała z uznaniem głową. Dziękuję, nie skorzystam.
**
Aleksandra Kumala – kulturoznawczyni, doktorantka UJ. Naukowo zajmuje się (nie)pamięcią wojny i Zagłady, a zwłaszcza reprezentacjami nieheteronormatywności w obozach koncentracyjnych. Teksty poświęcone literaturze, filmom i serialom publikuje m.in. na łamach „Czasu Kultury”, Popmoderny i Dwutygodnika.