Mały chłopiec we mnie był nawet czasem usatysfakcjonowany. Ale po co ta cała pretensjonalność dookoła? Kinga Dunin czyta „Chołod” Szczepana Twardocha i pierwszy tom „Hydropolis” Zygmunta Miłoszewskiego.
Szczepan Twardoch, Chołod, Wydawnictwo Literackie 2022
Latem 2019 roku poczułem, że muszę uciec, i od tego zaczyna się ta historia.
Wiadoma sprawa, prawdziwy man, jak ma chandrę, to zostawia żonę i dzieci i jedzie na samotną wyprawę na Spitsbergen. I naprawdę nie ma w tym nic bulwersującego, że bierze ze sobą sztucer, w końcu to siedlisko białych niedźwiedzi.
Kiedy byłam małym chłopcem, lubiłam rozmaite książki podróżnicze, z pewną preferencją dla miejsc zimnych i surowych. Nansen i Amundsen byli moimi bohaterami. Powieści Curwooda z północnych rubieży Kanady, Biały kieł i Zew krwi Londona – takie klimaty. Wiem też, co się przytrafiło statkowi SS Czeluskin. I jeszcze jedno skojarzenie, tym razem fantastyka i planeta Zima. Oczywiście chodzi o moją ulubioną powieść Ursuli Le Guin Lewa ręka ciemności. Bohater wraz z osobą towarzyszącą (na tej planecie nie ma płci) po ucieczce z obozu koncentracyjnego bardzo długo, pewnie więcej niż pół książki, idzie przez śniegi, lody. Poza zmaganiem się z mroźną przyrodą i psychologią właściwie nic więcej się nie dzieje. I jest to bardzo ciekawe.
czytaj także
Podobnie jest z początkiem Chołodu, prawie nic się nie dzieje, co nastroiło mnie do tej książki bardziej pozytywnie niż zazwyczaj. Fantastyka też mi pasuje. Później jest też ucieczka z łagru. I nawet byłam gotowa wybaczyć autorowi przechwałki znajomością żeglarstwa i te milion szczegółów dotyczących budowy jachtów i nawigacji.
Tak więc Twardoch jedzie sobie na Spitsbergen, potem spotyka panią po osiemdziesiątce, która pływa sama po północnych morzach superwypasionym jachtem i zaprasza go na pokład. Tam daje mu do przeczytania pewien tajemniczy tekst, który narrator czyta powoli, więc nadal sobie płyną i nic się nie dzieje.
Ale oczywiście to ten tekst jest ważny – dość tani to chwyt, ale niech będzie. To dziennik pisany w 1946 roku, albo raczej spisywane przez wiele dni wspomnienia Konrada Widucha. Gdzie spisywane? Na łodzi chwilowo uwięzionej w lodach. Jeśli chcecie znać jej położenie, to proszę – 75°31’35.18N,168°41’27.90E. To jakieś zupełnie nigdzie na Morzu Wschodniosyberyjskim, gdzieś poza kołem podbiegunowym. Bohater chce stamtąd dopłynąć na Alaskę.
Niestety, zanim dobrniemy do tego miejsca, mamy pierwszą część powieści z czasów, zanim bohater znalazł się na północy. Widuch – suprise! – jest Ślązakiem, i będzie przy wielu okazjach godoł o tej śląskości. A także o wojnach i marynarce. I komunizmie, i Stalinie, bo Widuch trafił do ZSRR i został komunistą. O starych komunistach, których Stalin wsadzał do tych łagrów, a oni tracili wiarę w nowy ustrój. A Rosja zawsze pozostaje Rosją.
Czytałam takich książek kilka, albo kilkadziesiąt. Bohater to prosty człowiek, więc i jego refleksje nie są szczególnie wyrafinowane. Chociaż czasem bywa erudytą, bo chodził do biblioteki. (Dzięki temu autor może nam sprzedać wiedzę dotyczącą jakichś szczegółów, której nasz bohater, nawet jako czytelnik amator, raczej nie powinien mieć, ale Twardoch ma). Oczywiście powieści przygodowe nie muszą być pod tym względem – w końcu to tylko tło – odkrywcze, ale jakoś słabo z tymi przygodami. Za to jest okazja do ponapawania się rozmaitymi sadystycznymi opisami: swawole konarmii Budionnego, głód na Ukrainie, przesłuchania przez NKWD, okrucieństwo w łagrze, także ze strony więźniów kryminalnych… Z drugiej strony zaś wspaniała kobieta i idealna miłość. Nie myślcie sobie, że Widuch to zły człowiek, choć często sam siebie pyta: czy jeszcze jestem człowiekiem? Jest, wielokrotnie mógł zabić, a nie zabił.
czytaj także
Dużo miejsca zajmują w powieści manieryzmy autora: dygresje, przy których co krok powtarza, że to dygresja, albo nawet dygresje o dygresjach, wielokrotne zwracanie się do nieistniejącej czytelniczki, bo przecież tego dziennika nikt nie przeczyta. Jakby to wyciąć, to książka byłaby pewno o jedną trzecią krótsza. Na mnie jakoś te retoryczne popisy nie robią wrażenia, ale okej, udawajmy, że to wielka literatura, więc coś takiego może być.
To, że jachtem nawiguje starsza pani, a autor zwraca się do czytelniczki, a nie czytelnika, dla mnie jest w zasadzie przezroczyste i nie ma większego znaczenia, ale coś mi mówi, że dla autora to gest niby we właściwą stronę, jednak nie wiem, czy nie trochę prześmiewczy. Oczekujecie, żebym nie był takim macho, to proszę bardzo!
Żeglarka czy czytelniczka mogą być, ale są jakieś granice. Oto Widuch obcina siekierą ręce pewnemu złemu człowiekowi, ale postanawia zachować go przy życiu. Zły człowiek ostrzy – obciętymi rękami – patyczek i wydłubuje sobie oczy. Może dla wora z zakona to żadna sztuka. (Wspomniałam, że Twardoch lubuje się w rozmaitych drastycznych i brutalnych historiach?) I tu pojawia się problem opiekuńczy, bo taka osoba nie bardzo ma jak jeść i dbać o higienę, i to jeszcze w tym zimnie. Widuch naprawdę dużo potrafi, ale dla prawdziwego mężczyzny karmienie czy podtarcie komuś tyłka jest zbyt trudne. Autor jednak zgrabnie sobie z tym radzi. Kiedy jego więzień zaczyna śmierdzieć, znajduje na tej lodowej pustyni kobietę. Błatna i prawie kanibalka, ale instynkt macierzyński ma. Ona się tym zajmie.
Przynajmniej dochodzimy wreszcie do Chołodu, miejsca nieoznaczonego na mapie, zamieszkiwanego przez jeszcze nieucywilizowany, nieznany lud. I tu mamy takiego Bronisława Malinowskiego w wersji pop. A na deser będą nawet mamuty. Na to czekałam! Te wymyślone ludy nie muszą być aż tak patriarchalne. Ale jako życzliwa czytelniczka powiem, że autor może starał się trzymać tego, jak wyglądały społeczności syberyjskie. I już się nie czepiam.
czytaj także
Jest jeszcze język, który mi się podobał. Widuch czasem używa śląskiego i niemieckiego, ale przede wszystkim pisze mieszanką polskiego z rosyjskim. Czasem nawet cyrylicą. Mnie się to dobrze czytało, szybko przyzwyczaiłam się do języka bohatera, ale obawiam się, że jeśli ktoś zupełnie nie zna rosyjskiego, może mieć z tym drobny kłopot. No i mieszkańcy Chołodu mają swój język, chyba jakiś prastary łotewski. Też dość łatwy.
Mały chłopiec we mnie był nawet czasem usatysfakcjonowany. Ale po co ta cała pretensjonalność dookoła?
*
Zygmunt Miłoszewski, Uciekaj. Hydropolis, tom 1, Wydawnictwo W.A.B. 2022
Mieszkańcy kolonii są wolini, o ile nie narusza to uniwersalnych zasad bezpieczeństwa.
Pozostanę jeszcze na chwilę chłopcem. To książka, którą Miłoszewski napisze dla swojego jedenastoletniego syna. Napisze, bo to dopiero pierwsza część, i mam nadzieję, że syn nie dorośnie, zanim nie pozna zakończenia. Ja nie lubię czekać!
Tym razem jesteśmy pod wodą, w podmorskiej kolonii. (Kapitan Nemo, Nautilus, to też było fajne). Życie na powierzchni podobno już nie istnieje. Jest młody bohater, który chciałby za dużo wiedzieć, przede wszystkim, co jest na powierzchni i czemu jest zakazana. To on opowiada nam tę historię, więc jest nie tylko młody bohater, ale i narrator.
Wielkie, piękne smoki! A co poza tym? [„Ród smoka” i „Lustrzanna”]
czytaj także
Pozornie bezpieczny i dobrze funkcjonujący świat okazuje się rodzajem więzienia, chociaż autor wyposażył go w dość progresywne społeczeństwo: można mieć dwie mamy, jak bohater, dwóch ojców, tatę i mamę, ale najbardziej cool jest mieć rodzinę poliamoryczną. Jedyne co mi się mniej podobało to gra w oxy, która jest chyba odpowiednikiem quidditcha w Harrym Potterze, tylko pod wodą i na mniejszą skalę. Tutaj jako chłopiec się nie sprawdzam, nawet nie chciało mi się próbować zrozumieć reguł.
Poza tym jednak są fajne dziewczynki i wszelkie równouprawnienie, więc nie trzeba tego traktować jako wyłącznie chłopackiej książki. Po początku, gdzie jest dużo o różnych śluzach, opowieść szybko się rozpędza, nie jest zbyt długa, dla małolatów płci obojga może być całkiem dobrym prezentem na gwiazdkę.