Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że jesteśmy na pokładzie Titanica, gdzie orkiestra wciąż głośno gra: „kup więcej, żryj więcej!”, a jak ci zaszkodzi, kup sobie tabletki na przeżarcie – mówi Salcia Hałas, autorka „Potopu” i „Pieczeni dla Amfy”, w rozmowie z Michałem Sowińskim.
Michał Sowiński: Zacznijmy od dedykacji w Potopie, twojej najnowszej książce. „Mojemu pięknemu miastu”, czyli Gdyni. To ironia?
Salcia Hałas: Chciałam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. W tej dedykacji jest pewna dawka ironicznego jadu, ale nie tylko o to chodziło. Na napisanie tej książki dostałam stypendium miejskie. W podpisanej umowie zobowiązałam się do promocji „mojego pięknego miasta” – a że inaczej promować nie umiem, to wyszło, jak wyszło.
czytaj także
Promocja mocno nieoczywista. Władze chyba nie były zadowolone…
Prezydent Gdyni, gdy go spotkałam, twierdził, że mu się podobało.
Albo ma duży dystans do siebie, albo nie doczytał do końca, bo jednak gdyński magistrat nie jest tu pokazany w najlepszym świetle.
Ale też nie wyzłośliwiam się ponad miarę, po prostu opowiadam dramatyczną historię wielu osób. A że Pekin jest owocem wielu dekad zaniedbań władz miasta…
Wytłumaczmy dla osób spoza Trójmiasta: wzgórze Orlicz-Dreszera, zwane Pekinem, to stara, jeszcze przedwojenna uboga dzielnica, zamieszkała przez robotników budujących port i Gdynię. Kiedyś było takich miejsc dużo więcej, dziś Pekin jest jedną z ostatnich tego typu, choć już też powoli znika z mapy miasta.
Ale problem Pekinu jest znacznie szerszy, ogólnopolski. Właśnie przeczytałam Reprywatyzując Polskę Beaty Siemieniako – w tej książce dobrze widać skalę problemu. Zaniedbania konkretnych osób i instytucji to jedno, ale przerażająca jest również bezsilność wobec sił wyższych, które w uproszczeniu można nazwać losem albo historią. Nie wiem, czy pisane dużą literą, ale na pewno ludziom biednym – jak choćby mieszkańcom Pekinu – zawsze wiatr wieje w oczy. A panujący wszędzie biurokratyczny bałagan nie pomaga.
Ta dzielnica przeszła wiele od lat 30., kiedy pojawiły się pierwsze domy. Wtedy był taki przepis, że można bez pozwolenia postawić legalnie dom pod warunkiem, że zrobi się to w ciągu jednej nocy. Sąsiedzi się skrzykiwali i stawiali…W czasie wojny właściciele zniknęli, później teren przejmowało miasto i nadawało tam przydziały lokalowe. Pod koniec lat 80. pojawili się spadkobiercy. Wtedy jeszcze nic złego się nie działo, tyle że opłata za dzierżawę wzrosła. Jednocześnie lokale zaczęto sprzedawać na wolnym rynku, w dobrej i złej wierze. Kosmiczne pomieszanie z poplątaniem. A na koniec powstała spółka i pojawił się chętny na zakup całości gruntu deweloper. I wtedy się zaczęło. Polka galopka reprywatyzacja.
A teraz jak wygląda sytuacja?
Ziemia została sprzedana deweloperowi, a całość jest już ogrodzona płotem typowym dla placów budowy. Wjechały też pierwsze maszyny, a przecież obok wciąż mieszkają ludzie.
czytaj także
Dużo osób zostało?
W grudniu było jeszcze kilkadziesiąt rodzin, ale prawdę zna tylko listonosz, bo gdy pytałam w urzędzie, nikt nie umiał podać dokładnych danych. Pierwsi wyprowadzili się ci, którzy nie mieli żadnych praw – po prostu zaskłotowali puste budynki, których było na Pekinie wiele. Ich było najłatwiej się pozbyć. Po nich przyszła kolej na rodziny z małymi dziećmi – bo im trudno żyć pod taką presją i w takiej niepewności. Zostali ci, którzy czuli z tym miejscem najsilniejszy związek. Teraz czekają na decyzję władz miasta lub wynik apelacji w procesie sądowym. Czekają bez większej nadziei, bo wiadomo, jaka jest linia orzecznicza.
Istnieje program pomocowy, wdrożony przez miasto, ale kolejka do mieszkań socjalnych jest bardzo długa, a dopłaty do wynajmu na wolnym rynku dla wielu są niewystarczające – ceny wynajmu mieszkań w Gdyni są najwyższe w Polsce. Do tego każde zgłoszenie rozpatrywane jest osobno, co zajmuje bardzo dużo czasu. No i jest chaos informacyjny, to największy w tym wszystkim problem – sprzeczne komunikaty docierające do mieszkańców.
To brzmi jak typowy temat reporterski, a ty zdecydowałaś się na, jak to sama nazywasz, „poemat prozą”. Dlaczego?
Zaczęłam od czegoś bardziej „normalnego”, ale gdyński teatr zaprosił mnie do ciekawego projektu artystyczno-społecznego, którego celem miała być rewitalizacja niektórych części miasta. Zorganizowano warsztaty, w których wzięli udział także mieszkańcy Pekinu i efektem naszej wspólnej pracy była sztuka teatralna. Potop pierwotnie był jednoaktówką zbudowaną z samych dialogów. Bardzo spodobała mi się ta forma, więc ją rozwinęłam. Przy pracy nad tekstem dużo wsłuchiwałam się w głosy mieszkańców, często kobiet, które dzieliły się ze mną swoimi opowieściami o Gdyni. Z tego słuchania powstała właśnie taka babia piosenka.
W całej Polsce Gdynia ma świetną prasę – każdy ją uwielbia, wszyscy chcieliby tu mieszkać. Do tego ten modernistyczny mit, który ciągnie się od przedwojnia. A ty wbijasz igłę w ten balon „miasta z morza i marzeń”. Jak się opowiada o Gdyni, jednocześnie w niej mieszkając?
To nie takie proste – ostatnio rozmawiałam z moją bibliotekarką, też z Grabówka, że jednak jak jedziemy do centrum, to jedziemy „do Gdyni”…
…przecież mieszkasz 20 minut na piechotę od dworca głównego.
Ale Grabówek i wszystko co na północ od niego to taka Gdynia „b”, gorsza, nieco wstydliwa, której nikt nie będzie wsadzał na pocztówki. Prace zlecone przez miasto przeprowadza się tu inaczej, z mniejszym zaangażowaniem niż w centrum. Roczny remont ulicy Morskiej, tempo i sposób prowadzenia prac, a przede wszystkim tworzone przez drogowców w ramach remontu dziury, to temat na szeroko zakrojony poemat epicki.
O Pekinie wiedziałam od dawna, bo to niedaleko, często chadzałam tam na spacery, ale gdy zaczęłam drążyć temat, dowiedziałam się, że takich miejsc w Gdyni było więcej. Większość z nich zniknęła już bez śladu, ale niektóre wciąż są, jak choćby Meksyk na Chyloni. Są i zostaną, bo mieszkańcy są pełnoprawnymi właścicielami gruntów. Mimo to od lat nie mogą doprosić się o utwardzoną drogę, więc cały czas toną w błocie. Nie mówiąc już o takich luksusach jak oświetlenie, chodniki czy przejścia dla pieszych.
Przy budowaniu modernistycznej legendy zapomina się, że to nowoczesne miasto na początku właśnie tak wyglądało. Przed wojną około 1/3 mieszkańców żyła w takich właśnie dzielnicach – domach budowanych z byle czego, bez żadnej infrastruktury miejskiej. Nie można udawać, że tego nie ma tylko dlatego, że kłóci się to z wyśrubowanymi kanonami estetycznymi.
Indywidualne tragedie wysiedlanych dziś mieszkańców to jedno, ale zapominanie, że to miasto zbudowali ubodzy chłopi i robotnicy, którzy w latach 30. i 40. zjeżdżali tu z całej Polski, jest zwyczajnie nieuczciwe.
Gdynia w ogóle trochę przypomina pod tym względem Dziki Zachód – ze wszystkimi negatywnymi tego stronami. Dobrze to widać w strukturze własności samej ziemi, kiedyś sprzedawanej za grosze, dziś wartej miliony. Niedawno miasto przegrało proces o teren, na którym znajduje się park Rady Europy, czyli ścisłe centrum, między skwerem Kościuszki a Teatrem Muzycznym. Przed wojną znaczna część miasta była budowana na terenach prywatnych, więc jak ktoś słusznie zauważył, jeśli tak dalej pójdzie, trzeba będzie gdzieś obok postawić drugą Gdynię.
czytaj także
Twoja ballada opowiada o końcu pewnego miejsca – o ludziach, którzy w nim żyją albo właśnie z niego odeszli. To trudne zadanie, bo łatwo popaść w protekcjonalny ton albo być jak te ekipy telewizyjne, które w Potopie przyjeżdżają nakręcić kilka obrazków malowniczej biedy.
Cała książka zaczęła się od wielu godzin rozmów z mieszkańcami wzgórza Orlicz-Dreszera. Pekin był trzecią z odwiedzonych przeze mnie dzielnic. Zaczęło się na Meksyku. Najpierw siedzieliśmy z mieszkańcami przy wspólnym stole w remizie na warsztatach, rozmowa się nie kleiła. Sztuczna sytuacja, coś jak święta z daleką, nieznaną rodziną. Dopiero gdy poszliśmy na spacer po dzielnicy, nastąpił przełom. Wiele osób się otworzyło, obudziły się wspomnienia. Tak samo było na Dickmana na Oksywiu.
Na Pekinie byłam bogatsza o to doświadczenie. Zaczęłyśmy z koleżankami z teatru pukać od domu do domu, poznałyśmy mnóstwo ludzi. Byłam bardzo zaskoczona ciepłym przyjęciem, obawiałam się niechęci, zamknięcia, no bo jednak jakaś obca baba przychodzi i wypytuje. Ale było zupełnie inaczej, ludzie chętnie dzielili się swoimi historiami. Kluczowe dla nich było to, że ktoś inny je wypowie, puści dalej w świat. Aczkolwiek moja książka nie jest reportażem, nie spisałam żadnej historii dosłownie, choć większość elementów jest wyjętych z rzeczywistości.
Coś cię zaskoczyło podczas zbierania tych opowieści?
Chyba najbardziej otwartość i chęć dzielenia się swoim życiem. Wystarczyło dać do zrozumienia, że jestem tu po to, żeby słuchać, a nie zbierać patologiczne obrazki rodzajowe. Zresztą, jaka patologia!? Na Pekinie mieszkają zwyczajni ludzie, którzy całe życie ciężko pracowali, tyle że ekonomicznie niewiele im to dało. Uderzyło mnie za to jedno – nikt nie był wściekły na swój los, panowała raczej rezygnacja, zapewne będąca efektem długiej i bezowocnej walki o swoje prawa. Walki skazanej na niepowodzenie.
Wielokrotnie spotkałam się też z rozgoryczeniem, że będąc mieszkańcem Pekinu, jest się traktowanym jako gdynianin drugiej kategorii. Bo działy się tam rzeczy straszne – przecinanie rur z wodą, która zalewała całe działki, zdarzały się podpalenia, włamania. A przecież mieszkają tam zazwyczaj starsi, często schorowani ludzie. Oczywiście jest program pomocy, który w teorii wygląda nieźle, ale brakuje najważniejszego – godnego traktowania.
Przejdźmy do samej książki – opowiadasz o trzech kobietach z Pekinu.
Uderzyło mnie jedno – nikt nie był wściekły na swój los, panowała raczej rezygnacja, zapewne będąca efektem długiej i bezowocnej walki o swoje prawa.
Kobiety są bliżej codziennego życia, a zależało mi na historii o końcu świata opowiedzianej przez rzeczy małe. Mężczyźni często odwołują się do wielkiej historii, tak było zresztą na warsztatach scenariuszowych. A kobiety mówią raczej, co robiły, gdy ta wielka historia przetaczała się obok. Mnie interesuje właśnie to, co z boku. Opowieści starszych kobiet – takich jak moja narratorka – często meandrują, pulsują własnym rytmem, czasem zanikają, aby pojawić się znowu w nieoczekiwanym miejscu.
Czyli to książka feministyczna?
To książka ogólnoludzka, potop dotyczy wszystkich, potop nie wybiera. Jak w tej piosence Lao Che Hydropiekłowstąpienie. Utopię waszą utopię. Popłyną mosty kolejowe i urzędy skarbowe. To książka ogólnoludzka, ale z babiej perspektywy, bo z mojej i moich bohaterek. I jestem z tej babiej perspektywy dumna. Moje bohaterki babami są i ja babą jestem. A babę mało co ogranicza, gdyż założeń nie posiada. Szczególnie gdy z innymi babami stoi przy płocie. Myślę, że moje bohaterki nie chciałyby być nazwane feministkami. Nie żeby się obraziły, bo obraźliwe nie są. Ale nie byłyby zadowolone. To, co mówią i robią, jest starsze niż feminizm.
Kowalczyk: Role i władza podzielone są przeważnie po staremu
czytaj także
Kobieca perspektywa to jedno, ale u ciebie jest jeszcze, zapewne z racji zawodu, spojrzenie ogrodniczki. Co widać z poziomu roślin?
Lubię tę perspektywę, bo czyni mnie niewidoczną. Babka Szwajcerowa mówi, że tego, co wie o ludziach, najwięcej się nauczyła z perspektywy podłogi. Bo na sprzątaczkę nikt nie zwraca uwagi. Ogrodniczka ma tak samo. W ciuchach roboczych, ubabrana błotem staję się niewidzialna. Znikam. Idealna sytuacja do słuchania życia.
Ale tak serio: jako ogrodniczka – a pracuję już w tej branży prawie 20 lat – zauważam w przyrodzie drastyczne zmiany. Podobnie jak moje bohaterki widzę je, patrząc wprost w rzeczy same. Przyglądam się zjawiskom pogodowym i roślinom. Przesuwają się i zanikają wyraźne pory roku. Rzadziej pada, a jak pada, to gwałtownie, a od takiego deszczu grunt nie namaka. Nowym zjawiskiem jest wiosenna susza, przez którą majowa trawa potrafi być całkiem żółta i wypalona. Jeszcze dekadę temu w maju czy czerwcu nie wiedziałam, w co ręce włożyć, a teraz wchodzę do ogrodu i z przerażeniem stwierdzam, że przez dwa tygodnie nic nie wyrosło. Ani trawa, ani krzewy. I widzę, ile pszczół umiera. Lipa kwitnie, a pszczoły na kwiatach pojedyncze. A pod lipą, w opadłych kwiatach, pszczele trupy.
czytaj także
Do tego dochodzą wiatry. W twoich książkach to ważny żywioł.
Nie da się napisać książki o Pomorzu bez uwzględniania wiatru. Trzeba się z nim liczyć, zwłaszcza jeżeli, jak Zośka z Potopu, zajmujesz się klejeniem bilbordów, stojąc na wysokiej drabinie, gdzieś na opustoszałym parkingu pod supermarketem w Władysławowie.
No i woda, która podmywa wszystko, trochę jak w Królestwie von Triera.
Woda i wiatr to siły, których potęgi i wpływu na naszą rzeczywistość, jako mieszkańcy pierwszego świata, nie doceniamy. Czasami przypomni o tym huragan, czasami powódź, ale szybko zapominamy. Choć akurat na Pekinie woda lała się z rur przeciętych przez przedstawiciela właściciela.
Apokalipsa, o której piszę, wyjdzie z wody, za sprawą topnienia arktycznych lodów, z powodu podnoszącego się coraz szybciej poziomu mórz i oceanów. To już się zaczęło, już znikają pierwsze wyspy na Pacyfiku. A my to zbiorowo wypieramy. Nie podejmujemy poważnych, wiążących decyzji w sprawie ograniczenia emisji dwutlenku węgla. Wylewamy coraz więcej betonu, więc w miastach całkiem dosłownie zatapia nas podczas każdego silniejszego deszczu. Nowe osiedla, często bardzo ekskluzywne, które powstają masowo w Trójmieście, są zalewane. W Sopocie najdroższe osiedle, sto metrów od plaży, ma w garażach zainstalowane pompy, które pracują na stałe, bo inaczej ludzie nie wyjechaliby z garażu. Mieszkańcy starszych domów, których nie stać na takie rozwiązania, podczas deszczu wystawiają worki z piaskiem. Problem w tym, że tej wody nie ma gdzie odprowadzać. W Sopocie jest 17 potoków, większość z nich została zabetonowana, ale to rozwiązanie tymczasowe. A woda drogę sobie znajdzie, kropla drąży skałę. A tych kropel jest znacznie więcej.
Bińczyk: Ludzkość jest dziś jednocześnie supersprawcza i bezradna!
czytaj także
Czyli nie ma już nadziei?
Na Pekinie już na pewno nie ma.
To zapowiedź tego, co stanie się z resztą świata?
Minęliśmy już punkt, za którym nie ma powrotu. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że jesteśmy na pokładzie Titanica, gdzie orkiestra wciąż głośno gra: „kup więcej, żryj więcej!”, a jak ci zaszkodzi, kup sobie tabletki na przeżarcie. A przecież nie da się tak w nieskończoność. To oczywista oczywistość, z której sprawę zdają sobie nawet moje bohaterki, proste kobiety z Pekinu. Chciwość i zachłanność, które nas teraz wyniszczają, były w ludziach od zawsze, tyle że teraz mamy nowoczesne technologie szybkiego psucia wszystkiego, co nas otacza.
Na Pekinie nawet kwiaty przestają pachnąć.
To także moja obserwacja, potwierdzona przez starsze ode mnie panie – rzeczywistość powoli traci swój zapach, co jest niechybną zapowiedzią końca.
Ale twoje bohaterki chyba jeszcze wierzą w cud, choć oczywiście rozumiany nieortodoksyjnie.
Raczej są przygotowane, że czeka nas jedynie rozkład i rozpacz. Jeśli bardzo chcesz jakiś optymistyczny wątek, to zostaje jedynie pogodne oczekiwanie końca. Zośka mówi, że lament nic nam nie da, trzeba się cieszyć tym krótkim czasem, jaki nam jeszcze pozostał.
czytaj także
W twoim uniwersum panuje osobliwa metafizyka. Łączy się tu Stephen Hawking z obserwacją zachowań pszczół i przepowiadaniem przyszłości.
To jest świat babki Szwajcerowej, najstarszej z bohaterek, która nie ma szkolnego wykształcenia, ale dużo czyta, więc liznęła to i owo, choćby żydowskich kabalistów czy Mistrza i Małgorzatę. Przychodzi do niej też często profesor fizyki na pogawędki – z tego zbudowała swój w miarę spójny światopogląd. Trafił ją też ponoć piorun na łąkach w Rewie, co bez wątpienia otworzyło jej umysł na nowe horyzonty.
W ten sposób można zrozumieć rzeczywistość? Chodzi o odszyfrowywanie ukrytych wzorów?
Z pewnością wszyscy przychodzą ją o ten sens pytać. Może coś w tym jest? U babki Szwajcerowej pełno jest prawd oczywistych, ale proste rzeczy wcale nie muszą być prostackie. Nie wiem, ile ona wie. Nie ma czasu opowiadać, bo przygarnęła dużego psa, a oprócz tego sprząta i wróży, bo nie starcza jej z emerytury. Mądrości babki przekazuje Halina, bo ona ma czas. Halina w obliczu końca zajmuje się karmieniem bezdomnych kotów. Mówi: „Nic ja na koniec świata nie poradzę, a tak przynajmniej koty, koty nakarmione będą”. Może to jedyna sensowna rzecz, którą może zrobić z tą całą wiedzą? Alternatywą byłoby zapłakanie się na śmierć.
Faktycznie, dużo u ciebie zwierząt, kotów szczególnie.
Na Pekinie jest pełno bezdomnych kotów – jedyny ślad po ludziach, którzy stamtąd odeszli i nie mogli ich zabrać. A ktoś musi się nimi zająć.
Opowiadasz też w poetycki, ale jednocześnie bardzo mocny sposób o depresji, w której coraz mocniej pogrąża się Zośka.
Ona ma depresję, ale nie może położyć się i nie wstać. Musi pracować, zajmować się domem, opiekuje się też swoją chorą, leżącą babką. Ma depresję wysokofunkcjonującą, na którą cierpią często ci, którzy opiekują się przewlekle i nieuleczalnie chorymi. Najczęściej dotyka ona kobiet, bo to one zazwyczaj wykonują prace opiekuńcze na rzecz rodziny.
A może to wcale nie jest depresja, może jej ciągły płacz jest po prostu naturalną reakcją na sytuację? Mimo że jest silną, mądrą kobietą, nie może zmienić swojego położenia. Strasznie mnie irytuje sprzedawana nam od dziecka opowieść o byciu kowalem własnego losu – Zośka nie ma żadnego pola manewru. Nie może wykonywać swojego wyuczonego i ukochanego zawodu bibliotekarki, boby nie zarobiła na opiekunkę do babki, więc nie mogłaby w ogóle chodzić do pracy. A babki do zakładu nie odda. Koło się zamyka. Do tego zbiera przecież na wyprowadzkę, bo ma orzeczoną eksmisję. Nie ma wyjścia, musi nocami kleić bilbordy na opustoszałych parkingach, gdzie wichura zwiewa ją z drabiny.
czytaj także
Strasznie smutna ta twoja książka…
… ale też śmieszna! Wszyscy o tym zapominają, a tam przecież jest tyle zabawnych scen! Najzabawniejsze są moim zdaniem myśli samobójcze Zośki. Jak mówi babka Szwajcerowa: rzeczy często są złożone z przeciwnych właściwości.
**
Salcia Hałas – urodzona w Przemyślu, mieszka w Gdyni. Zajmuje się pisaniem, street artem i roślinami. Debiutancka powieść Pieczeń dla Amfy przyniosła jej Nagrodę Literacką Gdynia (2017) i nominację do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza (2017). Potop ukazał się w lutym tego roku nakładem Wydawnictwa W.A.B.