Józef Rotblat, choć miał wspaniały życiorys i Pokojową Nagrodę Nobla na koncie, jest W Polsce postacią raczej zapomnianą.
Józef Rotblat nie miał dobrego startu. Jego w miarę zamożny ojciec zbankrutował po I wojnie światowej i rodzina Rotblatów zaczęła biedować. Józef ponoć do końca życia odczuwał wstręt do ziemniaków, bo ich smak kojarzył mu się z ubóstwem i życiem w warunkach niedoboru. Zawsze pachniały mu stęchlizną. Żeby dorobić, pracował jako elektromonter, co szło mu nawet nieźle i przynosiło dobre pieniądze, ale nie zaspokajało jego ambicji. Chciał iść na uniwersytet, ale bez matury nie przyjęto by go na Uniwersytet Warszawski, to, że był Żydem, także nie pomagało.
W końcu trafił do Wolnej Wszechnicy Polskiej, gdzie nie obowiązywała zasada numerus clausus, a przy okazji nie trzeba było mieć matury. Tam zrobił dyplom i doktorat – chociaż z przyczyn formalnych doktoryzował się na UW – tam też został zatrudniony jako adiunkt w Pracowni Radiologicznej prowadzonej przez jego naukowego mistrza, Ludwika Wertensteina. Ten cenił Rotblata tak bardzo, że załatwił mu stypendium w Liverpoolu, w pracowni Jamesa Chadwicka, odkrywcy neutronu i konstruktora pierwszego cyklotronu w Wielkiej Brytanii. Rotblat miał dowiedzieć się o maszynie jak najwięcej i po powrocie do Polski dzielić się wiedzą z fizykami z UW i Wszechnicy, ale te plany pokrzyżował wybuch II wojny światowej.
Rotblat, który i w Warszawie, i w Liverpoolu pracował nad rozszczepieniem atomu (w czym absolutnie nie było niczego wyjątkowego, fizyka jądrowa dzięki odkryciom Nielsa Bohra, Chadwicka, Lise Meitner i Ottona Frischa, Enrico Fermiego i wielu innych była po prostu na fali), dość szybko został wciągnięty przez Chadwicka do tajnych prac Brytyjczyków nad budową bomby atomowej. Zaś po porozumieniu między Churchillem a Rooseveltem w sprawie współpracy naukowej w 1943 roku dołącza do rzeszy fizyków i matematyków zgromadzonych w tajnym ośrodku badawczym w Los Alamos, jednej z trzech placówek projektu Manhattan. Tam spotyka się z wielkimi, gabinet obok niego pracuje Edward Teller, węgierski fizyk, który w przyszłości wspólnie z lwowskim matematykiem Stanisławem Ulamem opracuje koncepcję zapłonu bomby wodorowej. Niels Bohr codziennie o ósmej rano przychodził do Rotblata, żeby posłuchać BBC World i porozmawiać o bieżącej polityce. Dzięki Chadwickowi Rotblat poznał nawet szefa całego projektu Manhattan, generała Lesliego Grovesa, którego otyłość dorównywała ambicji.
czytaj także
Polski fizyk jednak nie odnalazł się w Los Alamos i jako jedyny z naukowców zatrudnionych w projekcie Manhattan zrezygnował z prac nad bombą atomową już w 1944 roku, co tłumaczył przede wszystkim względami etycznymi. Wojna powoli zbliżała się ku końcowi i stawało się jasne, że Rzeszy nie uda się już skonstruować broni w warunkach ciągłego bombardowania, zniszczeń infrastruktury i materiałów badawczych, na przykład zapasów ciężkiej wody. Gest był odważny i niepozbawiony konsekwencji – Rotblata posądzono o szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego. FBI podejrzewało go nawet o to, że chciał wrócić do Anglii, by wstąpić do lotnictwa wojskowego i pewnego dnia katapultować się nad terytorium ZSRR, by zdradzić Sowietom tajemnice bomby atomowej. Oczywiście Stalin miał swoją wtykę w Los Alamos, ale tak karkołomny plan chyba nie przyszedłby mu do głowy, skoro informacje dało się przekazać w o wiele mniej wyszukany sposób.
FBI podejrzewało Rotblata nawet o to, że chciał wrócić do Anglii, by wstąpić do lotnictwa wojskowego i pewnego dnia katapultować się nad terytorium ZSRR, by zdradzić Sowietom tajemnice bomby atomowej.
Po powrocie do Wielkiej Brytanii Rotblat nie angażował się publicznie, trudno go uznać za klasycznego sygnalistę. Tym został prawie dekadę później, w 1955 roku, gdy w biuletynie brytyjskich fizyków atomowych opublikował artykuł o brudnej bombie wodorowej testowanej przez Stany Zjednoczone na atolu Bikini (brudnej bo powodującej potężne skażenie promieniotwórcze, Amerykanie tymczasem zapewniali, że ich bomby termojądrowe są czyste). Artykuł i wystąpienia w mediach publicznych zaskarbiły Rotblatowi sympatię Bertranda Russela, który w 1957 roku poprosił go o przewodniczenie pierwszej konferencji w Pugwash, wiosce rybackiej w Nowej Szkocji. Nieobecny z powodu złego stanu zdrowia Russel zaprosił na nią naukowców z obu stron żelaznej kurtyny. Nie wszyscy przyjęli zaproszenie, filozofowi odmówił na przykład Robert Oppenheimer, który pewnie obawiał się, że znowu ktoś posądzi go o komunizowanie. Przyjechał za to Leo Szilard, kolejny kłótliwy węgierski fizyk, i 22 innych naukowców. Pod koniec obrad wystosowali oni oświadczenie do władz USA, ZSRR, Wielkiej Brytanii i innych krajów z ambicjami nuklearnymi. Twierdzili w nim, że jedynym rozwiązaniem problemu zbrojeń atomowych jest obalenie wojen i znalezienie innego sposobu rozwiązywania konfliktów niż konfrontacje zbrojne.
Odtąd ruch Pugwash, któremu przewodniczył Rotblat, spotykał się na dorocznych konferencjach, którym zawsze przyświecał ten sam cel – całkowita likwidacja wojen i kompletne rozbrojenie nuklearne. Ukoronowaniem tej działalności było zaś przyznanie Rotblatowi i całemu Pugwash pokojowej Nagrody Nobla w 1995 roku.
czytaj także
***
Rotblat, choć miał wspaniały życiorys, no i Nobla, jest W Polsce postacią raczej zapomnianą. Zresztą nawet, gdy dostał nagrodę, prasa o nim milczała – „Gazeta Wyborcza” piórem Dawida Warszawskiego narzekała, że Nobla powinien dostać rosyjski dysydent Siergiej Kowalow, a nie marzyciel zajmujący się sprawą tak wydumaną jak broń nuklearna. Mimo wszystko Rotblat co jakiś czas powraca. W 2017 roku Krzysztof Wodiczko i Jarosław Kozakiewicz zaprezentowali w Zachęcie projekt Instytutu Rozbrojenia Kultury i Zniesienia Wojen im. Józefa Rotblata, a w tym roku ukazała się znakomita biografia fizyka autorstwa Marka Górlikowskiego (swoją drogą czeka nas jeszcze druga biografia Rotblata, pisze ją Joanna Roszak) – Noblista z Nowolipek.
Wodiczko: Dziecko z Grobu Nieznanego Żołnierza jest w każdym z nas
czytaj także
Górlikowski wykonał tytaniczną pracę ze źródłami, przekopał archiwum Rotblata w Cambridge, rozmawiał z krewnymi fizyka (często bardzo niechętnymi), jego współpracownikami z Pugwash, starał się nawet wydobyć z magazynów FBI kufer Rotblata, który „zaginął” gdzieś na trasie Waszyngton-Nowy Jork. Odnalazł nawet cztery przedwojenne notesy, w których jego bohater zapisywał rzeczy raczej błahe: ceny produktów i ubrań, daty. Dociekliwość autora robi więc wrażenie, zawartość notesów – już mniejsze. Ale to w zasadzie drobiazg, tak samo jak zarzut, jaki można postawić poszatkowanej narracji serwowanej przez Górlikowskiego – najpierw czytamy o pracy przy bombie atomowej, potem cofamy się do dzieciństwa Rotblata, by w kolejnej części przejść do losów wojennych i powojennych najbliższych członków jego rodziny. Tak opowiada się w serialach, książkach, reportażach prasowych, więc najlepiej przed rozpoczęciem lektury wziąć ze sobą zapas sznurka, by nie zgubić się w tym labiryncie. Być może warto więc z tego miejsca zaapelować do autorek i autorów reportaży i biografii – zaufajcie swoim historiom, one naprawdę poradzą sobie bez efektów specjalnych.
Wróćmy jednak do Noblisty z Nowolipek. Górlikowski traktuje swojego bohatera poważnie, czyli pisze o nim bez brązownictwa. I dobrze, bo to że Rotblata zapomniano, nie oznacza jeszcze, że z tego powodu powinna mu przysługiwać taryfa ulgowa. I tak dowiadujemy się na przykład, że fizyk miał nie tylko moralne powody do wyjazdu z Los Alamos. Jako jedyny z naukowców pracujących w Nowym Meksyku nie miał brytyjskiego czy amerykańskiego paszportu, więc z automatu znalazł się na celowniku FBI, a jego niefrasobliwy stosunek do zasad bezpieczeństwa obowiązujących na terenie ośrodka badawczego też nie mógł mu pomóc w zdobyciu zaufania szefa wywiadu w Los Alamos. Poza tym skoro Rotblat miał tyle skrupułów w 1944 roku, to czemu pracował w brytyjskim programie budowy bomby atomowej do jego zakończenia w 1947 roku?
Tu zarzuty Górlikowskiego są dobrze udokumentowane (na przykład listami Chadwicka do dyrektora brytyjskiego programu atomowego), ale w innych miejscach autor rozpala swoją podejrzliwość do stopnia niemalże inkwizytorskiego. Najbardziej brutalny jest, gdy pisze o żonie Rotblata, Toli, którą fizyk pozostawił w Polsce, mimo prób ściągnięcia jej do Wielkiej Brytanii. Józef przyjechał po nią w sierpniu 1939 roku, ale osłabiona po zapaleniu wyrostka robaczkowego Tola nie chciała wyjeżdżać, wstrzymywały ich także formalności. Ostatecznie Rotblat opuścił Warszawę sam, 23 sierpnia 1939 roku. Górlikowski jest podejrzliwy w stosunku do tej kanonicznej opowieści i zarzuca czytelnika serią pytań: „Jeśli Rotblat nie wie 12 lipca 1939 roku, jakie formalności musi załatwić, by samemu wrócić do Liverpoolu po feriach, to w jaki sposób chce sprowadzić Tolę kilka tygodni później w sierpniu? Czy w sierpniu 1939 roku w ogóle mógł sprowadzić żonę do Anglii? Czy Tola tego chciała, czy to planowała? Jeśli tak, dlaczego w takim razie ukrywa chorobę i odradza mężowi przyjazd do Warszawy?”.
Co ukrywa się za tym gorączkowym ostrzałem? Właściwie nie wiadomo. Czy Górlikowski podejrzewa Rotblata o to, że w przededniu wojny celowo pozostawił chorą żonę w Warszawie? A może po prostu wytyka mu brak zdrowego rozsądku? Trudno powiedzieć, bo nie pisze o tym wprost, brakuje mu też zresztą pisemnych źródeł uzasadniających tę podejrzliwość. Mimo wszystko pod koniec tego fragmentu autor decyduje się wyprowadzić cios poniżej pasa i przypomina, że Emanuel Ringelblum, twórca archiwum „Oneg Szabat”, gdy tylko dowiedział się o pakcie Ribbentrop-Mołotow, wrócił ze Szwajcarii do Polski do syna i żony. Czy biograf na pewno powinien domagać się heroizmu od swoich bohaterów?
Czy biograf na pewno powinien domagać się heroizmu od swoich bohaterów?
Ale to jedyny taki moment, bo gdzie indziej autor stawia lepsze i bardziej zasadne pytania o dziedzictwo Rotblata, na przykład o skuteczność ruchu Pugwash czy o odpowiedzialność naukowców za wyniki ich pracy. Górlikowski zauważa, że Rotblat, choć faktycznie był jedynym fizykiem, który porzucił Los Alamos, nie był całkowicie odosobniony w sprzeciwie wobec budowy bomby atomowej. Lise Meinter, która ze swoim siostrzeńcem Otto Frischem wyjaśniła, w jaki sposób uwalnia się energia podczas rozszczepienia jądra atomowego i tym samym otworzyła drogę ku bombie jądrowej, odmówiła przyjazdu do Stanów Zjednoczonych, tak samo jak Max Born czy Franco Rasetti, przyjaciel Enrico Fermiego. Rasetti w liście do innego włoskiego fizyka zauważył: „To nieprawdopodobne, że osoby, które kiedyś uważałem za wzorce godności ludzkiej, teraz zgodziły się na uczestniczenie w tej potwornej degeneracji, a w dodatku najwyraźniej nie zdają sobie z tego sprawy… W mojej opinii ci naukowcy zostaną surowo osądzeni przez historię”.
Rotblat nie buntował się więc sam, ale też warto pamiętać, że znajdował się w mniejszości. Ostatecznie w środowisku dominowały postawy fatalistyczne (jeden z fizyków obecnych podczas pierwszej detonacji próbnej bomby powiedział do Roberta Oppenheimera: „Teraz wszyscy jesteśmy skurwysynami”) lub mało refleksyjne umywanie rąk. Tu szczyt reprezentował „papież fizyki”, Fermi, konstruktor pierwszego reaktora atomowego i szara eminencja projektu Manhattan. Twierdził, że „cokolwiek Natura ma w zanadrzu, jakkolwiek nieprzyjemne by to było, człowiek musi to zaakceptować, bo ignorancja nigdy nie jest lepsza niż wiedza”.
Nieco inaczej ten sam pogląd wyraził Robert Oppenheimer, gdy już otrząsnął się z pierwszego szoku po tym, jak Stany zrzuciły dwie bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Gdy naukowcy rozważali sensowność prac nad bombą termojądrową, dyrektor naukowy projektu Manhattan stwierdził: „Gdy zobaczysz coś obiecującego, idź naprzód i pracuj. O tym, co z tym zrobić, pomyśl dopiero, gdy technologia będzie już gotowa”. Rotblat i jemu podobni oczywiście rozumieli, że gdy technologia jest już gotowa, o metodach jej wykorzystanie nie będą decydować naukowcy.
*
Marek Górlikowski, Noblista z Nowolipek. Józefa Rotblata wojna o pokój, Znak 2018